SEN O WARSZAWIE – MARATON 2011

Sen o Warszawie - czyli jak biegać maraton w 2:48 będąc pracującą matką

30-09-2011 Dominika Stelmach-Stawczyk - tekst ukazał się na portalu bieganie.pl
Adam Klein (komentarz od Redakcji): Pomyślałem, że umieścimy w formie artykułu ten wpis Dominiki z jej Bloga. 2:48 dla jak by nie było nadal amatorki (pracującej kobiety z dzieckiem) to już nie w "kij dmuchał". Mam wielu kolegów, którzy od lat próbują złamać 3h00, potem 2h55, potem 2h50 stosując kosmiczne różne metody i im to nie wychodzi. Nie znaczy to, że metody stosowane przez Dominikę zadziałają u każdego, bo jesteśmy jednak różni i jeden potrzebuje dużą objętość treningową inny jej nie potrzebuje. Ale jest to jednak przypadek wart szerszego zauważenia, powodzenia Dominika w przyszłości.
Gdy emocje po biegu opadły, gdy po zakwasach nie ma już śladu, pora na subiektywną ocenę - MARATONU WARSZAWSKIEGO - MOJEGO MARATONU WARSZAWSKIEGO 2011… Zacznę od tego, że decyzję o tym, że skuszę się w tym roku na maraton podjęłam już wiosną, po udanym (warszawskim) biegu półmaratońskim. Nie wiedziałam jednak, jak uda mi się wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by przygotować się na satysfakcjonujący wynik. Po porażce (w każdym względzie – mojej, organizatorów, pogody) trzy lata temu w Łodzi, jakoś odechciało mi się maratonów…
Pora ODDEMONIZOWAĆ dystans maratoński
foto: Paula Nowicka-Matczak
Jednak to nie takie łatwe, bo „wszyscy” straszą, że jak chcę złamać trójkę, to muszę biegać minimum 120 km tygodniowo, robić 30 km wybiegania… Ale ja nie chcę złamać trójki… Nie satysfakcjonuje mnie to… Ja chcę złamać 2:50! A najlepiej od razu 2:45. I żeby nie bolało…
Jak to zrobić, gdy się pracuje, wychowuje wciąż jeszcze „bardzo małe” dziecko i do tego nie chce się zrezygnować z przyjemności (niezdrowe słabości :oczko: )? Jak to zrobić, żeby rodzina nie ucierpiała, żeby mieć choć troszkę czasu także dla siebie? Jak…
Niełatwa sprawa, ale kilka mam (także tych biegających) pokazało, że się da. Że niestety czasami nie obejdzie się bez trudnych wyborów, ale… da się. Potrzeba oczywiście niezwykłej OPTYMALIZACJI treningu, bo w sytuacji, gdy każda minuta jest na wagę złota nie można pozwolić sobie na „marnotrawienie tego czasu”. Ale bez przesady… Najważniejsze to stworzyć schemat treningu najbardziej odpowiadający danej sytuacji. A jaka była moja sytuacja wyjściowa? Roczne dziecko wymagające mojego czasu, praca wymagająca mojego czasu, lecz również: coraz dłuższe dni, perspektywa dwutygodniowego urlopu i plany, by startować w górach. Dodam do tego dużą progresję wyników w tym roku (1:19 w półmaratonie), euforię po zdobyciu Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich i wielki głód BIEGANIA 🙂
Trening konsultowałam z Michałem Jaroszem, głównie mailowo, bo Michał jest misjonarzem w Peru i tylko raz było nam dane się spotkać. Mamy bardzo podobne podejście do treningu, co tylko potwierdziło, że przyjęta przeze mnie droga rozwoju jest właściwa. ŻADNYCH SZTYWNYCH PLANÓW TRENINGOWYCH. Przy moim trybie życia to bez sensu. ŻADNYCH BIEGÓW POWYŻEJ 2 GODZIN. Bo człapanie kilometrów nie jest jedyną metodą na trening. A jakie są te metody, jakie bodźce? Głównie interwały, co najmniej dwa tygodniowo i moje ulubione BIEGI Z NARASTAJĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ. Środek często pomijany i lekceważony, ale jakże skuteczny. I sprawdza się nawet na krótszych i spokojniejszych wybieganiach. Ważne, żeby skończyć szybciej niż się zaczęło – sukcesywnie i rozsądnie przyspieszać w trakcie biegu. Mój kilometraż tygodniowy oscyluje między 70, a 99km. Ani razu nie udaje się przekroczyć „setki”…
