Biegaczka w Nowej Zelandii. Część 1: WYSPA PÓŁNOCNA

Nowa Zelandia to, zaraz po Ameryce Południowej, miejsce o którym marzyłam od dawna. Dzika, choć nie-dzika, bo nie mieszkają tu żadne, naprawdę ŻADNE groźne zwierzęta. Nie ma węży! A to moja największa fobia (wszędzie widzę żmije i wijące się węże - dlatego muszę szybko biegać po górach!). Nie ma w kraju Kiwi endemicznych drapieżników, a królików i owiec jest więcej niż ludzi. Zaatakować może cię co najwyżej pszczoła tudzież komar (te cholery niestety bywają obecne w dużych ilościach), albo pchła piaskowa (ta złośnica została przywleczona prawdopodobnie z Afryki, na szczęście występuje tylko w kilku miejscach). Nowa Zelandia składa się z dwóch głównych wysp - Wyspy Północnej (gęściej zaludnionej, z kilkoma sporymi ośrodkami miejskimi) oraz Wyspy Południowej (słynącej z Fiordów, pingwinów, lodowców i krystalicznie czystych jezior oraz z całkiem wysokich górek). Wyspy różnią się od siebie bardzo, dlatego tylko zwiedzenie obu daje obraz NZ. Oczywiście 5 tygodni to niewiele... ale tyle czasu miałam dzięki Mistrzostwu Świata w biegu Wings For Life. Nagroda dla globalnego zwycięzcy i zwyciężczyni to miesięczny obóz sportowy z osobą towarzyszącą w dowolnym miejscu na Ziemi. Super! Tylko, że... nas w rodzinie jest czworo. A rodzina jest najważniejsza. Choć chcę być profesjonalnym sportowcem, to jednak decyzja o zawodowym podejściu do sportu zapadła, gdy rodzina była już w komplecie. Muszę ich uwzględniać w swoich planach! Inaczej chyba bym zwariowała (na dłuższą rozłąkę z 5-latkiem chyba nie jestem jeszcze gotowa. 8-letni Bartuś to co innego, jest już bardzo samodzielny). Na szczęście Red Bull, czyli sponsor nagrody, uwzględnił moje maluchy. Mogłam wybrać się w podróż życia razem z dzieciakami! I mężem, rzecz jasna. Umożliwiono mi też zmianę lokalizacji w połowie pobytu z Wyspy Północnej na Południową. Marzenia się spełniają (a raczej trzeba je spełniać!). Wybór Nowej Zelandii jako miejsca wyprawy nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nie było nawet chwili wahania. Jedyną obawą był długi lot z moimi gagatkami… Wiedziałam, że oni to zniosą, ale jak przetrwają współpasażerowie??? Moje dzieci są, delikatnie rzecz ujmując, ruchliwe... A Kacperek, jak się nie wybiega... no, krótko mówiąc, musi się wybiegać;) Wybór terminu podyktowany został szkołą starszego syna. Ferie w tym roku dla województwa mazowieckiego wypadły zaraz po Świętach, także… decyzja zapadła. Polecieliśmy w drugi dzień Świąt. Najpierw do Doha (bagatela 5,5 godziny). Potem spędziliśmy urocze 10 godzin na Katarskim lotnisku (jest naprawdę wyjątkowe, ale 10h to nieco za dużo;) , by w końcu udać się w 17 godzinny lot do Auckland. Dzieci pozostały niewzruszone, przespały może dwie godziny. Na szczęście były grzeczne (jak na dwóch chłopców lat prawie 5 i prawie 8…). Kacper, który twierdzi że zostanie pilotem, był nieco rozczarowany, że nie lecimy największym samolotem Świata. Cóż, może innym razem się uda? . Wylecieliśmy 26-tego, a dotarliśmy 28-mego... Zeżarło nam 12 godzin, ale odbijemy sobie w drodze powrotnej.     Pierwsze dwa tygodnie mieliśmy spędzić 20 kilometrów od Auckland, na wysepce Waiheke. Wypożyczony samochód zapakowaliśmy na prom i popłynęliśmy do najsłynniejszej wyspy w zatoce Hauraki. Kiedyś ta wyspa stanowiła azyl dla artystów i innych duszyczek, które nie chciały przystosować się do norm społecznych. Teraz robi się tam najlepsze czerwone wina w Nowej Zelandii. To miejsce bardzo luksusowe (czytaj: drogie!), ale jednocześnie dzikie. Dżungla porasta prawie połowę terenów. Linia brzegowa ciągnie się przez 100 kilometrów, zatem przebiegnięcie z jednego krańca wyspy na drugi nie stanowi problemu? Koi Rock… nasza miejscówka. Zaskoczyła nas i urzekła. Byliśmy oddaleni od cywilizacji zaledwie o 3 kilometry, ale jednak! Sami w lesie. My i nasze… "dżakuzji" (pisownia Bartusia, który dostał od nas zadanie pisania codziennie minimum 3 zdań o naszej wyprawie. Drugoklasista trochę protestował, ale będzie miał wspaniałą pamiątkę). Widok z okna...  Będzie mi się śnił do końca życia, przynajmniej taką mam nadzieję 🙂 Pierwszy raz w życiu czułam, że jestem w miejscu, w którym naprawdę odpoczywam.   Przez pierwsze trzy dni walczyliśmy z jetlagiem i dochodziliśmy do siebie. Ja oczywiście rozpoczęłam rekonesans biegowy. Plan treningowy miał być uzależniony od warunków... a te niestety były dość wymagające. Płaskich przestrzeni na Waiheke nie ma, poza trawiastym boiskiem do rugby i plażą Onetega (półtora kilometra). Z tą plażą to zabawnie, bo pewnego dnia zaplanowałam sobie tam bieganie o 6 rano... ale plaży nie było 😉 Przypływ... Za to mój doskonale zorientowany w terenie mąż, zgubił się  biegając już pierwszego dnia, ale dzięki temu pokonał prawie 20 kilometrów. Nie zaszkodzi;) Naszym wyzwaniem jest, by Maciek doszedł do formy "sprzed dzieci") ... Ciężka sprawa... zatem niech się gubi 🙂 Biegałam głównie crossy, bo nic innego nie miało sensu. Mimo to w pierwszym tygodniu stuknęło mi 150 kilometrów. W tym 9 kilometrowy wyścig - cross... po polach, z przeskakiwaniem przez płoty... Było gorąco i ciężko. Ale dobiegłam jako pierwsza kobieta i druga open... i oczywiście włączył mi się głód ścigania;)

Sylwester stanowił pewne wyzwanie...  To był nasz trzeci dzień, od kiedy przybyliśmy na wyspę. Przez pierwsze dwa dni chodziliśmy spać około… osiemnastej? Jak tu przetrwać do północy??? O ruszaniu się z naszej miejscówki nawet nie myśleliśmy. Po co? ? No i musieliśmy wziąć pod uwagę, że Kacper najpóźniej o 21 wymięknie. Jest w tym słodki… po prostu idzie spać. Gdziekolwiek. Byle mieć mięciutko pod główką. Najczęściej zabiera mnie ze sobą … grrr. Nowy Rok przywitaliśmy jako jedni z pierwszych na Ziemi, 12 godzin przed Polską. Udało się dotrwać (prawie, bo mała drzemka była). Było cicho i pęknie. Żadnych huków i wystrzałów. Tylko gwiazdy zupełnie inne niż u nas 😉 

