Mistrzostwa Świata Ultra Trail na dystansie 50 km rozgrywane we Włoszech
nie należały do moich udanych startów. Powinno być znacznie lepiej. Byłoby znacznie lepiej, ale nie czas płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba wyciągnąć wznioski i działać dalej. Trenować!!!
Co mi sprzyjało? (wyjątkowo dużo jak na trasę górską):
- Szybka, biegowa trasa (szczególnie pierwsze 25 kilometrów i ostatnie 10)
- Tylko jeden techniczny fragment (wisząc na linach nad urwiskiem musiałam wzbudzać śmiech…)
- Brak ekspozycji
- Podłoże (ścieżki leśne, szutr – biegłam w Adizero Boston, czyli szosówce i to był świetny wybór)
- dystans (choć lubię zarówno 50-tki jak i 80-tki)
Co było przeciwko mnie:
- Pogoda (32 stopnie w cieniu to o jakieś 25 za dużo;)
- Brak doświadczenia (to dopiero drugi start na międzynarodowej imprezie ultra górskiej). Wciąż nie łapię logistyki, tych wszystkich przepaków, punktów z suportem…
- Brak biegania w górach – to był mój pierwszy start w tym roku i pierwsze bieganie po górach (bo w Chile biegałam na dużej wysokości, ale po płaskim).
- Ja i mój durny pomysł, żeby od 25 kilometra biec z kijami… Jak coś się robi po raz pierwszy w życiu to nie na zawodach. Nie wiem, co mi odbiło. Chyba kąśliwe komentarze męża, że w marcu kupiłam za nieprzyzwoite pieniądze kije, a one tylko się kurzą…
Co mnie pokonało:
- Żołądek. Jakkolwiek prozaicznie to nie zabrzmi… Pierwsze problemy pojawiły się około 7 kilometra (wtedy byłam jeszcze trzecia). Potem udało mi się jakoś dociągnąć do 25-tego, ale gdy wymiotujesz i masz biegunkę jest ciężko. Prawie dałam się złamać. Oczywiście, chciałam schodzić z trasy! Tak, poważnie to rozważałam. Bałam się odwodnienia i tego, że powoli tracę koncentrację. Ale przeszłam do marszu. Uspokoiłam organizm. Odgoniłam złe myśli. W tym czasie wyprzedziło mnie kilkanaście zawodniczek. Nie było to przyjemne, bo nie byłam w stanie nic zrobić. Zbieg to była katorga. Ale na ostatnim podejściu zaczęłam odzyskiwać siły. Wyprzedziłam 3 dziewczyny. I czułam tylko wielki żal… bo przecież mogło być znacznie lepiej. No, ale nie ma co gdybać. Niestety (lub na szczęście!) muszę przyznać, że zrobiłam tyle, ile tego dnia mogłam. Nie zaczęłam za szybko, miałam nawet duży niedosyt, ale to był odcinek BIEGOWY. A ja biegać potrafię. Gorzej z chodzeniem… i zbieganiem…
Żałuję, bo to mógł być dużo fajniejszy wyścig. Na szczęście widzę, że potencjał jest… Ale nie da się biegać (i wygrywać) biegów górskich, gdy trenuje się tylko na płaskim. Mogę sobie wskakiwać na skrzynię, mogę ćwiczyć podbiegi na Agrykoli, ale to zupełnie inny rodzaj pracy. Muszę też uporządkować sprawy żołądkowe. Dwa tygodnie bez probiotyków i wróciły problemy.
A teraz więcej detali…
Nasza reprezentacja miała składać się z 4 kobiet i 4 mężczyzn, ale kilka dni przed wylotem Marcin Świerc zrezygnował. Nie wiem dokładnie, co było przyczyną, ponoć nie zdążył się zregenerować po Maratonie na Murze Chińskim. Szkoda. Ale jego decyzja, zakładam, że przemyślana. Niemniej, w drużynie pozostało tylko 3 panów, zatem każdy musiał ukończyć, by drużyna zapunktowała po raz piewszy w historii. Na bieg nie zdecydował się Bartosz Gorczyca (być może po dość dotkliwej porażce w tamtym roku), odmówił Wojtek Probst. Ostatecznie w biegu wystartowali Kamil Leśniak, Artur Jabłoński i Piotr Bętkowski. U kobiet sytuacja była nieco inna, prostsza. Ze startu zrezygnowała Ewa Majer (ale ta trasa kompletnie nie była dla niej), inne plany miała Magda Łączak. Wiadomo też, że Ania Celińska nie biega tak długich dystansów. W składzie znalazły się Edyta Lewandowska, Anna Kącka, Natalia Tomasiak i ja.