Moją psychikę (i siłę! Nigdy nie byłam tak umięśniona) wzmocniły starty w górach. Polecam każdemu, komu znudził się już asfalt, kto tęskni za przyrodą, za innymi doznaniami i…. NIEWIADOMĄ. Bo w górach nic nie jest pewne. Przy każdej pogodzie biegnie się inaczej, rywale też są nieprzewidywalni, bo w górach wszystko jest możliwe. Tam trzeba walczyć do końca, pilnować by nie zakwasić się już na początku biegu. Ja wciąż jeszcze mam problem z taktyką, ale powoli zdobywam doświadczenie. I uczę się pokory… tego uczą GÓRY!
…maraton zbliżał się wielkimi krokami… a mnie wciąż było pod górkę. Na urlopie chorowałam, potem byłam strasznie zaganiana w pracy, na Mistrzostwa Polski do Piły nie pojechałam, bo nie miałam z kim zostawić Bartusia i skończyło się na upalnym biegu w Sochaczewie (gdzie o 50 sekund spóźniłam się na start). Mimo to czułam, że forma rośnie. JA to wiedziałam (bo 1:24 w Sochaczewie nabiegałam dzień po dyszce na 36 minut – także nie zważałam na komentarze osób, które lubią wszystko wyciągać z liczb. A to ludzie biegają, nie cyfry…).
Na forach starałam się znaleźć grupę, która będzie ze mną biegła po 3:55 min/km. Nie było to proste i w końcu musiałam zadowolić się ekipą na „złamanie 2:50”. Trochę z przekorą to piszę, bo prawdopodobnie dobrze, że panowie (cóż, żadnej kobiety o podobnych aspiracjach nie znalazłam) ostudzili mój zapał. Jeszcze na linii startu się wahałam… ale w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiłam biec asekuracyjnie po 4:0 min/km. Jeszcze będą inne maratony, na których pobiegnę szybciej!
Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie (ok. 30 osób) w tempie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu Adama Giersza odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SHG, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec…
Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa idzie pod linijkę. Spokojnie, równiutko – jeszcze dopisują dobre nastroje, trochę rozmawiamy. Robi się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze mam też bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, na kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście woda pomogła…
Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegnę za placami innego zawodnika i nic się nie dzieje. Po prostu mijają minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – staram się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo na to jestem zbyt zmęczona, ale też zbyt zależy mi na biegu. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądam za siebie...
W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku :ble: Po 35km upał daje się we znaki. Kilometry dają się we znaki. Coraz trudniej utrzymać tempo. Na szczęście to WARSZAWA – wszędzie są znajomi, dopingują, pomagają jak mogą. Podjeżdżają rowerzyści, zagadują, dodają otuchy. A ja już jestem w zawieszeniu:
Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam, gdzie moje sny…
Tam gdzie moje kroki, moje maratońskie kroki. Kocham i nienawidzę tego zmęczenia. Tak jak kocham i czasami nienawidzę tego miasta. WARSZAWSKI DZIEŃ, WARSZAWSKI DZIEŃ…
Mój dzień! Dobiegam do mety w czasie 2:48:47!!! Jestem taka szczęśliwa.
Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że po raz pierwszy przebiegłam MARATON WARSZAWSKI – i wiecie co? Naprawdę warto docenić to co się ma u siebie! Bo MARATON WARSZAWSKI, pomimo kilku minusów oceniam, na 93%, tak jak i mój start. A doping na Ursynowie - nie do przecenienia... Jestem ZA tą trasą :)PS. Tego dnia oficjalnie maratończykiem został mój mąż. A jeszcze pół roku temu zarzekał się, że nigdy… że to nie dla niego:D PS'. Dziękuję jeszcze raz Wojtkowi (zrobił mi dużą niespodziankę), Beacie i Sylwkowi, a także mojemu mężowi i wszystkim, którzy we mnie wierzyli 😀