  Następnego dnia poszliśmu z chłopakami na długi spacer po tropikalnym lesie. Młodzi trochę marudzili, ale szukanie papug i wypatrywanie innych kolorowych ptaków zajmowało ich. Pobłądziliśmy troszkę, ale dzięki temu przeszliśmy więcej i trafiliśmy w naprawdę dzikie regiony. W niespodziewanym miejscu (daleko od drogi) znaleźliśmy porośnięty wrak samochodu i przyczepy. Oczywiście zaczęliśmy wymyślać historie kryminalne, jak do tego doszło W trakcie naszego pobytu na Północy dwukrotnie wybraliśmy się promem do Auckland – za pierwszym razem do oceanarium (Kacper by tego nie odpuścił!  Musiał zobaczyć najeżkę i nadymkę... i rekina rzecz jasna), za drugim do Rainbow Land (parku rozrywki). Bartek (powyżej 130cm) mógł korzystać ze wszystkich urządzeń. Także zrobił nawet to, do czego ja nie byłam zdolna (karuzela kręcąca się w wielu płaszczyznach i spadające z wysokości wagoniki). Rollercoster był tylko jeden i mało spektakularny. Ale ogólnie- fajne miejsce, choć znacząco odstaje od najlepszych na Świecie parków. Niemniej dla naszych maluchów było w sam raz. Przez jeden dzień byliśmy odcięci od Świata, bo wiatr wiejący ponad 10 na godzinę spowodował awarię prądu. Deszcz lał nieprzerwanie. Było nieco strasznie, ale szybko wyszło słońce. Na wyspie mieliśmy degustować wina, ale skończyło się tylko na próbowaniu kraftowych piw. Cóż, piwosze tak mają. Gdyby ktoś się wybierał na Waiheke, polecam Wild World (winnica i kraftowe piwa w jednym). Nam udało się dotrzeć jeszcze do kilku miejsc restauracyjnych, ale głównie gotowaliśmy na grillu owoce morza. Pysznie i zdrowo. Wyspę przeszliśmy wszerz i wzdłuż... Dotarliśmy praktycznie w każdy zakątek, dlatego zdecydowaliśmy się opuścić (cudowną) miejscówkę nieco wcześniej i wybraliśmy się na południe wyspy Północnej. Hobbiton kusił;) Miejsce przepiękne, dla miłośników trylogii Tolkiena... must see 🙂 Całe zwiedzanie trwa dwie godziny, trzeba wykupić wycieczkę na odpowiednią godzinę (najlepiej rezerwować online, bo w szczycie sezonu na miejscu bilety mogą nie być dostępne), nie da się dostać do Hobbitonu bez przewodnika. Mimo to warto było! Na koniec wyprawy degustacja hobbickich piw 🙂 - w cenie dość drogiego biletu (na szczęście dzieci do 9 roku życia wchodzą bezpłatnie, bo taka przyjemność kosztuje około 200 złotych od osby, a dla dzieciaków nie ma tam za wiele (nic?). Kacper był rozżalony, że nie spotkał hobbita...) Ważne, że dla mnie i Maćka było to wspaniałe doświadczenie 🙂 Władcę Pierścieni kręcono w 176 lokalizacjach w Nowej Zelandii, powstał nawet specjalny przewodnik prowadzący do wszystkich lokalizacji. Te najpiękniejsze są oczywiście na południu. Po tej wycieczce dojechaliśmy do Rotoura... miasta smrodu;) Niestety zapach siarki, który unosi się tam w powietrzu uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Ponoć można się do tego przyzwyczaić... wątpię...  gejzery mają tam ładne. Nie dorównują tym w Chile, ale są największe i najbardziej spektakularne na półkuli wschodniej. Poza tym okolica trochę nas rozczarowała (było tak zwyczajnie...i płasko, a my po Waiheke już trochę rozkapryszeni jesteśmy). Na szczęście ciepłe jezioro oferowało wiele atrakcji. A teraz WYSPA POŁUDNIOWA, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej :)))) Dzikość, góry, lodowce... cdn.  

DROGA DO REKORDU ŚWIATA KOBIET W BIEGU WINGS FOR LIFE

Ten wpis miał powstać już bardzo dawno temu, ale wciąż nie miałam pewności, co powinnam napisać... Na początku chciałam, żeby tytuł brzmiał "Moja droga do...", ale przecież to nie była tylko moja praca. Mogłabym się chwalić, jak to doskonale udało mi się trafić z formą, jaka jestem genialna. Tylko, że to nie tak... Mogłabym przekleić dzienniczek treningowy, ale ile osób by się z nim naprawdę zapoznało? I co by mi to dało? Dlatego podejdę do tematu od innej strony...

Czasami, żeby coś nam się w życiu udało musimy dużo zmienić w sobie i wokół siebie.

***

POZWÓL INNYM SOBIE POMÓC. ZAUFAJ. 

Żaden z najlepszych sportowców nie pracuje sam. Nie dlatego, że nie potrafiliby sobie ułożyć planu treningowego, ale ponieważ wiedzą, że sami nie są w stanie spojrzeć na siebie z dystansem. Ten dystans przejawia się w obciążeniach treningowych (wiadomo, że gdy ma się dobry dzień chce się więcej, a gdy jest mniej przyjemnie najchętniej by się odpuściło), w planowaniu startów, w zaplanowaniu całej drogi sportowej. Mnie udało się trafić na trenera, który zrozumiał o co mi chodzi, który pasuje mi charakterologicznie. Bo to nieprawda, że z każdym fachowcem współpraca będzie się dobrze układać. Nie bardziej mylnego. Spójrzmy na drużyny piłkarskie... często najlepszy szkoleniowiec nie jest sobie w stanie poradzić...   Ja zaufałam Hubertowi i dzięki temu mogłam być spokojna. Bardzo dużo treningów biegałam z trenerem oraz z Kamilem Jastrzębskim (to młody obiecujący zawodnik, oczywiście sto razy szybszy ode mnie). Nie oznacza to, że zawsze robiliśmy to samo, ale spędzanie czasu w grupie nie pozwalało na nudę. I motywowało, bo to ja zawsze byłam/jestem tym najsłabszym ogniwem. W styczniu przebiegłam 513 kilometrów (od listopada do połowy grudnia nie biegałam w ogóle), w lutym 526, w marcu 573, a w kwietniu 445. Tygodnie bardzo różniły się objętością - od 80 kilometrów do 155. Zaczynałam naprawdę wolno (znacznie wolniej niż chciałam pobiec na WFL!). A zamarzyło mi się 70 kilometrów. Ludzie raczej stukali się w czoło, ale ja wierzyłam, że jestem w stanie tego dokonać, czyli przebiec tak długi dystans w tempie poniżej 4 minut na kilometr.

***

NIE SPIESZ SIĘ. ZAAKCEPTUJ POZIOM, NA KTÓRYM JESTEŚ.

Początki zawsze są trudne. Wchodzenie w trening po kontuzji sprawia, że z jednej strony chcesz już dużo i szybko (bo organizm wypoczął), a z drugiej wiesz, że potrzeba spokoju i czasu, żeby wdrożyć maszynę do ruchu. Moje prędkości wybiegań w styczniu oscylowały wokół 4,50 min/kilometr. Ale dwa razy w tygodniu doszedł mi drugi trening, który najczęściej biegałam w tempie 4,0 (6-8 kilometrów). Na początku było ciężko. Nie wierzyłam, że ta prędkość (4,0) stanie się dla mnie komfortowa. A jednak powoli, powoli, było coraz łatwiej... Akcenty, które włączaliśmy do treningu zaczęły wychodzić, byłam w stanie utrzymać tempo na podbiegach (a na początku to był koszmar!!!). Coraz mniej słyszałam słów motywujących do dokończenia treningu. Sama chciałam! I nie straszna mi była zima...

***

TRENING CZYNI MISTRZA. SZCZEGÓLNIE TEN, NA KTÓRYM NAJBARDZIEJ CIERPISZ.

Czy mówimy o zabawie w sport, czy sporcie zawodowym - jedno jest pewne. Są momenty gdy boli. Gdy chcesz się poddać, odpuścić. Gdy zwyczajnie nie idzie. Ale jeżeli chcesz się rozwijać musisz wychodzić poza strefę komfortu!. To oznacza, że w treningu powinniśmy pozwolić sobie na nowe bodźce. Oczywiście na spokojnie, ale nie można ciągle powtarzać tych samych jednostek.  Kiedyś sama wpadłam w takie sidła - ciągle biegałam minutówki i kilometrówki, bo to sprawiało mi radość. Radość, ale nie satysfakcję. Nie szłam do przodu. Dopiero, gdy otworzyłam się na inne jednostki treningowe, wyniki poszły do przodu.

***

BEZ SPOKOJNEJ GŁOWY DALEKO NIE ZABIEGNIESZ...

 

Żeby osiągać sukcesy, trzeba mieć ku temu warunki. Nie pomagają problemy w pracy, szkole, zawirowania w życiu osobistym. Trenując mocno narażamy organizm na duży stres. Gdy do tego dochodzi dodatkowa dawka napięć, możemy zwyczajnie nie wytrzymać. Bardzo wielu sportowców poległo właśnie na tym braku spokoju... Nie ma oczywiście jednego złotego środka, ale decydując się na różne wyzwania (nie tylko sportowe) warto oczyścić przestrzeń wokół siebie. Co to oznaczało w moim przypadku? Chociażby przekonanie rodziny, że to co robię ma sens. Że staram się jak najmniej zabierać czasu wspólnego, bo trenuję bardzo rano. Że szczęśliwa mama będzie dla nich większym pożytkiem niż ta sfrustrowana... Łatwo pisać... Czasem myślę, że to była najcięższa część moich przygotowań... Szczególnie dla kobiet artykułowanie swoich pragnień bywa trudne...

***

NIE BÓJ SIĘ SPRAWDZIANÓW FORMY...

 

nawet, gdy wypadają inaczej, niż tego chcemy. Dla mnie takim "szokiem" były badania wydolnościowe w Sport Lab. Nagle wyszło, że jestem daleko dalej niż uważałam. Ale od razu pojawiły się pytania, czy aby na pewno? 5 kilometrów pobiegnięte na koniec lutego powinno mnie do reszty zdołować, ale na spokojnie rozłożyłam sobie ten bieg na czynniki pierwsze. Pobiegłam 17,22, bo zaczęłam za szybko. Bo wydawało mi się, że jestem lepsza niż jestem. Niestety. Ale bez tego startu wiedziałabym jeszcze mniej... I później nie byłoby tak dobrze. Im więcej się sprawdzamy, tym więcej o sobie wiemy.

***

RYZYKUJ, SZUKAJ NOWYCH ROZWIĄZAŃ.