Dotarliśmy do Poppi, miejscowości oddalonej od Badia Prataglia (miejsce startu) o 14 kilometrów, w czwartek późnym wieczorem. Podróż trwała stanowczo za długo, ale jakby... zdążyłam przywyknąć… 😉 Leciało nas 8 osób, tylko Edyta Lewandowska miała komfort trenowania na trasie już tydzień wcześniej. Nie doceniałam tego, ale góry to nie asfalt! Zawsze głupio się dziwiłam, po co zawodnicy jadą tydzień, czy dwa wcześniej na trasę biegu. Teraz zrozumiałam. Detale związane ze znajomością trasy mogą mieć kluczowe znaczenie. Ach, uczę się tych gór!!!
Pokoiki czekały na nas w urokliwie położonej części miasteczka, na samym szczycie. Nie było klimatyzacji. Mnie to dość mocno przeszkadzało, bo jestem wyjątkowo zimnolubna… Na szczęście spałam dobrze. Chyba kumulacja nieprzespanych nocy zrobiła swoje.
W piątek rano nie dane nam było się wyspać. Już o ósmej musieliśmy być na kontroli antydopingowej. Pojechaliśmy całą drużyną, ale okazało się, że badają tylko najlepszego mężczyznę i najlepszą kobietę z danego zespołu. Badano krew, by założyć paszport biologiczny, a przy okazji sprawdzić stan zdrowia zawdoników. Gdyby komukolwiek wyszła anemia, nie mógłby stanąć na starcie. ITRA zaczęła wprowadzać rygorystyczne zasady związane z ochroną zdrowia zawodników ultra. Najlepsi będą musieli co miesiąc dosyłać aktualne badania (i to jest świetne rozwiązanie!). Zdrowie najważniejsze. W Polsce też powinny być obowiązkowe badania. Wiem, że próby wprowadzenia takich rozwiązań spotykają z niechęcią (szczególnie amatorów), ale to działanie przeciw sobie....
Po kontroli połaziliśmy po miasteczku, ponarzekaliśmy na upał i jakoś doczekaliśmy do ceremonii otwarcia Mistrzostw. Ta miała miejsce w naszej mieścinie (Poppi) na zamku.
Dla mnie to zawsze wielki honor i wyróżnienie, gdy mogą reprezentować Polskę. Chciałabym dać z siebie wszystko...
Na ceremonii przedstawiono wszystkie 37 państw, zaprezentowało się 121 zawodniczek i 170 zawodników. Nowy rekord tych mistrzostw. To pokazuje, że zaczynają być prestiżową imprezą, gdzie pojawia się praktycznie cała czołówka górali. Ma to miejsce dopiero od kiedy ITRA przejęła pieczę nad Trailem i udało się nawiązać współpracę z IAAF.
Nie odbyło się jednak bez wpadek...
Strasznie chciało mi się spać...
Chyba o 10 już drzemałam. Zdążyłam tylko przygotować najważniejsze rzeczy i sen mnie zmógł. Budzik nastawiłam na 5 raną (start przewidziano na 8:00). Nie odczuwałam napięcia. Byłam bardzo spokojna i skoncentrowana. Zjadłam niewielkie śniadanie, cały czas nawadniałam się izotonikami. Dopiero przed samym startem, żołądek zaczął się lekko buntować. Ale sądziłam, że szybko przejdzie. Zakładałam, że pewnie będę musiała zatrzymywać się na trasie, ale miałam to wkalkulowane...
Start...
Jak zwykle na takich imprezach bardzo szybki. Stałam w środku stawki, licząc że nikt mnie nie poturbuje. Zaczęłam spokojnie. Po kilometrze wyprzedziłam Edytę, po dwóch wyprzedzili mnie Kamil i Artur (startowali z ostatniej linii - na końcu weszli do strefy, gdzie sprawdzano sprzęt).