BUSIKI – Z PRZYMRÓŻENIEM OKA, ALE JEDNAK NA POWAŻNIE

Z przymrużeniem oka, ale jednak na poważnie

21-07-2012 Dominika Stelmach bieganie.pl http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=4180
RÓWNOUPRAWNIENIE … czy NADUPRAWNIENIE…
busiki ukraińcy
Tekstów na temat nierównego traktowania kobiet i mężczyzn powstało już wiele, przytoczono też setki argumentów, które właściwie nie przekonały żadnej ze stron. Ja jednak o czymś zupełnie innym, ale chyba też na temat dość mocno elektryzujący światek biegowy. Otóż roboczo nazwę ten wątek – nasi koledzy biegacze spoza Unii Europejskiej. Co bardziej obiegany czytelnik zorientuje się już na pierwszy rzut oka, że chcę napisać na temat osób przybywających do Polski z dwóch kierunków.
Pierwsza grupa dzielnie znosi trudy podróży busikami, dla drugiej busiki stanowią luksus dostępny dopiero  po załatwieniu wszelkich formalności związanych z przylotem z sąsiedniego kontynentu. A że o stosowne pozwolenia nie jest tak łatwo, że prężnie rozwijająca się grupa „tzw. menedżerów sportowych” musi baczyć, by taki napływowy delikwent nie wykorzystał zaproszenia do Polski , czyli de facto do UE i nie dał nogi w bok, gdzie biegów więcej, nagrody wyższe, no i prestiż we wiosce też potem inny… to na razie mamy czarnoskórych biegaczy liczonych w jednostkach, a nie dziesiątkach, czy setkach. I chyba dobrze…
Zaraz jednak padną ataki oceniające moje westchnienie pod kątem rasizmu – ale nic z tego, bo napiszę coś gorszego, otóż „nasi afrykańscy przyjaciele są sto razy milej widziani w naszym kraju od przyjaciół ze wschodu”.  Nie pyskują (może dlatego, że nie znają języka, a może po prostu w ich kulturze nie jest to tak powszechna cecha), nie uciekają z linii startu, gdy podana zostaje informacja o kontroli antydopingowej po biegu, nie zapisują się w naszej pamięci negatywnie z imienia i nazwiska, bo rotacja u nich duża. Można by pomyśleć, że nadają kolorytu… jednak i to nie zawsze. Bo jak nazwać ten koloryt różnobarwnym, gdy na Maratonie w Łodzi w pierwszej dziesiątce znalazło się dziewięciu panów z Afryki… I jak ktoś przysłuchiwał się komentarzom publiczności, to mógł z niejednych ust usłyszeć, że „to chyba jakiś żart, mistrzostwa czarnego lądu??? Gdzie są nasi?”. A no właśnie, gdzie są nasi?
Nasi też potrafią kalkulować i co bystrzejsi (i szybsi przede wszystkim)  wiedzą, że w Polsce o wynik ciężko, a i o pieniążki nie tak łatwo. Dla najlepszych sprawa jest prosta – poważne starty na zachodzie, mniej poważne w Polsce, a cały trening wykonywany pod kątem osiągnięć na wielkiej arenie - marzenia i dążenie do Igrzysk Olimpijskich.
Inaczej sprawa ma się z grupą tzw. „profi-amatorów”, do których najczęściej zaliczają się nauczyciele kultury fizycznej, żołnierze czy studenci, ale także pracownicy biurowi. Zauważyłam, że grupa ta liczy coś około dwóch setek dusz i składa się z jednostek, które: „A” - biegają, bo tak mają od zawsze – kiedyś trenowały wyczynowo, teraz pracują, ale wciąż utrzymują się na poziomie pierwszej, czy nawet mistrzowskiej klasy lekkoatletycznej. Biegają też po to, by dorobić, albo przynajmniej sfinansować pasję. Co poniektórzy wierzą jeszcze, że może nagle przyjdzie niesłychana zwyżka formy, ale boją się postawić wszystkiego na jedną kartę. „B” to osoby, które nigdy w klubie nie trenowały, ale nagle (często naprawdę późno) odkryły w sobie talent do biegania. A nic tak nie motywuje do osiągania dobrych rezultatów, jak wiara we własny talent.