 

Nie ma jednej recepty na sukces w sporcie. Mnie do szaleństwa dużo jeszcze brakuje, ale dwa tygodnie w namiocie tlenowym ocierają się o nie. Namiot rozłożyłam w kuchni, w ten sposób, że nie możliwe było dostanie się do lodówki. Chłopaki nie przyjęli tego ze zrozumieniem, choć próbowałam im tłumaczyć, że to także dla ich dobra... W końcu Kacperek ze łzami w oczach poprosił, żebym już oddała ten namiot... Mąż też prosił, żeby nie było 😉 Niezależnie od braku zrozumienia najbliższych uważam, że te 14 dni dało mi bardzo dużo. W WFL start w Santiago de Chile był na wysokości prawie 700 metrów. Niby niewiele, ale nie wiem, czy tak dobrze zaaklimatyzowałabym się bez wcześniejszego pobytu na wysokości. Jak do tego dodamy tydzień przed biegiem spędzony na 3 tysiącach (pustynia Atakama) to spokojnie mogę powiedzieć, że pobyt na wysokości dobrze na mnie działa! Dobrze też robią mi starty po schodach, w górach;) Co najmniej dwa razy w tygodniu uczęszczam na zajęcia spinning (rower stacjonarny).

***

UWIERZ W SIEBIE I W SWOJE MARZENIA.

 

Wiem, że to banalne, ale takie prawdziwe!

POZNAŃ MARATON – WOJOWNICZKA

"Nie mogę upaść... nie... bo się nie podniosę... jeszcze kilka kroków, kilka oddechów... fuc*!!!... dam radę dotrzeć do tej cholernej linii mety... mogę się poruszać... to już tak blisko..." Wszystko tego feralnego dnia szło na opak. Właściwie winę powinnam zrzucić na piątek 13-tego, bo wtedy zaczęły się moje problemy... Żołądek oszalał. A właściwie przestał ze mną współpracować. Czułam, że puchnę, jakbym gromadziła zapasy na całą zimę. Miałam jednak nadzieję, że stres przedstartowy zrobi swoje. Tyle tylko, że nie czułam emocji. NIC. Ot, 27-my start w tym roku... Tak, w mojej głowie od kilku dni pojawiały się myśli, że już powinnam skończyć sezon. Najbardziej udany w mojej karierze. Nic więcej nie musiałam sobie udowadniać... Ale obiecaliśmy start Organizatorom, poszła komunikacja na mój temat. A ja nie jestem kontuzjowana... Muszę wystartować. I powalczyć. O rekord życiowy i wygranie tego maratonu.

Tyle tylko, że nie czuję nic. Ani jednego motyla w brzuchu, żadnego szybszego bicia serca. Mam wykonać swoje. Mój układ nerwowy nie współpracuje. Jakby oszczędzał baterie...

Do Poznania przyjechałam w piątek wieczorem. Najpierw odstawiłam młodszego syna do babci do Łodzi, bo starszy miał zostać z tatą w Warszawie na Nocy w Instytucie Lotnictwa. Na stacji Łódź Chojny wsiadłam do pociągu (przy okazji z rozrzewnieniem spoglądając na czteropiętrowy blok, w którym spędziłam pierwsze 14 lat życia). Cóż, ta część Łodzi niewiele się zmieniła przez te wszystkie lata.

Byłam tak zmęczona, że chciałam od razu po dotarciu do hotelu (21-sza) położyć się spać. Ale wdałam się w rozmowy z trenerem i do północy wałkowaliśmy temat przyszłorocznych startów. Moja lista budziła w Hubercie niepokój, choć ograniczyłam plany do 10 biegów. Moim zdaniem TYLKO dziesięciu... Ale o tym innym razem...

W sobotę rano zaraz po obudzeniu sięgnęłam po komputer. Pierwsza wiadomość, jaką odczytałam, to potwierdzenie lotów... do Nowej Zelandii. Tak, tak, tak! Jako zwyciężczyni globalnej rywalizacji Wings For Life pojadę z rodziną na miesiąc do Kraju Długiej Białej Chmury. Już w grudniu, zaraz po Świętach.

To chyba zrozumiałe, że myśli o tej wyprawie zajęły mnie bardziej niż rozważania o biegu. O czwartym maratonie w 2017.

Śniadanie zjadłam w towarzystwie Państwa Duklanowskich i Bernardelli;) To było dłuuuugie śniadanie. O 11-stej próbowano wyrzucić nas z hotelowej restauracji, ale ostatecznie machnięto ręką i pozwolono nam dyskutować... W perspektywie tego, co się wydarzyło potem, temat był dość ważny. Rozmawialiśmy o bieganiu wyczynowym, o wynikach, celach. Zdałam sobie sprawę, że ja cały czas myślę jak amatorka. A tu nie tylko trzeba zmienić trening, również podejście do startów. Bo na pewnym poziomie nie da się startować co tydzień... Sobota minęła szybko. Na odprawie elity poznałam rywalki. Ostatecznie z Polek biec zdecydowała się tylko Ola Lisowska (2,40 w maratonie w tym roku), także było raczej pewne, że pobiegniemy razem. Haruna Takada wydawał się poza zasięgiem (2,31 w 2016 i 2,32 w 2017). Druga Japonka debiutowała. Ukrainka i Białorusinka zdawały się mieć najlepsze lata maratońskie już za sobą. Wśród mężczyzn również tylko sześciu miało jakiekolwiek szanse na wygraną, w tym jedyny Polak w stawce, powracający po kontuzji Emil Dobrowolski.

Nie czułam presji. Wciąż niewiele czułam. Zrobiłyśmy sobie z Japonkami pamiątkowe zdjęcie. Może przeczuwając, że tak będzie wyglądać podium...

Nie spałam najgorzej. Rano obudziłam się o 5-tej, czyli tradycyjnie 4 godziny przed biegiem. Zjadłam lekkie śniadanie, czyli kawa z miodem, jogurt z miodem, ciasto z miodem.... Liczyłam na pobudzenie żołądka do działania, ale nic z tych rzeczy. Skubany trzymał się swego i nie chciał pozbyć przyjętego pożywienia. Godzinę przed startem ubrałam się, przyczepiłam numery startowe i chip. Na 30 minut przed planowanym biegiem wypiłam szota kofeinowego i zaczęłam się rozgrzewać. Byłam ubrana tylko w strój startowy i bluzę. Termometr wskazywał 17 stopni, dlatego uznałam, że nie ma sensu przegrzewać się, skoro zaraz start... Za momencik...

A jednak nie. Organizatorzy przeprosili nas informując o małym poślizgu. Zdarza się nawet najlepszym. Niestety obsuwa przedłużała się. Nie 5, czy 10 minut. Po pół godzinnym oczekiwaniu byłam zmarznięta. Cała rozgrzewka poszła na marne. A tu dalej nie wiadomo, kiedy wystartujemy. Jedynym pocieszeniem było to, że wszyscy są w takiej samej sytuacji. Patrzeliśmy po sobie, zastanawiając się, jaką strategię obrać. Truchtać? Leżeć? Nie wiadomo co gorsze przed maratonem. Z niepokojem obserwowałam biegaczy ściśniętych w swoich strefach startowych. Z minuty na minutę nastrój był coraz bardziej nerwowy i na niewiele zdawały się wygibasy "zwierząt z Madagaskaru", nawet odśpiewana LIVE "Życiówka" Meza nie ratowała sytuacji...

9:40 wystartowały wózki. Planowo miała to być 8:50. 10 minut przed biegaczami. Start...

 Ciężkie nogi. Ale mam biec za Hubertem. Ustaliliśmy, że ryzykujemy atak na rekord życiowy. Cel 2:35. Wszystkie poprzednie starty (półmaraton 1:15:17, dychy po 35 minut) potwierdzały, że to jest wynik na jaki jestem gotowa. Tylko czy odpowiednio wypoczęta???

Połówka mija bez przygód. 1:17:40. Idealnie. Niestety nogi są już jak z ołowiu. Prowadzę z prawie dwuminutową przewagą nad Olą Lisowską i Japonkami. Na podbiegu na Malcie czuję, że pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie utrzymać tempa. Wiem, że Hubert ma zaraz zejść, że zostanę sama. Ale nie chcę się poddać. Tłumaczę sobie, że już tak niewiele zostało, że to tylko nogi odmawiają posłuszeństwa. Jestem odpowiednio nawodniona, nie mam zjazdu energetycznego. Niestety coraz ciężej podnosi się te cholerne kończyny. Na 35 kilometrze staję. Rozmawiam z Edytą, która czuwała nad moimi punktami odżywiania i mówię, że ja już nic nie chcę, że po prostu nogi mi zamurowało. Ale walczę...

Wyprzedza mnie Japonka. Też nie wygląda za dobrze, ale biegnie po te 3,50, a ja już grubo powyżej 4... W głowie potrafię już tylko odliczać metry pozostałe do końca. Powtarzam sobie, że to ostatni start w tym roku. Że dawałam radę na biegach 100 kilometrowych to i teraz dam radę. Na 40 kilometrze słyszę, że goni mnie druga Japonka. Jest jakieś 150 metrów za mną. To mnie mobilizuję. Daję z siebie wszystko. Walczę, bo jestem sportowcem. 500 metrów przed finiszem Hubert krzyczy, żebym się nie poddawała, żebym broniła drugiego miejsca.

