Nie sprzyja, nie sprzyja...aura, samopoczucie, nawał pracy....
W poniedziałek udało mi się nie biegać (z własnej woli! Trochę pobolewał achilles, bałam sie ryzykować, choć akurat miałam czas, gr...)
Wtorek - 13,4 km, czyli bieg do dentysty i z powrotem...Ciężko, jakieś 4,40min/km. Duszno.
Środa - czyli o głupocie i śmiertenlym strachu...
Po piątej zapakowałam Bartka na jogger i poszłam biegać. Pomyslałam sobie, że za godzinę pewnie zbierze się burza... W środku lasu, NAGLE zrobiło się czarno i lunęło. Zaczęłam wracać, chyba bijąc rekordy szybkości w biegu z wózkiem. Wokół szalała nawałnica, łamały się gałęzie, strzelały pioruny. Byłam śmiertelnie przestraszona, mokra, ledwo dawałam rade pchać wózek po rzece wylewajacej się ścieżką. Dobiegliśmy do pierwszego domu i tam udało nam się uzyskać schronienie. Są na szczęście jeszcze wspaniali ludzi na świecie! Przygarnęła nas starsza pani, pomogła uspokoić Bartka i przeczekać najgorszą część burzy. Po półtorej h. przyjechał po nas Maciek (oczywiście wkurzony na moja głupotę...).
6km...
Czwartek - czyli poranne bieganie - to czego tygrysy nie lubią i nie "umią"
11,3 km w tym 10x 1 min/1min (ostatnia to 2 min). Więcej czasu nie miałam.