Grupa B to w dużej mierze osoby z dużych miast, najczęściej z szeroko-pojętej klasy średniej. Mają zazwyczaj niezłą pracę, stać ich na posiadanie pasji i inwestowanie w nią. Nie biegają dla pieniędzy, ale dla triumfów i ”życiówek” – choć i dla tej grupy „pieniądze nie śmierdzą” i mogą miło połechtać.
I właśnie „Ci nasi”, czyli potencjalni zwycięzcy biegów (zarówno tych prowincjonalnych, jak i największych) tracą powoli cierpliwość do sąsiadów spoza UE, a dokładnie rzecz biorąc do wspomnianych wyżej busików. Wydawałoby się, że „nasi” są po prostu pazerni, albo nie potrafią przegrywać lub poziomem ustępują przyjezdnym. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana. W tym miejscu bowiem pojawia się częstokroć dyskryminacja. Nie lubiane w Polsce słowo, nadmiernie wykorzystywane prze niektóre grupy społeczne, ale jak inaczej nazwać sytuację, gdy organizator w regulaminie ogłasza, że po xx terminie zapisy definitywnie nie będą przyjmowanie, a w dzień biegu pojawiają się w biurze zawodnicy błagający o start – Polacy są natychmiast spławiani i odsyłani do regulaminu, tymczasem gdy pojawia się rzeczony busik, a jego „koordynator” głośno walczy o miejsce na starcie, miejsce się znajduje. Organizator tłumaczy się, że goście zostali zaproszeni…  że była jakaś tam pula dla gości… Cóż, nasz bieg, nasze prawo, gorzej gdy takowe przedsięwzięcie dofinansowywane jest ze środków publicznych… a bieg ma promować aktywność fizyczną wśród lokalnej społeczności… I zrozumiała byłaby sytuacja, w której „elitę” traktuje się inaczej – gdy słowo „elita” w takiej samej mierze odnosi się do wszystkich, niezależnie od narodowości, gdy koncentruje się na wyniku sportowym. Tymczasem „elita spoza UE”, traktując swój wojaż po Polsce, w sposób wyłącznie zarobkowy, potrafi „obskoczyć” 4 biegi w łikend, a kilkanaście w miesiąc. Zaraz padnie stwierdzenie „Przecież to nie jest zabronione!”.
Nie jest, kilku naszych też tak próbowało, ale po dwóch miesiącach kończyli z przeciążeniami i kontuzjami. Widać nam nasze powietrze nie sprzyja… I jesteśmy delikatniejszej budowy, pewnie odżywiamy się gorzej 😉
Busiki mają jeszcze jedną tendencję – wprowadzają negatywne emocje już w biurze zawodów, a nawet jeszcze przed przybyciem na bieg. Ich przedstawiciele masowo wysyłają zapytania do organizatorów z prośbą o bezpłatny start i płatne startowe. Często starają się ubliżyć organizatorowi dużego biegu, który nie zamierza nikogo wywyższać. Bo przecież są „,międzynarodowi”, a kto nie chciałby mieć „międzynarodowego biegu”? Cóż, okazuje się, że imprezy, które posiadają stronę tłumaczoną na dwa lub więcej języków, w których liczba krajów z których pochodzą startujący jest największa, nie zabiegają o takie tytuły. Tymczasem „biegi międzynarodowe”, wzorem z poprzedniej epoki, starają się chwalić braterstwem narodów, kusząc startowym czy nagrodami. Nic to, że strony internetowe tych biegów widnieją tylko w języku polskim, a po angielsku w biurze zawodów nikt nie mówi… Mogą się pochwalić „międzynarodowością”! I jak Bóg da, jeszcze kolorytem!
Chcąc odsunąć czekające już na klawiaturze zarzuty chciałabym zaznaczyć, że moja mała szpileczka wbita jest w busiki, a nie w zawodników. Warto wspomnieć tegoroczny Półmaraton Warszawski, który wygrała Białorusinka; dziewczyna w normalny sposób zgłosiła się do biegu, nie miała roszczeń – po prostu wygrała i chwała jej za to, bo pokazała, że uogólnienia mogą być krzywdzące.
Zatem do pracy rodacy, a organizatorzy czasem po rozum do głowy, bo niedługo padniemy ofiarą „międzynarodowości”, tak jak Niemcy. Teraz mocno in plus ruszyło się w naszym bieganiu, nie zaprzepaśćmy tego!