Walczę... W głowie mam obraz upadku Kenijki na Maratonie Warszawskim. Ona nie dała rady już się podnieść, a przecież była tak blisko. Wiem, że nie mogę przejść do marszu, nie mogę się zatrzymać. Biegnę ostatkiem sił. Gdy wpadam na niebieski dywan uginają się pode mną nogi. Na 10 metrów przed finiszem upadam. Ale w ogóle o tym nie myślę, jedyne co wiem, to że jakoś muszę przemieścić się... Daję radę na czworakach i padam... szczęśliwa.

"Nie mogę upaść... nie... bo się nie podniosę... jeszcze kilka kroków, kilka oddechów... fuc*!!!... dam radę dotrzeć do tej cholernej linii mety... mogę się poruszać... to już tak blisko..."

Choć czas słaby. Choć nie tak to miało wyglądać... Ale dałam radę. I nie popełnię już tych samych błędów.

Czy historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie opóźnienie? Nie wiem i nigdy już się nie dowiem. Czy warto było ryzykować takie tempo, czy nie lepiej było pobiec taktycznie? Nie! To nie były Mistrzostwa, tylko maraton, na którym chciałam powalczyć o czas. Byłam przygotowana na cierpienie. Niestety byłam też zbyt zmęczona. Niech moja historia będzie przestrogą, dla tych, co myślą, że są niezniszczalni. Ja na pewno dużo się nauczyłam. Przy okazji chciałam napisać, że dziwy to był bieg, także ze względu na warunki atmosferyczne. Niby nie było za ciepło (choć dla mnie zawsze jest;), nie wiało mocno. A jednak bardzo trudno się oddychało. Co z kim nie rozmawiam, każdy zwraca na to uwagę - biometr zdecydowanie nie należał do korzystnych. A tylu osób padających na mecie jeszcze nie widziałam. Niestety miał miejsce też śmiertelny wypadek. Kondolencje. Za metą leżałam... aż nadeszła pomoc i udało się wstać. Krok po kroczku dochodziłam do siebie. Po kilku minutach byłam już sobą.

Dziękuję Hubertowi i Edycie za pomoc (na trasie i "w ogóle"). Kibicom za niesamowity doping!!! To było świetne, te krzyki, to poczucie, że nie jestem sama.

Teraz odpoczywam... Wyniki:

18. PKO Poznań Maraton - kobiety:

  1. TAKADA HARUNA, JAP - 02:40:49
  2. STELMACH DOMINIKA, POL - 02:42:39
  3. HATAKEYAMA MIYU, JAP - 02:42:52
  4. STANKO SVIETLANA, UKR - 02:59:19
  5. OWCZAREK DAGMARA, POL - 03:10:38
18. PKO Poznań Maraton - mężczyźni:
  1. IUKHYMCHUK MYKOLA, UKR - 02:14:30
  2. NDUVA BONIFACE, KEN - 02:17:57
  3. PRAMAU WŁODZISŁAW, BLR - 02:19:47
  4. DOPOLSKAS VALDAS, LAT - 02:21:06
  5. DOBROWOLSKI EMIL, POL - 02:22:48
 

Fotki pochodzą ze zbiorów własnych, maratonypolskie.pl oraz ze strony Organizatora Poznańskiego Maratonu (fot. Jakub Kaczmarczyk).

A tak Michał Walczak z portalu maratonypolskie.pl opisał to, co widział: "Jeszcze większe brawa za hart ducha, bo tego nasi reprezentanci w tym dniu pokazali niezmiernie dużo, należą się Dominice Stelmach. W drugiej części dystansu zawodniczki Japońskie znacznie przyśpieszyły, a tempo Dominiki zaczęło spadać. Odezwało się zmęczenie sezonem (kilka startów w maratonie, raptem dwa tygodnie temu zwycięstwo w Chinach na dystansie... 50km), i gdy spotkaliśmy Dominikę na 39 km biegła na drugiej pozycji. Widać było, że ciągnie resztkami sił. Już nie liczyła się walka o zwycięstwo, Haruna Takada miała bezpieczną przewagę 80 sekund, ale walka o drugie miejsce. Dominikę atakowała druga z Japonek, i miała do niej zaledwie 150 metrów straty. Na 40 kilometrze ponownie okazałem się pesymistą i uznałem, że trzecie miejsce też dobre, bo styl Dominiki zwiastował możliwy w każdym momencie upadek, a Japonka biegła bez żadnego grymasu na twarzy."

KOBIETY MAJĄ MOC!

Jakiś czas temu na portalu treingbiegacza.pl pojawił się artykuł o kobietach, które zmieniły bieganie. https://treningbiegacza.pl/slaba-plec-nie-istnieje-kobiety-ktore-zmienily-historie-biegania

Oczywiście taki wpis zawsze będzie trochę subiektywny, ciężko jest zamieścić wszystkie przykłady. Ja także bardzo nieobiektywnie opiszę swoje inspiracje. Będzie o polskim podwórku i kobietach, które zmieniły moje postrzeganie biegania i rywalizacji. Z rożnych powodów. Oczywiście wszystko o silnych kobietach! Tak mnie do tego natchnął wczorajszy bieg kobiet...

AGNIESZKA GORTEL-MACIUK

Zacznę od Agnieszki, bo... jej historia jest mi bliska i naprawdę przez długi czas mobilizowała do tego, by walczyć o coraz lepsze wyniki. Agnieszka późno zdecydowała się na bieganie. Dokładnie tak późno jak ja, czyli mając 22 lata. Pobiegła wtedy swój pierwszy maraton w czasie 3,37. A później zaczęła trenować pod okiem Jurka Skarżyńskiego, wciąż dla zabawy. A mimo to wynikiem 1,15,10 zdobyła Mistrzostwo Polski w Półmaratonie. Jakiś czas później zdecydowała się rzucić pracę i spróbować swoich sił w sporcie zawodowym. Na Igrzyska się nie zakwalifikowała, ale jej wyniki budzą podziw (1:12;52 w półmaratonie, kilka wyników bliskich 2:30 w maratonie). Mama, zawsze uśmiechnięta. Dostała w kość w 2013-tym... Nie poddała się, walczyła o swoje. O swoją reputację, o honor i prawdę. https://bieganie.pl/?show=1&cat=34&id=8169. Ja wierzę, że jeszcze będzie jeszcze szybko biegać. To wspaniała kobieta.

ANNA CELIŃSKA

Z zupełnie innej bajki. Nagle pojawiła się w biegach górskich i przewróciła wszystko do góry nogami. W 2007 przebiegła swój pierwszy półmaraton w czasie 1:50 i była... szczęśliwa! Ale jak to bywa z bardzo ambitnymi kobietami, rok później przygotowała się i pokonała ten dystans w 1:27. Dwa lata później złamała "trójkę" w maratonie. Ale sukcesy przyszły dopiero w górach. Już w 2011 była 6-ta na Mistrzostwach Świata w Maratonie Górskim. W 2013-tym zdobyła brąz. W międzyczasie worek medali na krajowym podwórku biegów górskich. W swoim dorobku ma brąz w asfaltowej dyszce i maratonie. Można powiedzieć, że dzięki Ani poziom biegów górskich  w Polsce bardzo się poprawił, dziewczyny zaczęły wierzyć, że da się walczyć na arenie międzynarodowej. Mnie na pewno zainspirowała! Choć na początku patrzyłyśmy na siebie wilkiem. Ale chyba to właśnie zmuszało do większego wysiłku. Ania nigdy nie postawiła na bieganie w 100%. Pracuje zawodowo. Coś przebąkiwała o końcu kariery, ale mam nadzieję, że to nieprawda.

IZABELA ZATORSKA

Prekursorka biegania górskiego w Polsce. Przez wiele lat królowa gór. Gdy ja po raz pierwszy wystartowałam w górach w 2010 roku, Iza miała już prawie 50 lat, a wyprzedziła mnie niczym błyskawica. Nie do zdarcia, przez wiele lat zdobywała medale w górach na światowych imprezach. Ma 3 dzieci, teraz jest już babcią. Ale wciąż biega, planuje kolejne wyzwania. Poza górami nieźle radziła sobie na płaskim: 1:11:52 połówka, 2:33 maraton, 15:37 5000m. Pamiętam jak powiedziała, że będzie się ścigać do momentu, gdy zgrzeje ją jakaś juniorka... Nie wiem, czy to już miało miejsce...

MAŁGORZATA SOBAŃSKA

Rekordzistka Polski w maratonie, także jej miejsce w tym zestawieniu nie powinno dziwić. Wygrywała maratony w Londynie, Toronto, dwukrotnie w Warszawie. Gosię poznałam na jednym z obozów dla amatorów. Jej życie zawsze podporządkowane było bieganiu. Chyba żadna kobieta w Polsce nie pokonywała na treningach tylu kilometrów, co Gosia. Niezwykle pracowita i skuteczna. Ma dwie nastoletnie córki i malutkie dziecko. Teraz głównie zajmuje się trenowaniem innych, ale z chęcią pojawia się na biegach. Ja o Sobańskiej pierwszy raz usłyszałam, gdy byłam na stypendium w Portugalii. Pojechałam wtedy na półmaraton, który wygrała Polka (pobiegła 20 minut szybciej ode mnie;) Byłam dumna, próbowałam podpatrzeć, kto to taki. Ale wstydziłam się podejść. To była inna liga.

