Nowa Zelandia to, zaraz po Ameryce Południowej, miejsce o którym marzyłam od dawna. Dzika, choć nie-dzika, bo nie mieszkają tu żadne, naprawdę ŻADNE groźne zwierzęta. Nie ma węży! A to moja największa fobia (wszędzie widzę żmije i wijące się węże - dlatego muszę szybko biegać po górach!). Nie ma w kraju Kiwi endemicznych drapieżników, a królików i owiec jest więcej niż ludzi. Zaatakować może cię co najwyżej pszczoła tudzież komar (te cholery niestety bywają obecne w dużych ilościach), albo pchła piaskowa (ta złośnica została przywleczona prawdopodobnie z Afryki, na szczęście występuje tylko w kilku miejscach).
Nowa Zelandia składa się z dwóch głównych wysp - Wyspy Północnej (gęściej zaludnionej, z kilkoma sporymi ośrodkami miejskimi) oraz Wyspy Południowej (słynącej z Fiordów, pingwinów, lodowców i krystalicznie czystych jezior oraz z całkiem wysokich górek). Wyspy różnią się od siebie bardzo, dlatego tylko zwiedzenie obu daje obraz NZ. Oczywiście 5 tygodni to niewiele... ale tyle czasu miałam dzięki Mistrzostwu Świata w biegu Wings For Life. Nagroda dla globalnego zwycięzcy i zwyciężczyni to miesięczny obóz sportowy z osobą towarzyszącą w dowolnym miejscu na Ziemi. Super! Tylko, że... nas w rodzinie jest czworo. A rodzina jest najważniejsza. Choć chcę być profesjonalnym sportowcem, to jednak decyzja o zawodowym podejściu do sportu zapadła, gdy rodzina była już w komplecie. Muszę ich uwzględniać w swoich planach! Inaczej chyba bym zwariowała (na dłuższą rozłąkę z 5-latkiem chyba nie jestem jeszcze gotowa. 8-letni Bartuś to co innego, jest już bardzo samodzielny).
Na szczęście Red Bull, czyli sponsor nagrody, uwzględnił moje maluchy. Mogłam wybrać się w podróż życia razem z dzieciakami! I mężem, rzecz jasna. Umożliwiono mi też zmianę lokalizacji w połowie pobytu z Wyspy Północnej na Południową. Marzenia się spełniają (a raczej trzeba je spełniać!).
Wybór Nowej Zelandii jako miejsca wyprawy nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nie było nawet chwili wahania. Jedyną obawą był długi lot z moimi gagatkami… Wiedziałam, że oni to zniosą, ale jak przetrwają współpasażerowie??? Moje dzieci są, delikatnie rzecz ujmując, ruchliwe... A Kacperek, jak się nie wybiega... no, krótko mówiąc, musi się wybiegać;)
Wybór terminu podyktowany został szkołą starszego syna. Ferie w tym roku dla województwa mazowieckiego wypadły zaraz po Świętach, także… decyzja zapadła. Polecieliśmy w drugi dzień Świąt. Najpierw do Doha (bagatela 5,5 godziny). Potem spędziliśmy urocze 10 godzin na Katarskim lotnisku (jest naprawdę wyjątkowe, ale 10h to nieco za dużo;) , by w końcu udać się w 17 godzinny lot do Auckland. Dzieci pozostały niewzruszone, przespały może dwie godziny. Na szczęście były grzeczne (jak na dwóch chłopców lat prawie 5 i prawie 8…). Kacper, który twierdzi że zostanie pilotem, był nieco rozczarowany, że nie lecimy największym samolotem Świata. Cóż, może innym razem się uda? . Wylecieliśmy 26-tego, a dotarliśmy 28-mego... Zeżarło nam 12 godzin, ale odbijemy sobie w drodze powrotnej.
Pierwsze dwa tygodnie mieliśmy spędzić 20 kilometrów od Auckland, na wysepce Waiheke. Wypożyczony samochód zapakowaliśmy na prom i popłynęliśmy do najsłynniejszej wyspy w zatoce Hauraki. Kiedyś ta wyspa stanowiła azyl dla artystów i innych duszyczek, które nie chciały przystosować się do norm społecznych. Teraz robi się tam najlepsze czerwone wina w Nowej Zelandii. To miejsce bardzo luksusowe (czytaj: drogie!), ale jednocześnie dzikie. Dżungla porasta prawie połowę terenów. Linia brzegowa ciągnie się przez 100 kilometrów, zatem przebiegnięcie z jednego krańca wyspy na drugi nie stanowi problemu?
Koi Rock… nasza miejscówka. Zaskoczyła nas i urzekła. Byliśmy oddaleni od cywilizacji zaledwie o 3 kilometry, ale jednak! Sami w lesie. My i nasze… "dżakuzji" (pisownia Bartusia, który dostał od nas zadanie pisania codziennie minimum 3 zdań o naszej wyprawie. Drugoklasista trochę protestował, ale będzie miał wspaniałą pamiątkę). Widok z okna... Będzie mi się śnił do końca życia, przynajmniej taką mam nadzieję 🙂 Pierwszy raz w życiu czułam, że jestem w miejscu, w którym naprawdę odpoczywam.