MARATON MAZURY – JAK MIŁO WYGRAĆ MARATON :)

MARATON MAZURY, czyli uroki polskich pól i lasów … i o tym, jak miło wygrać maraton 🙂 23 czerwca 2012 roku w Gałkowie odbyła się pierwsza edycja Maratonu Mazury. Bieg zaczął być promowany dość późno, a ja w ogóle nie zakładałam letniego startu na tak długim dystansie. Kiedy jednak przedłużająca się choroba i kuracja antybiotykowa, spowodowały kompletną utratę szybkości, pomyślałam, że przecież nic nie ryzykuję. Długie wybieganie bardzo mi się przyda. A długie wybieganie w pięknych okolicznościach przyrody… to strzał w dziesiątkę. Na listę startową zapisałam się 4 dni przed biegiem. Wtedy też zapadła decyzja, że tygodniowy urlop spędzimy właśnie na Mazurach. Nie za bardzo wiedziałam czego spodziewać się po tym biegu – profil trasy nie był znany, podano jedynie informację, że większa część dystansu prowadzić będzie po drogach leśnych i szutrowych. Szkoda, że nie 100%, ale dobre i tyle – myślałam. Nie wiedziałam też, jak wypadnie ten debiut organizacyjny, bądź co bądź, debiut osoby niebiegającej. Karolina Ferenstein-Kraśko – organizatorka i pomysłodawczyni biegu, to „tylko” żona biegacza (i to ostatnio takiego od święta), a jej pasją są konie. Start biegu zaplanowany został na 8.30, czyli baaardzo wcześnie. Razem z Edytą, moją biegową podopieczną, wyruszałyśmy z Giżycka, także pobudka była koło piątej. Jakże jednak różni się zimowa piąta rano, od tej letniejLaughing Pogoda przywitała nas przepiękna – słoneczne niebo, cieplutko (w głowie kołatały się pytania, jak cieplutko będzie po trzydziestym kilometrze…). Do Gałkowa dotarłyśmy godzinę przed startem, szybko i sprawnie załatwiłyśmy formalności. Pozostało trochę czasu na krótkie zwiedzanie okolicy, przebiórkę i nawodnienie się. Właściwie nie byłam w żadne specjalny sposób przygotowana do tego biegu – ani psychicznie, ani treningowo, a i kwestia diety pozostawiała wiele do życzenia (3 wieczorne piwa nad jeziorem niekoniecznie świadczą o profesjonalnym podejściu). Oczywiście śniadania nie jadłam, bo wzorem Kenijczyków przed biegiem wolę nie ryzykować. Płynna porcja Vitargo to jednak wystarczająca dawka węglowodanów. Żeli nie zdążyłam kupić. Ale przecież to tylko trening… Na bieg zjechało się wielu znajomych, przez chwilę miałam wrażenie, że impreza odbywa się w Warszawie… Jeżeli chodzi o konkurencję w kategorii kobiet to założyłam, że wygra Renata Kalińska, a ja spokojnie pobiegnę po srebro. I rzeczywiście zaczęłam wolno – pierwszy kilometr 4,20. Trochę zdziwiłam się, że Renia zaczęła równie wolno, ale wtedy też pomyślałam, że bardzo chciałabym wygrać maraton. Wygrałam już wiele biegów, ale tego maratońskiego brakowało… Miło byłoby wygrać maraton po raz pierwszy… Nawet taki nieduży... przecież od czegoś trzeba zacząć;) Foto: Wasyl  (Grzegorz Grabowski) Uczciwie muszę przyznać, że żadnego biegu w życiu nie biegło mi się tak FAJNIE. I to słowo „fajnie” – doskonale odnosi się do tego biegu, gdzie nie silono się na atest, na stworzenie mega-super-szybkiej trasy. Trasa była wymagająca - przepięknie i urokliwe ścieżki prowadziły po mazurskich lasach i polach,  zbiegi i podbiegi wymagały przygotowania siłowego, a nieustanna zmiana podłoża nie ułatwiała sprawy. Od połowy dystansu (dzięki dla Bartka prowadzącego BBL w Wydminach za towarzystwo) zaczęłam konsekwentne wyprzedzanie kolejnych zawodników. Udało mi się pokonać znanego z Gazety Wyborczej oraz warszawskiego podwórka biegowego Szkieleta, zostawiłam w tyle Bogdana Barewskiego (którego kariera maratońska jest niezwykle barwna i zahacza o wiele biegów „marzeń”).Wyprzedziłam jeszcze kilka osób… A właściwie „wyprzedziliśmy”, bo z Bartkiem dotrwaliśmy do końca. Czy można przegadać maraton? TAK. Gdy biegnie się w miłym towarzystwie, biegnie się dobrze, a pogoda jest idealna (było gorąco, ale las dawał wytchnienie, a bieg rozpoczął się wcześnie). Sądzę, że Maraton Mazury to jeden z tych biegów, na które popyt będzie rósł. Ileż bowiem można biegać po asfalcie? Tymczasem crossowe trasy są przede wszystkim zdrowsze, ciekawsze, no i dostarczają innych wyzwań niż biegi uliczne. Tu liczy się również przygotowanie siłowe, umiejętność zmiany tempa. Liczy się otaczająca przyroda. Energii dodają wszystkie te bodźce, z którymi w betonowych miastach nie mamy szansy obcować. Chciałoby się napisać – cud natury… Ten maraton dał mi niesamowitego kopa energetycznego, pozwolił znowu myśleć pozytywnie (nie tylko o bieganiu). Te wszystkie uśmiechnięte twarze, nawet u tych, którym nie do końca udało się pobiec tak, jak chcieli. Niezwykle przyjacielska, piknikowa atmosfera. A że były niedociągnięcia… Prawie zawsze są, a malkontenci znajdą się na pewno, przy okazji każdej imprezy. Ja w każdym bądź razie trzymam kciuki za kolejną edycję. I polecam Laughing Mam też nadzieję, że ten bieg nie stanie się nigdy wielkim komercyjnym przedsięwzięciem. Że pozostanie jedną z imprez, które pozwalają na kameralność, integrację, na przyjacielskość. Niestety era takich imprez powoli odchodzi. Niestety… choć oczywiście jestem za tym, by jak najwięcej osób biegało. Ale coś za coś… Dodam jeszcze, że przy okazji maratonu rozegrany został bieg na 10 km. Wzięło w nim udział wiele gwiazd znanych z telewizyjnych ekranów. Kinga Rusin pokazała, że nie boi się biegać i obiecała, że następnym razem spróbuje swoich sił w maratonie   Dominika Stelmach, Maraton Mazury 2;55:59, 1 miejsce wśród kobiet, 8-me open. Tekst ukazał się na bardzo sympatycznym portalu emocjonalia.pl