KAROLINA NADOLSKA

Moim zdaniem najlepsza biegaczka długodystansowa w Polsce. Kilka razy była o włos od poprawienia rekordu Polski w maratonie. Na wiosnę w Poznaniu pobiegła najlepszy wynik w historii polskiego półmaratonu, ale ze względów formalnych PZLA nie uznało go jako rekordu (śliska sprawa, nie było jednego sędziego, bieg nie został zgłoszony do kalendarza). Szkoda, ale sądzę, że Karolina będzie biegała jeszcze szybciej. Ma malutkie dziecko, które na pewno na początku dawało się we znaki. Teraz jednak powinno motywować i dodawać sił. Karola jest bardzo zdolna i pracowita. Trzymam kciuki. Szczególnie za ten weekend i maraton w Chicago!

MAGDA ŁĄCZAK

Czyli wracamy w góry! Tym razem u ultrabiegów. Magda jest niewątpliwie najbardziej rozpoznawalną polską biegaczką ultra na Świecie. Biega naprawdę trudne biegi, dużo etapówek (czyli biegniesz przez kilka dni). Nie miałam okazji za wiele razy ścigać się z Magdą (tak wyszło, albo Magda miała kontuzję, albo ja nie skupiałam się na górach), ale pamiętam rok 2013, Mistrzostwa Świata w Maratonie Górskim. Magda walczyła ze mną do końca i wzięła mnie na ostatnim kilometrze. A wtedy ona i ja byłyśmy dalekie od pełni swoich możliwości. Magda we wrześniu 2017 we wspaniałym stylu wygrała Bieg 7 Dolin. Teraz biega gdzieś po świecie... Uzależniona od gór, oddana z całego serca. Dla niej im dłużej i trudniej, tym lepiej. I musi być pięknie, bo tylko takie biegi wybiera.

PATRYCJA BEREZNOWSKA

Patrycji nie znam dobrze. Wzięła się trochę z nikąd (choć trzeba pamiętać, że ma za sobą szkołę sportową, pracuje w sporcie, choć nieco innym... jest instruktorem jazdy konnej). Pojawiła się w biegach ultra i zaczęła bić rekordy. Nie jest bardzo szybka, ale potrafi przez 24 godziny utrzymywać tą samą prędkość biegu. Ma Rekord Świata w biegu 24h  (a wcześniej należał od do dobrych maratonek). Tymczasem Patrycja udowadnia, że nie trzeba być super w maratonie, żeby być najlepszym w długim ultra. To naprawdę inna praca. Czy ktoś porównuje, kto jest lepszy Ewa Swoboda, czy Asia Jóźwik? Maraton, 100km, czy 24h to zupełnie inne konkurencje. Kręcenie pętli kilometrowych przez 24h to ogólnie inny stopień abstrakcji.

OLA NIWIŃSKA

Ewenement biegów ultra. Zaczęła biegać 48 i 24h, gdy miała nieco ponad 20 lat. Nikt nie wróżył jej sukcesów na dłuższą metę. Przesądzano szybkie kontuzje i koniec przygody. Tymczasem Ola jest coraz lepsza i raczej nie myśli o końcu kariery. Trochę w cieniu Patrycji Bereznowskiej, ale biorąc pod uwagę, że jest od niej 11 lat młodsza, to jeszcze wiele przed nią. Aktualnie rekordzistka Polski w biegu 12h. Srebrna Medalista MŚ w Biegu 24h.

EWA SWOBODA

Jedyna sprinterka, o której pragnę wspomnieć. Po prostu Ewa... rozbudza wyobraźnie! Wydaje się być taka normalna, dziewczęca. Pokazała, że Polski potrafią się ścigać. Że wcale nie trzeba mieć muskulatury Arnolda, żeby należeć do światowej elity. 100 metrów! Dla mnie dystans niewyobrażalnie...krótki! Trzeba w ciągu kilku sekund rozpędzić się i dobiec do mety. Ewa jest cały czas uśmiechnięta, aż chce się na nią patrzeć! Kibicuję z całego serca!!! Niech się nie zmienia, bo jej sposób bycia jest taki pozytywny!

EWA JAGIELSKA

Jeszcze pół roku temu nie pisałabym o niej. Ot, jedna z lepszych polskich biegaczek. Ale Ewa udowodniła, że umie walczyć, że chce realizować swoje marzenia pomimo wieku (jesteśmy z tego samego rocznika, też jest mamą). Nie poddaje się. Została w tym roku Mistrzynią Polski na 5k i w Półmaratonie. I chce biegać szybciej.

ANDŻELIKA CICHOCKA

Waleczna biegaczka średniodystansowa. Kiedy wydawało się, że będzie kończyć karierę, ona wzięła się w garść. Walczy z najlepszymi. Jest w czołówce zarówno na 1500m, jak i 800m. Ciągle się poprawia. Trenuje z Tomkiem Lewandowskim. Sądzę, że jeszcze wiele medali przed nią. Lubię patrzeć jak biegnie.

Mogłabym wymieniać i wymieniać silne kobiety. Ale dzisiaj skończę na tym. Liczę, że kolejne zawodniczki dołączą do zestawienia. Powodzenia! Wszystko jest możliwe!

KILKA PRZEPISÓW NA SZYBSZĄ REGENERACJĘ

Każdy, kto trenuje (niezależnie od poziomu sportowego) odczuwa co jakiś czas przemęczenie, zmaga się z różnymi bólami. Cóż, życie! Na szczęście są sposoby, które przyspieszają regenerację, pomagają unikać kontuzji. Wiele z nich to proste patenty, nie zabierające wiele czasu (i pieniędzy). Poniżej mój subiektywny poradnik.
  1. Numer jeden to oczywiście ROLOWANIE! Bez niego nie wyobrażam sobie biegania długich dystansów. Szczególnie, że nasze *pasmo biodrowo-piszczelowe często ulega przeciążeniom. Ból najczęściej umiejscawia się w stawie kolanowym, ale może boleć znacznie większa powierzchnia. Niestety, powtarzanie przez długi czas tego samego ruchu, robi swoje. Dlatego ja roluję się praktycznie po każdym treningu, zaczynając właśnie od powierzchni bocznej uda. Na zdjęciu widzicie, jak to robię (choć wielu ekspertów zaleca trzymanie przynajmniej jednej kończyny na ziemi, ale ja się z tym nie zgadzam. Większy nacisk jest, gdy nogi są podniesione). Ile czasu: łącznie około 7-8 minut. To nie jest strata czasu!
    • *Pasmo biodrowo-piszczelowe jest przedłużeniem ścięgna mięśnia naprężacza powięzi szerokiej oraz mięśnia pośladkowego wielkiego.

2. SAUNA. Naprawdę nie jestem w stanie funkcjonować bez sauny przynajmniej 4 razy w miesiącu (poza momentami, gdy sauna jest na dworze...). Na jesień i zimę to nie tylko forma regeneracji, ale także sposób na zwiększenie odporności. Jak ja saunuję? Inaczej niż w Polsce się zaleca. Robię tzw. dynamiczne sesje, czyli po treningach szybkościowych 2,3 razy 8-10 minut z krótką przerwą na zimny prysznic.

3. LÓD/KRIO. Jak Cię coś boli natychmiast zadziałaj lodem. To generalna zasada, której przestrzegam. Zawsze mam w domu lód w sprayu (ICEMIX, cena 8-15 zł, dostępny w aptekach). W zamrażarce chłodzi się też woreczek żelowy na wszelki wypadek. W tym roku po raz pierwszy trener masował mi kostkami lodu mięśnie czworogłowe po maratonie górskim. To naprawdę działa! Przyspiesza regenerację. Jak macie możliwość wskoczyć po biegu do wanny z lodem to SIUP! Nie ma co się zastanawiać. Ostatecznie może być zimny strumyk.

4. SEN. Nie wiem, czy to nie powinien być numer jeden... Wkurzam męża, trenera, znajomych, ale o 9 wieczorem odpływam. Wymówką jest usypanie dzieci. Śpię minimum 8 godzin.

5. SOLANKI. Przyznam, że uzależniłam się. 2 -3 razy w tygodniu ciepła kąpiel w soli (SALCO polecam, ale można też kupić Bocheńską). Używam różnych odmian. Po ciężkich zawodach to punkt obowiązkowy. Nie tylko regeneruje, ale i wycisza układ nerwowy...

6.WYCISZENIE ORGANIZMU. Im więcej trenujesz, tym więcej musisz odpoczywać. Zadbaj o układ nerwowy! Nie musisz od razu medytować, ale spokojny marsz po treningu, delikatne rozciąganie, chwila relaksu z książką... Spokój.

7. MASAŻ. Uwielbiam, ale rzadko mam czas. Dobry masaż sportowy bardzo szybko przywraca prawidłowe funkcjonowanie organizmu. Jedyny minus: BOLI!

8. BICZE SZKOCKIE. Czyli masaż strumieniem wody. Staram się regularnie 2 razy w tygodniu skorzystać. To super patent, bo zabieg trwa tylko 5 minut i jest dość tani.