Przez pierwsze trzy dni walczyliśmy z jetlagiem i dochodziliśmy do siebie. Ja oczywiście rozpoczęłam rekonesans biegowy. Plan treningowy miał być uzależniony od warunków... a te niestety były dość wymagające. Płaskich przestrzeni na Waiheke nie ma, poza trawiastym boiskiem do rugby i plażą Onetega (półtora kilometra). Z tą plażą to zabawnie, bo pewnego dnia zaplanowałam sobie tam bieganie o 6 rano... ale plaży nie było 😉 Przypływ... Za to mój doskonale zorientowany w terenie mąż, zgubił się biegając już pierwszego dnia, ale dzięki temu pokonał prawie 20 kilometrów. Nie zaszkodzi;) Naszym wyzwaniem jest, by Maciek doszedł do formy "sprzed dzieci") ... Ciężka sprawa... zatem niech się gubi 🙂
Biegałam głównie crossy, bo nic innego nie miało sensu. Mimo to w pierwszym tygodniu stuknęło mi 150 kilometrów. W tym 9 kilometrowy wyścig - cross... po polach, z przeskakiwaniem przez płoty... Było gorąco i ciężko. Ale dobiegłam jako pierwsza kobieta i druga open... i oczywiście włączył mi się głód ścigania;)
Sylwester stanowił pewne wyzwanie... To był nasz trzeci dzień, od kiedy przybyliśmy na wyspę. Przez pierwsze dwa dni chodziliśmy spać około… osiemnastej? Jak tu przetrwać do północy??? O ruszaniu się z naszej miejscówki nawet nie myśleliśmy. Po co? ? No i musieliśmy wziąć pod uwagę, że Kacper najpóźniej o 21 wymięknie. Jest w tym słodki… po prostu idzie spać. Gdziekolwiek. Byle mieć mięciutko pod główką. Najczęściej zabiera mnie ze sobą … grrr. Nowy Rok przywitaliśmy jako jedni z pierwszych na Ziemi, 12 godzin przed Polską. Udało się dotrwać (prawie, bo mała drzemka była). Było cicho i pęknie. Żadnych huków i wystrzałów. Tylko gwiazdy zupełnie inne niż u nas 😉
Następnego dnia poszliśmu z chłopakami na długi spacer po tropikalnym lesie. Młodzi trochę marudzili, ale szukanie papug i wypatrywanie innych kolorowych ptaków zajmowało ich. Pobłądziliśmy troszkę, ale dzięki temu przeszliśmy więcej i trafiliśmy w naprawdę dzikie regiony. W niespodziewanym miejscu (daleko od drogi) znaleźliśmy porośnięty wrak samochodu i przyczepy. Oczywiście zaczęliśmy wymyślać historie kryminalne, jak do tego doszło
?
W trakcie naszego pobytu na Północy dwukrotnie wybraliśmy się promem do Auckland – za pierwszym razem do oceanarium (Kacper by tego nie odpuścił! Musiał zobaczyć najeżkę i nadymkę... i rekina rzecz jasna), za drugim do Rainbow Land (parku rozrywki). Bartek (powyżej 130cm) mógł korzystać ze wszystkich urządzeń. Także zrobił nawet to, do czego ja nie byłam zdolna (karuzela kręcąca się w wielu płaszczyznach i spadające z wysokości wagoniki). Rollercoster był tylko jeden i mało spektakularny. Ale ogólnie- fajne miejsce, choć znacząco odstaje od najlepszych na Świecie parków. Niemniej dla naszych maluchów było w sam raz.
Przez jeden dzień byliśmy odcięci od Świata, bo wiatr wiejący ponad 10 na godzinę spowodował awarię prądu. Deszcz lał nieprzerwanie. Było nieco strasznie, ale szybko wyszło słońce. Na wyspie mieliśmy degustować wina, ale skończyło się tylko na próbowaniu kraftowych piw. Cóż, piwosze tak mają. Gdyby ktoś się wybierał na Waiheke, polecam Wild World (winnica i kraftowe piwa w jednym). Nam udało się dotrzeć jeszcze do kilku miejsc restauracyjnych, ale głównie gotowaliśmy na grillu owoce morza. Pysznie i zdrowo. Wyspę przeszliśmy wszerz i wzdłuż... Dotarliśmy praktycznie w każdy zakątek, dlatego zdecydowaliśmy się opuścić (cudowną) miejscówkę nieco wcześniej i wybraliśmy się na południe wyspy Północnej.
Hobbiton kusił;)
Miejsce przepiękne, dla miłośników trylogii Tolkiena... must see 🙂 Całe zwiedzanie trwa dwie godziny, trzeba wykupić wycieczkę na odpowiednią godzinę (najlepiej rezerwować online, bo w szczycie sezonu na miejscu bilety mogą nie być dostępne), nie da się dostać do Hobbitonu bez przewodnika. Mimo to warto było! Na koniec wyprawy degustacja hobbickich piw 🙂 - w cenie dość drogiego biletu (na szczęście dzieci do 9 roku życia wchodzą bezpłatnie, bo taka przyjemność kosztuje około 200 złotych od osby, a dla dzieciaków nie ma tam za wiele (nic?). Kacper był rozżalony, że nie spotkał hobbita...) Ważne, że dla mnie i Maćka było to wspaniałe doświadczenie 🙂 Władcę Pierścieni kręcono w 176 lokalizacjach w Nowej Zelandii, powstał nawet specjalny przewodnik prowadzący do wszystkich lokalizacji. Te najpiękniejsze są oczywiście na południu.
Po tej wycieczce dojechaliśmy do
Rotoura... miasta smrodu;) Niestety zapach siarki, który unosi się tam w powietrzu uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Ponoć można się do tego przyzwyczaić... wątpię... gejzery mają tam ładne. Nie dorównują tym w Chile, ale są największe i najbardziej spektakularne na półkuli wschodniej. Poza tym okolica trochę nas rozczarowała (było tak zwyczajnie...i płasko, a my po Waiheke już trochę rozkapryszeni jesteśmy). Na szczęście ciepłe jezioro oferowało wiele atrakcji.
A teraz WYSPA POŁUDNIOWA, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej :)))) Dzikość, góry, lodowce...
cdn.
Podobne