Polsat: Atleci odc. 24 (październik’2011)

Wywiad ze mną w programie "Atleci" emitowanym na antenie Polsatu w październiku 2011. http://www.ipla.tv/Magazyn-atleci-odcinek-24/vod-5311928 Okazją do nakręcenia materiału było moje piąte miejsca w generalnej klasyfikacji kobiet w Maratonie Warszawskim'2011. Zawody ukończyłam w czasie 2:48. Mąż ubolewa, że nikt nie wspomniał o jego wynik. Przyzwoity debiut w płaskim maratonie (wcześniej brał udział w maratonie górskim) w czasie 4:37.  

Ja to mam szczęście!

Ja to mam szczęście!  

Piotr Pacewicz
09.06.2011  
Fot. Bartosz Bobkowski
"Po urodzeniu dziecka pobiłam wszystkie życiówki, dostałam wymarzoną pracę. Jaką mam fajną rodzinę, jak fajnie mi się żyje." Z Dominiką Stawczyk - zwyciężczynią Mistrzostw Polski w Długodystansowym Biegu Górskim rozmawiał Piotr Pacewicz.
Podobno narodziłaś się na nowo jako biegaczka razem ze swoim dzieckiem.
Dominika Stawczyk-Stelmach, rocznik 1982: Bartek ma 14 miesięcy, urodziłam go, mając 28 lat. I od tego czasu wszystko mi się udaje: zdobyłam pracę powiązaną z tym, co kocham, czyli z bieganiem, bo pracuję w Puma Running, pobiłam wszystkie życiówki
półmaraton w 1:19, piątka poniżej 18 minut, dycha w 37 minut!
- Wygrałam mistrzostwa Polski w długodystansowym biegu górskim w Górach Sowich. Dystans 28 km, a góry przepiękne, tajemnicze. Niedługo jadę na mistrzostwa świata do Słowenii. 07.06.2011 WARSZAWA , BIEGACZKA DOMINIKA STAWCZYK STELMACH .  FOT. BARTOSZ BOBKOWSKI / AGENCJA GAZETA
Jak to się udało?
- Może dlatego, że Bartek urodził się w prima aprilis? (śmiech). A poważnie, to decydująca była chyba zmiana trybu życia. Z dziewczyny imprezowej, która co weekend szła się bawić, zamieniłam się w mamę, która musi zadbać, by zawsze coś było w lodówce. Sama się więc zdrowo odżywiam, wcześniej chodzę spać, wszystko mam bardziej poukładane. Dojrzałam psychicznie, stałam się stanowcza, rozwinęłam cechy przywódcze. Macierzyństwo pomaga. Paradoksalnie pomogło mi też skrócenie treningów, bo mam mniej czasu, a na początku miałam obawy, czy tatuś sobie poradzi. Teraz biegam po 8-12 km dziennie, w tempie 4:40 na kilometr, plus dwa razy szybko i krótko, czyli interwały. Do niedawna karmiłam Bartka piersią, to nie przeszkadza w treningu.
A długie wybiegania po dwie godziny i więcej?
- Nie mam tyle czasu, udało się może trzy razy. Teraz jest łatwiej, bo Maciek zaczął biegać z Bartkiem w joggerze [specjalny "biegowy" wózek dla dziecka]. Bartek jeszcze sam nie biega (śmiech), dopiero co nauczył się chodzić.