9. DRENAŻ LIMFATYCZNY. Przyznam, że po raz pierwszy miałam okazję spróbować w tym roku. Celem drenażu limfatycznego jest pobudzenie i regulacja przepływu w tkance łącznej. Likwiduje on obrzęki, czyli nagromadzone płyny i produkty przemiany materii. Mięśnie rozluźniają się i odprężają, układ nerwowy uspokaja. Drenaż może być wykonywany manualnie lub przy pomocy specjalnych rękawów. Nie boli. Można się zdrzemnąć.

10. PROBIOTYKI. Zawsze przy spadku odporności.

11. WITAMINA C/ kwas L-askorbinowy. http://www.orthomolecular.org/ Kiedyś poleciła mi Ania Celińska i od tej pory zawsze, gdy czuję się nieco gorzej przyjmuję duże dawki. Na co dzień staram się dostarczać z pożywieniem.

12. NAWADNIANIE. Nie zregenerujemy się, gdy organizm będzie odwodniony. Wybieram wodę, izotoniki i piwo. Najlepiej niskoalkoholowe, choć ostatnio z racji licznych wojaży przekonałam się do bezalkoholowego.

13. ODŻYWIANIE. Koniecznie białko zaraz po wysiłku. Ja wcinam chude mięso, pije jogurty. Staram się jeść dużo ryb. Ale w odżywianiu robię jeszcze dużo błędów, dlatego nie będę się mądrzyć.

14. PIŁECZKA. Mała, gumowa piłeczka do masażu stopy i łydki. Codziennie. Czasem dwa razy dziennie. Wystarczy minuta.

15. MATA Z KOLCAMI. Kładziesz się na niej. Możesz chodzić. Dostępna u dobrych fizjoterapeutów. Koniecznie z igłami wykonanymi z metali: cynku, miedzi, żelaza, niklu i srebra!!! Bardzo szybko rozluźnia, zmniejsza ból.16. ROZCIĄGANIE. Delikatnie. Jestem przeciwniczką nadmiernego rozciągania u biegaczy. Stosuję lekkie ćwiczenia dynamiczne. TYLKO po treningu. Nigdy przed.

17. WIZYTA U FIZJOTERAPEUTY. Konieczna gdy podane wyżej sposoby nie działają. Warto korzystać, gdy masz czas i pieniądze3  - regularnie, nie tylko gdy boli.

 

ZŁOTO W CHINACH NA 50KM!

Co tam ta Dominika znowu wygrała... 50km w tempie 4,14min/km... phi!

No właśnie...

Nao Kazami, który wygrał FUXIAN LAKE HIGHLAND ULTRAMARATHON biega regularnie maratony po 2:17-2:18, półmaraton 1:03. Ma 34 lata. Calum James Neff maratonów nie biega często, a jak już to z babyjoggerem... jest rekordzistą świata w maratonie z wózkiem... 2,31, a 1:11 w półmaratonie (też z wózkiem i dzieckiem, oczywiście). Biega wszystko, często 800metrów poniżej 2 minut, 5km poniżej 15, ma rekord świata w biegu 24h na bieżni mechanicznej, wygrywa verticale i traile. Lubię go! Jest szybki i wytrzymały. Paul Martelletti... pobiegł 2:17 w Berlinie tydzień temu. Jak twierdzi, na rozgrzewkę. Oszczędzał siły na 50tkę... 29,26 rok temu na 10km, kilka tygodni temu 14:22 na 5-kę, 1:04 półmaraton. Przemiły Nowozelandczyk o włoskich korzeniach, mieszkający w Anglii.  Koki Kawauchi, młodszy brat Yuki'ego, na razie tylko 2:21 w maratonie. Ale jak brat, biega często. Alexander Dautel, który przybiegł 6 minut za mną w maju uzyskał 2:29 w maratonie. Jest zatem dla mnie szansa. Kilku kolejnych panów też biega maratony szybciej ode mnie. Na przykład Paul Fernandez 2:30 w Londynie w tym roku. Pokrzepiające! Każdy z nich mówi, że pobiegł przynajmniej 30 minut gorzej od życiówki na 50km. JESSSS! To znaczy, że mam szanse na rekord świata kobiet (3:08:39). No dobra, ale dość tej ekscytacji. Chciałam tylko pokazać, że wystartowałam w biegu, gdzie poziom sportowy nie był niski. Oczywiście, nie dotarli Kenijczycy, ale nie jest powiedziane, że poradzili by sobie rewelacyjnie. Patrząc na to ilu dobrych zawodników zeszło lub zostało odwiezionych karetką... to nie był łatwy wyścig...

Przynajmniej tak mówią. Ja odczułam go, jako jeden z przyjemniejszych w mojej karierze. Uznaliśmy z trenerem, że tempo 4,15 powinno w tych warunkach wystarczyć do złota. Bieg odbywał się na wysokości 1700-1910 m n.p.m. (zatem wyżej niż St. Moritz), a na aklimatyzację mieliśmy tylko 3 dni. Wilgotność podano w przedziale 87-97%, a to za sprawą burzy, która szalała w nocy. Niestety nie spowodowała ochłodzenia. Gdy startowaliśmy o 8:30 było 21 stopni, na mecie już 30.

Najbardziej obawiałam się Jo Meek. Wspaniałej biegaczki, z którą jeszcze nigdy nie udało mi się wygrać. Była 7-ma na MŚ w Trailu, a ja daleeeeko. Dwukrotnie 4-ta na 100km na MŚ, z życiówką 20 minut lepszą ode mnie. Rok temu była druga w CCC. Zaprzyjaźniłyśmy się, także wspólnie denerwowałyśmy się tym startem (jak nasz organizm zareaguje na wysokość i wilgotność). Ostatecznie Jo była 3-cia. Druga przybiegła Czeszka Petra Pastorova (2:36 PB w maratonie). To była jedyna zawodniczka, której w biegu towarzyszył trener na rowerze... Chinka odpadła bardzo szybko, choć jeszcze na 11 km (na nawrotce, gdzie jedyny raz podczas biegu mieliśmy okazję przyjrzeć się rywalom) była 2-ga. Trasa bardzo mi się podobała. Nie było praktycznie płaskich fragmentów poza początkiem. Ciągle coś się działo, jakaś górka, zbieg do jeziora, lasy, wioski, miasteczka. Zero nudy. Prawie jak trail, tylko po asfalcie. Czyli nawierzchnia sprzyjała mi. No bo, jakby na to nie patrzeć, biegi górskie biegam relatywnie słabo. Niestety. Ale jeszcze wszystko przede mną. Większość ultrasek ma pond 40 lat. Mam czas.

Najpierw biegłam w dość sporej grupie, jednak podbieg zweryfikował wszystko. Zostałam ze Szwedem, który biegł setkę. Przeze mnie zajął dopiero 5-te miejsce, ale jak mówi, nie mógł zwolnić... Także całą trasę przebiegliśmy razem, zmieniając się na prowadzeniu. No i rozmawiając oczywiście. Fajnie mijał czas. Od połowy dystansu towarzyszył nam wóz i motocykl z kamerami. Okoliczni Chińczycy licznie kibicowali (nie wiem, czy im kazano, czy tak po prostu;). Ale uśmiechali się, coś tam skandowali. Super! Starałam się uśmiechać cały czas... Potem usłyszałam na mecie, że to niemożliwe, że jak ja to zrobiłam... Jako jedyna wyglądałam jakbym miała ochotę jeszcze na tą dodatkową 50-tkę.

Teraz tylko liczę, że pobyt na wysokości i ten bieg zaowocują superkompensacją w Poznaniu. Ale wiadomo, że nic... nie wiadomo. Zobaczymy. Czeka mnie jeszcze trudna podróż do domu, z 3 przesiadkami. Na razie czuję się świetnie. To znaczy zupełnie normalnie. Trochę niewyspana.

Piłam na każdym punkcie. Wodę, no bo nic innego nie było. Na szczęście rozdawano buteleczki 0,33l. Zjadłam dwa żele. Bardziej na wszelki wypadek niż rzeczywiście ich potrzebowałam. Ale z minuty na minutę robiło się coraz bardziej gorąco. Na końcu łapałam już po 3 buteleczki i suto się polewałam. Nie mogłam doprowadzić do odwodnienia. Trochę też dlatego nie zwolniłam na końcu, gdy już wiedziałam, że mam dużą przewagę. Po prostu jak najmniej chciałam być na tym słońcu. Dobiegłam w 3:32, po drodze maraton mijając w 2:59. Także równy bieg. Choć kilometry od 4,55 min/km do 3,3o... ale takie było ukształtowanie terenu. I cieszę się z tego, bo mój organizm bardziej odczułby równą kadencję. A tak, było trochę siły, trochę szybkości...

