DEBIUT W MARATONIE

Ja też debiutowałam! Był rok 2004. Październik. Biegałam od maja. Głównie na bieżni mechanicznej, ale miałam za sobą półmaraton i Sudecką Setkę (tak! fantazja studencka nie zna granic. Nie przeraziło mnie 100 kilometrów, to tylko 5 x półmaraton). Nie biegałam według planu, nie miałam trenera, choć zakupiłam książkę Jurka Skarżyńskiego i próbowałam z niej coś dla siebie wyciągnąć. Ale dziwnym trafem robiłam tylko te jednostki, które polubiłam. Najczęściej kończyło się na różnych wariacjach biegu z narastającą prędkością. Trzydziestki nie zrobiłam. Uznałam, że skoro przebyłam setkę, to wytrwam i maraton. Poza tym dorabiałam jako instruktorka fitness, także na brak aktywności jako takiej, nie mogłam narzekać.

Mieszkałam i studiowałam w Łodzi. Miałam wtedy chłopaka, który w ogóle nie rozumiał biegania i tego, skąd u mnie nagle taka pasja (wolał szwędać się po pubach, w których to eskapadach z chęcią brałam udział). Ale się zaraziłam. Bieganiem.  I musiałam pokonać maraton. Koniecznie w 2004-tym. Chciałam udowodnić sobie, że mogę. Od zawsze w moim domu panował kult sportu (ale bardziej taki sprzed telewizora, choć tata joggingował rano, grał w piłkę), maraton znaczył "coś wielkiego".

  Nie miałam żadnych wątpliwości, które miejsce wybrać. Jak większość osób z Łodzi, postanowiłam pobiec w Poznaniu. Bo tam odbywał się największy maraton, najbardziej profesjonalny. Tyle się nasłuchałam! Nie mogłam się doczekać. Od września przebierałam nogami. Nie denerwowałam się samym biegiem, ale chciałam, żeby to było już. Nawet kupiłam nowe buty (skąd mogłam wiedzieć, że buty do tenisa nie do końca nadają się na maraton? Sprzedawca w sklepie ogólnosportowym na pewno nie miał tej wiedzy...). Buty były ciężkie, skórzane, wysokie. Ale lepsze niż trampki. Miały amortyzację i wydawało mi się, że wyglądają profesjonalnie.

Jakoś trzeba było dostać się do Poznania... Wybrałam pociąg, wersja najtańsza, czyli z dwoma przesiadkami. Nie przeszkadzało mi to jednak. Z małym plecakiem i śpiworem (przecież tylko nocleg na hali wchodził w grę!) wyruszyłam.

Nie miałam żeli (dopiero dowiedziałam się o ich istnieniu), ale przezornie zaopatrzyłam się w dwa snickersy. Woda miała być na punktach. A zegarek? No, zwykły posiadałam. Przecież kilometry miały być oznaczone co 5, poza tym, nie za bardzo interesowałam się tempem. Nie wiedziałam, na co mnie stać. Pamiętam, że wszyscy wokół straszyli "ścianą". Najwięcej nasłuchałam się podczas noclegu (przy znacznej liczbie ludzi, suto nasmarowanych "bengajem", ciężko było spać). "Maraton zaczyna się po trzydziestce" i inne takie... Co chwila komuś dzwonił budzik - jak się dowiedziałam, po to by przyjąć stosowną odżywkę. Byłam zdezorientowana... Co ja tu robię?

Ranek był ładny. Jak na październik. Miałam numer 2158. Jeden z wielu. Ja byłam jedną z wielu, ale czułam się wyjątkowo. "Zostanę maratonką!".

Nie pamiętam startu, ani pierwszych kilometrów. Biegłam w dużej grupie. Potem zaczęłam rozmawiać z napotkanymi biegaczami (wszyscy byli bardziej doświadczeni ode mnie i tacy przyjaźni!). Mam wrażenie, że w trakcie tego maratonu więcej dowiedziałam się o bieganiu niż przez wcześniejsze pół roku. I były to informacje z pierwszej ręki, od maratończyków! W którymś momencie podjęłam decyzję, że muszę zapisać się do uczelnianego AZS do sekcji biegów. Bo już byłam pewna, że będzie kolejny maraton. Tymczasem wyczekiwałam ściany. Nie nadeszła. W żadnym z moich maratonów nie przybyła. Dlatego, nie straszę nią! Oczywiście będą kryzysy, ale ściana?

Meta. Ostatni kilometr w dół na Maltę. Czas brutto 3:27:46 (netto 3;26:58, ale o tym dowiedziałam się później). 571-sza na mecie, 20-ta kobieta. Duma! Czułam się co najmniej, jak mistrzyni świata. Wiele miesięcy później miałam się przekonać, że oczywiście uzyskałam wartościowy wynik dla amatorki, ale od profesjonalnych biegaczek dzielą mnie lata świetlne.

Nie poddałam się i dzisiaj biegam maraton poniżej 2:40, jestem Mistrzynią Polski. I ciągle pracuję, żeby być szybszą. Ale debiutu nigdy nie zapomnę! Tej szczerej, prostej radości z ukończenia. Żałuję, że nie mam żadnego zdjęcia! Ale zamieszczam jedno z Maratonu we Wrocławiu 2017. Poniżej kilka wskazówek dla debiutantów:  
  • Nie bój się! Jakkolwiek to zabrzmi, to tylko maraton. Przebiegło go już setki tysięcy ludzi. Ty też dasz radę!
  • Podziel sobie dystans na 7-mki (ja tak robię). Masz do pokonania 6 x 7km. 7 kilometrów to przecież niewiele!
  • Nie myśl o mecie. Ona na pewno czeka na Ciebie.
  • Rozejrzyj się wokół. Inni biegacze też mają kryzysy. Ale to tylko kryzysy. Za chwilę miną.
  • Pij na każdym punkcie (ale nie do oporu!). Uważaj z odżywianiem. Na pewno nie potrzebujesz dostarczać więcej kalorii niż spalasz! Nie pozwól, by wahania cukru zaważyły na Twoim sukcesie.
  • Wymyśl sobie nagrodę, która czeka na Ciebie na mecie:) I niech to nie będzie tylko "koniec wyścigu".
  • Jesteś wspaniały! Biegasz, sprawdzasz siebie! Tylko tak o sobie myśl.
  • Przejście do marszu? Jak trzeba, to trzeba. Tylko się nie zatrzymuj. Nogi muszą pracować! Gdy masz już naprawdę dość, spróbuj marszo-biegu. Ale pilnuj się z marszem, dasz radę biec przez 2 minuty i iść przez dwie minuty!
Powodzenia!

PS. I nie przejmuj się, jeżeli bieganie maratonów nie spodoba Ci się. Nie każdy musi biegać po asfalcie. Może spróbuj w górach?
Dodaj do zakładek Link.

Jedna odpowiedź na „DEBIUT W MARATONIE

  1. Magda Mejer mówi:

    Hej! Widzę, że debiutowałyśmy w tym samym maratonie! Tyle, że ja ukończyłam z czasem 4:13. po roku przygotowań. I potem miałam przerwę w bieganiu, aż do 2012, kiedy znów zaczęłam biegać na dobre. W tym roku biegłyśmy zresztą w tym samym maratonie we Wrocławiu! Widziałam Cię przed startem! 🙂

Dodaj komentarz