Biegłam żwawo, ale na niskim tętnie. Po kolei wyprzedzałam dziewczyny. Bardzo sapały, dyszały. To było pocieszające. Na pierwszym szczycie byłam trzecia, zaraz za dwoma Francuzkami. Ale wiedziałam, że muszę nadrabiać pod góre to co na pewno starcę w dół. Nie pomyliłam się, bo na pierwszym pomiarze czasu byłam 7-ma. To był 9-ty kilometr. Biegło mi się... przeciętnie. Musiałam zrobić skok w bok, żeby uspokoić brzuch;) i na pewien czas się poprawiło.
Wtedy dogonił mnie Piotrek i prawie do 25-go kilometra biegliśmy razem. Naprawdę liczyłam na wspólny bieg. Niestety... zaraz przed drugim pomiarem czasu byłam zmuszona "uciec do lasu". Benek wpadł na punkt pomiarowy kilkadziesiąt sekund przede mną. Wyprzedziły mnie też dwie zawodniczki. Na puncie spędziłam dość dużo czasu, próbując zastopować żołądek. Niestety skończyło się wymiotami zaraz za strefą. Niestety (!) wzięłam z punktu kilje (świeżutkie, nowiutkie, nigdy nie używane). Nie potrafiłam ich rozłożyć. Gdy to się udało okazało się, że tulko mi przeszkadzają. Ale złożyć ich nie potrafiłam. Jest mi wstyd. Biegłam z kijami w rękach, nie korzystając z nich we właściwy sposób... Włąściwie walcząc z nimi (miałam ochotę wyrzucić je w las!). Ale się nie śmieci...!
Nagle musiałam zatrzymać się na dobre. Zwymiotowałam chyba wszystko co zjadłam od dwóch dni... w pomieszaniu z izotonikiem i żelami nie było to przyjemne. Ledwo zmusiłam się, żeby sunąć dalej. Przestałam liczyć dziewczyny, które mnie wyprzedzały. Marzyłam, żeby dotoczyć się do punktu i zejść. Czułam się odwodniona, a robiło się coraz bardziej gorąco...
Ale na punkcie (36 kilometr) wylałam na siebie wiadro wody, wiadro wypiłam. Usłyszałam wiele motywujących słów, przemyślałam sprawę i zdecydowałam się kontynuować wyścig. Noga za nogą, byle do przodu. Prawie spadłam z urwiska, które było zabezpieczone jedynie przez linę... ale poradziłam sobie. I dotrwałam do 41-szego. A zejść w tym momencie byłoby wstyd. To był drugi (po 25km) punkt, gdzie można było mieć support. Znajome twarze i dobre słowo zrobiły swoje. Zaczynałam odzyskiwać siły.
Na ostatnich 5 kilometrach wyprzedziłam 3 dziewczyny. W głowie szalała mi myśl: "dlaczego? dlaczego? dlaczego? czemu ten wyścig już się kończy?". Dobiegłam na 20-tym miejscu.
Jestem realistką. Po przeanalizowaniu wszystkiego wiem, że mogło być znacznie lepiej, lecz problemy na trasie nie biorą się z nikąd. Może odpoczynek był za krótki, na pewno muszę profesjonalnie zabrać się za dietę (to naprawdę moja pięta achillesowa), na pewno muszę więcej biegać w górach, muszę trenować w cieplejszej aurze. Na pewno nie poddam się. Kocham góry. Uwielbiam wyzwania. Chcę być biegaczką wszechstronną, choć skoncentruję się na maratonie;) ale gór nie odpuszczę. Nie tak zupełnie..., uważam że bardzo pomagają mi potem w bieganiu po płaskim.
Po biegu, razem z całą drużyną, skonsumowaliśmy należne nam piwa;) Czekaliśmy na klasyfikację drużynową. Liczyliśmy na pierwszą ósemkę i rzeczywiście kobietom udało się to zrealizować (7-me miejsce), a panowie byli bardzo blisko (10-ta lokata).
Dziękuję całej drużynie! Wielkie podziękowania dla Przemka i Kamila za support. Bez was...
Gratulację za walkę. I szczególny podziw dla debiutującego Artura Jabłońskiego. Ukłony dla Kamila, który w tamtym roku był 72-gi... Dziewczyny! Zrobiłyście tyle, ile mogłyście! Będzie tylko lepiej! A Piotr - jesteś super, co oczywiście wiesz;)
Podobne