Po biegu dekoracja, setki wywiadów i zdjęć. Wierzcie mi, każdy chciał sobie z nami cyknąć fotkę. Aż musiałyśmy uciekać... W chinach najbardziej spodobało mi się jedzenie. Tyle osób straszyło mnie, a tu taka miła niesodzianka. Mnóstwo owoców, warzyw, ryb, owoców morza. Mniam!!! Będę tęsknić. No, ale zamierzam wrócić za rok, na oficjalne już MISTRZOSTWA ŚWIATA 50K, bo teraz jestem taką "prawie mistrzynią;)"  

CHINY 50KM, PRZEDSMAK MISTRZOSTW ŚWIATA

Teraz trochę statystyki przedstartowej. Udało mi się zdobyć listę elity na 50km. Kilka zawodniczek jest naprawdę mocnych. Na niebiesko zaznaczyłam te, które moim zdaniem będą się liczyć (także nie tylko PB, ale i umiejętność biegania w upale). Kenijki są wielką niewiadomą, bo jeszcze nie dotarły. I nikt nie wie czy dotrą. A jeżeli przylecą, to czy akurat te... Chinka wydaje się być bardzo mocna (mieszka tu, biega na wysokości, dużo i równo startuje). Nie można lekceważyć Brytyjek i Australijek oraz Czeszki.

Lista na 100km jest chyba nawet dłuższa. Ja będę trzymać kciuki za Asię Zakrzewski.

Zwróćcie jeszcze uwagę na profil trasy. Wychodzi ponad tysiąc metrów przewyższeń. Najdłuższy i najgorszy podbieg pnie się 200 metrów do góry. To dużo, jak na bieganie po asfalcie. Zatem wysoko, gorąco, wilgotno (97%). Tu się może wszystko wydarzyć. Punkty odżywcze mają być co 5km (woda, ryż, banany). Można oddać własne odżywki (jak się je ma...). Nie wiadomo czy droga będzie wyłączona z ruchu, ale na pewno będzie transmisja TV na całe Chiny;)   A101 Susan Harrison GBR
  • Silver medal 2011 50KM/ PB marathon: 2:36/ PB 1/2marathon 1:13:42
A102 Petra Pastorova CZE
  • PB marathon 2:36:44/ PB ½ marathon 1:14;10/ w tym roku wygrała w Polsce Półmaraton Kurpiowski
A103 Hannah Oldroyd GBR
  • PB marathon 2:50/ 1/2m 1:23;14
A104 Rachel Glasson AUS
  • PB marathon 2:47:57/ 1/2m 1:21;43
A105 Pamela Veith GBR
  • PB marathon 2:59/ wygrała 100km GOBI w tamtym roku
A106 Joanna Meek GBR
  • PB marathon 2:46/ PB 1/2m 1:21/ 2-ga w maratonie des Sables/ 4-ta na MŚ na 100km w zeszłym roku, była 7-ma na MŚ Trailowych w Portugalii, 2ga na CCC w 2016.
A107 Linda Nilsson SWE
  • ?
A108 Maryna Shapovalova UKR
  • PB marathon 3:03, w tym roku wygrała Maraton Lubelski
A109 Jodie Oborne AUS
  • Figuruje tylko wynik na 100km, głównie biega 24H
A110 Edit Berces HUN
  • PB marathon 2:49/ PB 1/2marathon 1:24
A112 Ella Jamieson AUS
  • PB marathon 2:54 Sydney 2017
A111 Wenrong Zheng CHN
  • PM marathon 2:33/ PB 10km 33:58
A114 Camille Girard King AUS
  • PB marathon 3:23, biega głównie traile
A113 Michelle Lee Mcadam AUS
  • PB marathon 2:44, 10km 35:52
A115 Abisoye Adetokunba Adekanmbi NGA
  • Pierwsza kobieta z Afryki, która przebiegła maraton na Antarktydzie, blogerka, przebiegła maratony w 27 krajach. Bardzo ciekawa postać!!!
A116 Chiyoko Kato JPN
  • PB marathon 3:04
A117 Dominika Stelmach POL
  • PB marathon 2:38:51/ 1/2marathon 1:15:17
A118 Pamela Jelimo Kosgei KEN
  • ?
A119 Tabitha Wambui Wachira KEN
  • ?
A120 Georgina Farrar AUS
  • ?
A121 Ailsa Macdonald CAN
  • PB marathon 2:44/ PB 1/2marathon 1:18
A122 Floncy Chelangat Keter KEN
  • ?
A123 Irene Kemuto Mogaka KEN  

Na 100 kilometrów w elicie jest 14 kobiet, w tym 3 Chinki, których nazwiska pominę (bo podano tylko w krzaczkach, ale ponoć nie będą się liczyć. Choć, kto wie).

  • Joanna Zakrzewski GBR (2:39:15 w maratonie, medalistka MŚ na 100km i 50km. W Polsce wygrała w 2017 Wings For Life... po przebiegniętym tydzień wcześniej maratonie w Krakowie 2:42. Biega bardzo równo (jak na rasową ultraskę przystało)
  • Megan Loree Laws USA (bardzo doświadczona, 55 lat, biega głównie 100mil... właściwie ciągle startuje w takich długich biegach)
  • Frida Soedermark SWE (w 2013 srebrna medalista MŚ, złota ME w 2015, maraton PB 2:51)
  • Melissa Dawn Venables GBR (zwyciężczyni maratonu des Sables 2015, biega dużo i długo)
  • Guro Skjeggerud NOR
  • Valeria Sesto ARG
  • Tia Jones AUS
  • Yuki Nose JPN
  • Patricia Rolle GER
  • Haruka Shiina JPN
  • Olena Shevchenko UKR

CHINY, JA MAM TU BIEGAĆ?

Postanowiłam podzielić się wrażeniami już na początku. Bo jest czym!

W poniedziałek 25/09/2017 wyleciałam z Warszawy do Pekinu, by tam przesiąść się na samolot do Kunming, skąd autobusem dojechałam do Yuxi. Bagatela, 20 godzin podróży. Przy czterdziestu, ile to czasu zajął mi powrót z Peru, wydaje się, że to pestka... ale tym razem podróżuje SAMA. Zupełnie. Zatem musiałam mieć się na baczności i dbać o logistykę przesiadek. W Pekinie to nie było łatwe! Lotnisko jest ogromne, a ja miałam tylko 2 godziny na transfer. Zmiana terminalu, odszukanie właściwego samolotu, urząd imigracyjny, etc. Sama nie wiem, jak mi się to udało, ale nie napotkałam żadnego problemu. Nie zgubiłam się. Wow!

I wiecie co? VPN na moimtelefonie działa! Co jest, i dobrą i złą wiadomością... bo po cichu trochę liczyłam, że będę odcięta od mediów społecznościowych. A tu nic z tego. Łączę się przez Indię i Szwecję i hula. Niestety na komputerze nie. Nie działa także gmail. Ale blogować mogę... takie to te Chińskie restrykcje...

Hotel... HILTON. Wiadomo, max gwiazdek. Robi wrażenie. Ja wiedziałam, że w Chinach wszystko musi być wielkie, monumentalne, ale to naprawdę kolos. Na szczęście smaczny. Położony nad samym jeziorem Yuxi,  w górach. Na wysokości 1900 metrów n.p.m. No właśnie! I tu zaczyna się problem. Jestem wysoko. Bieg będzie rozgrywał się pomiędzy 1700, a 1920 m n.p.m. W dodatku nie ma tu nawet kawałka płaskiego terenu. Cały czas lekkie pagórki. Pokonywanie ich nie jest takie proste, szczególnie, gdy wilgotność sprawia, że zanim jeszcze człowiek zacznie biegać, już jest zlany potem.

Wyszłam rano na godzinną przebieżkę. I ciężko mi sobie wyobrazić pokonanie 50-tki! A przecież, część startujących biegnie setkę! Będzie umieranie... Przyjechała naprawdę duża grupa zawodników z zagranicy. Jest nawet 8 Kenijczyków z życiówkami w maratonie poniżej 2:10 (dla nich to nie problem). Są dziewczyny z Ukrainy, z USA. Jutro będę dokładnie wiedziała, kto startuję. Ale raczej nie ma tu przypadkowych osób...

Rano na stołówce spotkałam Asię Zakrzewski, brązową medalistkę Mistrzostw Świata na 100km (Asia wygrała w tym roku Wings For Life w Poznaniu i pobiegła w Maratonie Krakowskim 2,42. Jej rodzice są Polakami, ale ona urodziła się w GBR). Od nich (Wielka Brytania) przyjechała całkiem spora ekipa, bo kto by się nie skusił na darmową wycieczkę do Chin? No właśnie, szkoda że z Polski jestem tylko ja. Granty były dla 4 osób. Wiem, że jest Spartatlon, że sezon maratonów, ale to tutaj za rok odbędą się Mistrzostwa Świata na 50km. To raczkująca impreza, ale z dużym potencjałem. Tegoroczny start traktuję jako rekonesans. Oczywiście, chciałabym być wysoko w klasyfikacji, ale w tym roku nie jest to mój docelowy start. Za rok zamierzam się przygotować - na pewno trzeba będzie wcześniej oswoić się z wysokością, jakoś zaadaptować do temperatury i wilgotności.

...i do jedzenia. Na razie żołądek szaleje. Ma dwa i pół dnia, żeby dojść do siebie. Mam nadzieję, że się uda. Tylko ciężko znaleźć potrawy, do których człowiek jest przyzwyczajony. Wszystko jest suto doprawione chili, smażone. Smakuje świetnie... ale... Do tego czuję się jeszcze spuchnięta po podróży... poza tym...

JEST WSPANIALE!!!

Uciekam na konferencję prasową i jakieś wywiady do Chińskiej telewizji. Pozdrawiam!