Miałam straszne ADHD, więc rodzice wymyślili sport, żeby mnie jakoś spacyfikować.

A mąż?
- Maciek zaczął biegać przeze mnie. Nie biega szybko, dlatego lubi startować z wózkiem, bo tak czy siak przybiega w połowie stawki, a jak popycha Bartka, to wszyscy go podziwiają. Mąż ma niebiegową sylwetkę  No, taki trochę misiek, przy 176 cm waży ponad 90 kg, choć i tak schudł już z 10 kg, więc jest mniejszym miśkiem. Ja jestem drobna: 162 cm, 49 kg. Dlatego nadawałam się do łyżwiarstwa figurowego, które trenowałam od czwartego roku życia. Miałam straszne ADHD, więc rodzice wymyślili sport, żeby mnie jakoś spacyfikować. Chodziłam do sportowej podstawówki, miałam dwa treningi dziennie, ale i tak trudno było ze mną wytrzymać. Cały czas po domu biegałam, skakałam, rozciągałam się. Na studiach... Czyli?
- Studiowałam trzy kierunki, ukończyłam historię i europeistykę, AWF-u się nie udało. Szukałam swojej dyscypliny: wspinałam się, jeździłam na nartach, grałam w tenisa. Aż pewnego razu, miałam 22 lata, mieszkałam jeszcze w Łodzi, przeczytałam, że za tydzień maraton. Zgłosiłam się do półmaratonu. Masakra?
- Wcale nie. Na studiach pracowałam jako instruktorka fitness, trzeba było się jakoś utrzymać. Byłam więc jako tako wytrenowana i pobiegłam w 1 godz. 40 min, zajęłam czwarte miejsce wśród kobiet. Poczułam wielką dumę i od razu zaczęłam szukać, gdzie by tu znowu wystartować. Znalazłam "Sudecką Setkę" i zapisałam się. Pobiłam rekord trasy kobiet, 100 km w ok. 13 godzin, dwie godziny przed następną kobietą. Przez dwa tygodnie nie mogłam potem chodzić. Mąż cię musi podziwiać?
- Na początku trochę nie rozumiał, ale teraz, gdy sam biega, już wie, że to jest i pasja, i nałóg. Ja to kocham, uwielbiam biegać, także dlatego, że nie ma bezpośredniej rywalizacji z przeciwnikiem, nie ma walki na śmierć i życie, każdy walczy ze sobą. Poza tym bieganie jest moim przeżyciem duchowym. Każdy człowiek szuka duchowości, uspokojenia, sensu  Najbardziej lubię być wtedy sama, w przyrodzie, o co nietrudno, bo mieszkamy 1,5 km od Lasu Kabackiego [na warszawskim Ursynowie], żeby pobyć tylko ze sobą, rozładować się emocjonalnie. Przychodzą do mnie pozytywne myśli o świecie, o przyrodzie. Jakie ja mam szczęście w życiu, jaką mam fajną rodzinę, jak fajnie mi się żyje. Biegasz szybciej niż Staszewski!
- Biega się głową. Przed ciążą bałam się zaryzykować, myślałam, że takie tempo jest nie dla mnie, bo jestem amatorką. Ale te granice się dziś zacierają. Pewien Japończyk, który normalnie pracuje w korporacji, wygrywa maratony z wieloma zawodowcami. Poza tym ja dojrzewałam razem z tym boomem na bieganie, w którym "Gazeta" ma swoje zasługi, poziom amatorów u nas bardzo się poprawił. Całkiem spora jest już grupa biegających naprawdę szybko. Głównie faceci, niestety, szybkich dziewczyn jest jeszcze niewiele.