DEBIUT W MARATONIE

Ja też debiutowałam! Był rok 2004. Październik. Biegałam od maja. Głównie na bieżni mechanicznej, ale miałam za sobą półmaraton i Sudecką Setkę (tak! fantazja studencka nie zna granic. Nie przeraziło mnie 100 kilometrów, to tylko 5 x półmaraton). Nie biegałam według planu, nie miałam trenera, choć zakupiłam książkę Jurka Skarżyńskiego i próbowałam z niej coś dla siebie wyciągnąć. Ale dziwnym trafem robiłam tylko te jednostki, które polubiłam. Najczęściej kończyło się na różnych wariacjach biegu z narastającą prędkością. Trzydziestki nie zrobiłam. Uznałam, że skoro przebyłam setkę, to wytrwam i maraton. Poza tym dorabiałam jako instruktorka fitness, także na brak aktywności jako takiej, nie mogłam narzekać.

Mieszkałam i studiowałam w Łodzi. Miałam wtedy chłopaka, który w ogóle nie rozumiał biegania i tego, skąd u mnie nagle taka pasja (wolał szwędać się po pubach, w których to eskapadach z chęcią brałam udział). Ale się zaraziłam. Bieganiem.  I musiałam pokonać maraton. Koniecznie w 2004-tym. Chciałam udowodnić sobie, że mogę. Od zawsze w moim domu panował kult sportu (ale bardziej taki sprzed telewizora, choć tata joggingował rano, grał w piłkę), maraton znaczył "coś wielkiego".

  Nie miałam żadnych wątpliwości, które miejsce wybrać. Jak większość osób z Łodzi, postanowiłam pobiec w Poznaniu. Bo tam odbywał się największy maraton, najbardziej profesjonalny. Tyle się nasłuchałam! Nie mogłam się doczekać. Od września przebierałam nogami. Nie denerwowałam się samym biegiem, ale chciałam, żeby to było już. Nawet kupiłam nowe buty (skąd mogłam wiedzieć, że buty do tenisa nie do końca nadają się na maraton? Sprzedawca w sklepie ogólnosportowym na pewno nie miał tej wiedzy...). Buty były ciężkie, skórzane, wysokie. Ale lepsze niż trampki. Miały amortyzację i wydawało mi się, że wyglądają profesjonalnie.

Jakoś trzeba było dostać się do Poznania... Wybrałam pociąg, wersja najtańsza, czyli z dwoma przesiadkami. Nie przeszkadzało mi to jednak. Z małym plecakiem i śpiworem (przecież tylko nocleg na hali wchodził w grę!) wyruszyłam.

Nie miałam żeli (dopiero dowiedziałam się o ich istnieniu), ale przezornie zaopatrzyłam się w dwa snickersy. Woda miała być na punktach. A zegarek? No, zwykły posiadałam. Przecież kilometry miały być oznaczone co 5, poza tym, nie za bardzo interesowałam się tempem. Nie wiedziałam, na co mnie stać. Pamiętam, że wszyscy wokół straszyli "ścianą". Najwięcej nasłuchałam się podczas noclegu (przy znacznej liczbie ludzi, suto nasmarowanych "bengajem", ciężko było spać). "Maraton zaczyna się po trzydziestce" i inne takie... Co chwila komuś dzwonił budzik - jak się dowiedziałam, po to by przyjąć stosowną odżywkę. Byłam zdezorientowana... Co ja tu robię?

Ranek był ładny. Jak na październik. Miałam numer 2158. Jeden z wielu. Ja byłam jedną z wielu, ale czułam się wyjątkowo. "Zostanę maratonką!".

Nie pamiętam startu, ani pierwszych kilometrów. Biegłam w dużej grupie. Potem zaczęłam rozmawiać z napotkanymi biegaczami (wszyscy byli bardziej doświadczeni ode mnie i tacy przyjaźni!). Mam wrażenie, że w trakcie tego maratonu więcej dowiedziałam się o bieganiu niż przez wcześniejsze pół roku. I były to informacje z pierwszej ręki, od maratończyków! W którymś momencie podjęłam decyzję, że muszę zapisać się do uczelnianego AZS do sekcji biegów. Bo już byłam pewna, że będzie kolejny maraton. Tymczasem wyczekiwałam ściany. Nie nadeszła. W żadnym z moich maratonów nie przybyła. Dlatego, nie straszę nią! Oczywiście będą kryzysy, ale ściana?

Meta. Ostatni kilometr w dół na Maltę. Czas brutto 3:27:46 (netto 3;26:58, ale o tym dowiedziałam się później). 571-sza na mecie, 20-ta kobieta. Duma! Czułam się co najmniej, jak mistrzyni świata. Wiele miesięcy później miałam się przekonać, że oczywiście uzyskałam wartościowy wynik dla amatorki, ale od profesjonalnych biegaczek dzielą mnie lata świetlne.

Nie poddałam się i dzisiaj biegam maraton poniżej 2:40, jestem Mistrzynią Polski. I ciągle pracuję, żeby być szybszą. Ale debiutu nigdy nie zapomnę! Tej szczerej, prostej radości z ukończenia. Żałuję, że nie mam żadnego zdjęcia! Ale zamieszczam jedno z Maratonu we Wrocławiu 2017. Poniżej kilka wskazówek dla debiutantów:  
  • Nie bój się! Jakkolwiek to zabrzmi, to tylko maraton. Przebiegło go już setki tysięcy ludzi. Ty też dasz radę!
  • Podziel sobie dystans na 7-mki (ja tak robię). Masz do pokonania 6 x 7km. 7 kilometrów to przecież niewiele!
  • Nie myśl o mecie. Ona na pewno czeka na Ciebie.
  • Rozejrzyj się wokół. Inni biegacze też mają kryzysy. Ale to tylko kryzysy. Za chwilę miną.
  • Pij na każdym punkcie (ale nie do oporu!). Uważaj z odżywianiem. Na pewno nie potrzebujesz dostarczać więcej kalorii niż spalasz! Nie pozwól, by wahania cukru zaważyły na Twoim sukcesie.
  • Wymyśl sobie nagrodę, która czeka na Ciebie na mecie:) I niech to nie będzie tylko "koniec wyścigu".
  • Jesteś wspaniały! Biegasz, sprawdzasz siebie! Tylko tak o sobie myśl.
  • Przejście do marszu? Jak trzeba, to trzeba. Tylko się nie zatrzymuj. Nogi muszą pracować! Gdy masz już naprawdę dość, spróbuj marszo-biegu. Ale pilnuj się z marszem, dasz radę biec przez 2 minuty i iść przez dwie minuty!
Powodzenia!

PS. I nie przejmuj się, jeżeli bieganie maratonów nie spodoba Ci się. Nie każdy musi biegać po asfalcie. Może spróbuj w górach?

START TRENINGOWY, czyli start czy trening?

Wiem, że niektórzy denerwują się, gdy słyszą o startach treningowych. Nie mogą tego zrozumieć, czują że się ich wkręca,  próbuje usprawiedliwić gorszy wynik, albo pokazuje swoją wyższość. Chciałabym, żebyście zrozumieli, że starty treningowe istnieją, dla niektórych są bardzo ważne w przygotowaniach do najważniejszych imprez. I często kosztują dużo wysiłku, choć to trening... START TRENINGOWY to jednostka treningu wykonywana na zawodach.

Wyróżniam kilka odmian:

- start na maksa, ale na totalnym zmęczeniu treningowym. Wtedy jest bardzo ciężko, ale na zawodach człowiek jest w stanie dać z siebie więcej niż na treningu!? Na mecie wygląda, jakby to nie był trening...ale zawodnik startuje bez odpuszczenia, z pełnego treningu. To boli. Ale jest skuteczne.

- start kontrolowany, z założoną prędkością. Ja tak biegam niektóre ultra, czy dłuższe biegi. Na wyścigu mam zagwarantowane punkty odżywiania, wyznaczoną trasę. No i głupio byłoby zrezygnować w trakcie... Taki start daje poczucie kontroli, dodaje pewności siebie. Jednak trzeba uważać, żeby nie ponieść się emocjom... trening to trening;)

- trening w starcie -... czyli korzystając z odbywających się zawodów wykonuję na przykład interwały. To może być nieco wkurzające dla innych (albo dezorientujące). Rzadko z tej opcji korzystam, ale zdarza się (gdy ciężko odmówić sobie udziału w jakiś zawodach, a przecież trening trzeba zrobić...)

- czysta przyjemność - czyli biegnę dla radości bycia częścią wyścigu❤️

  Nie bójcie się startować. Z rozsądkiem, rzecz jasna! Ale nie każdy start musi być na maksa. Można budować formę poprzez starty. Niestety, ostrzegam, nie każdemu to służy. Są zawodnicy, którzy nie potrafią treningowo podejść do startu... Nie bójcie się słabszych występów. To wszystko buduje Twoją siłę jako biegacza. Jak to mawia mój trener Hubert Duklanowski:

"SĄ STARTY PO COŚ, I O COŚ"

Zawodowcy różnie podchodzą do tematu. Są tacy, którzy w ogóle nie startują, poza docelowymi imprezami. Są w stanie spokojnie na treningu przygotować się do najważniejszego biegu. Wybór zawsze należy do Ciebie. Co Ci pomaga, co lubisz?