...cierpiałam, bieg nie sprawiał mi przyjemności, nie wiedziałam co się dzieje... nie tak miało być... musiałam się wyłączyć, przestać skupiać na zegarku, podjąć ze sobą dialog o tym, że mogę, że przecież do cholery mogę! tylko nogi muszą przestać słuchać mózgu, który na pewno się broni przed wysiłkiem, dostał przez ostatnie dni w kość (tyle bodźców - od zmiany strefy czasowej, przez anginę, antybiotyk, pierwsze wakacje od 7 lat bez dzieci...)
Do Australii przylecieliśmy tydzień przed biegiem. Chciałam mieć czas na regenerację po podróży, w końcu przyjechałam wygrać. A przynajmniej walczyć o wygraną. Tymczasem po 24 godzinnym locie czułam się źle. Przypisywałam to jet lag, ale gdy drugą noc nie mogłam spać, a gardło porastał drut kolczasty, zdecydowałam, że nie ma czasu do stracenia. Tylko lekarz może mi pomóc.
Na szczęście, korzystaliśmy przez pierwsze dni z gościnności Basi (córki Gosi Kalicińskiej, autorki "Domu nad rozlewiskiem" i innych świetnych książek). Basia mieszka w Sydney od 5 lat, także szybko ogarnęła nam doktora (3 minuty wizyty za 300zł, ale takie tu są ceny - wszystko x 3, a piwo jeszcze po gorszym kursie...). Wyrok - angina, 5 dni antybiotyku. Tylko delikatna aktywność fizyczna wskazana. Na początku na żadną aktywność nie miałam ochoty... ale jak to z antybiotykiem bywa - poprawa następuje szybko. Już następnego dnia wróciłam do żywych. Mogliśmy bezkarnie poświęcić się zwiedzaniu (celowo piszę, że bezkarnie - bo w planie miałam treningi, które nieco krzyżowały plany turystyczne, czy wręcz wykluczały niektóre opcje. Teraz jednak musiałam odpuścić bieganie na kilka dni).
Obeszliśmy Sydney, pojechaliśmy do buszu, zwiedziliśmy dzikie plaże, widzieliśmy jadowitego pytona (a raczej ja go wypatrzyłam, bo mam radar w głowie i jestem wyczulona na wszelkie pełzające stwory - leżał skubaniutki na poboczu ścieżki i tylko wyciągał ten swój obrzydliwy jęzor. Jako że wcześniej byliśmy w zoo, zapamiętałam, że ten czarny drań z czerwonym brzuchem nie jest naszym przyjacielem! Mój mąż jednak, jako przedstawiciel pokolenia "fociarzy" - choć broni się przed tym;) - musiał zrobić mu zdjęcie. Ja, co oczywiste, pognałam naprzód, byle dalej od gada. Kolejne kilometry spaceru nie były już takie miłe, bo wydawało mi się, że z każdej strony czai się na mnie stado węży...).
W piątek (dwa dni przed biegiem) polecieliśmy do Melbourne, czyli na miejsce biegu. Postanowiłam, że już pora wrócić do biegania. Ale to wcale nie było takie proste. Wiał cholerny wiatr (dosłownie nie mogłam się przebić do przodu), było ciężko. Przynajmniej do połowy dystansu, bo potem frunęłam niesiona huraganem do przodu. Średnia z 10km wyszła zatem całkiem przyzwoita, jakieś 4,30 min/km. Ale do poczucia formy było daleko.
Dni przed biegiem poświęciliśmy na eksplorowanie miasta. W sobotę przeszliśmy ponad 30km... zastanawiam się, czy mogło to jakkolwiek wpłynąć na bieg, ale nie sądzę. Raczej pomogło mi się rozruszać. Przed krótkim biegiem nie ryzykowałabym takiej przechadzki, ale biegi ultra to inna bajka.
W niedzielę obudziłam się w dziwnym nastroju. Jakbym to nie ja miała biec, jakby to nie dzisiaj...
Nie łatwo jest zaplanować sobie dzień startu, gdy ten ma miejsce o 9 wieczorem... Po śniadaniu poszliśmy po pakiety startowe, a potem nie za bardzo mieliśmy co ze sobą zrobić. Padało, wiało... Ostatecznie zdecydowałam się nadrobić zaległości w lekturze. Zabrałam ze sobą kilka kryminałów;) Ostatnio mam jazdę na polskich autorów, jak Bonda, Mróz... w sam raz na zabicie czasu przed biegiem. Co kilka minut (serio) nerwowo sprawdzałam prognozę pogody. Zapowiadali burzę, ale każdy portal podawał inną godzinę nadejścia piorunów.
Tymczasem apokalipsa nie nadeszła, wiatr się uspokoił (jak na Melbourne - tylko 25-30km/h, w Warszawie narzekałabym, że wieje), deszcz ustał. 2 godziny przed startem wyszliśmy z hotelu. Nie czułam się jednak, jak przed ważnym biegiem. Nie potrafiłam zmusić się do zdenerwowania (takiej pożądanej tremy przedstartowej, gdy żołądek pracuje szybciej, serce również rwie się do przodu). Nic z tego. Marazm i jakieś otępienie. Brzuch mi pękał (a przecież tak dbałam o dietę przez ostatnie 2 dni! Zupełnie jak nie ja, ale może to był błąd? Żołądek nie chciał pracować. Przeczuwałam kłopoty). Nogi były ciężkie. Pociłam się, choć temperatura oscylowała wokół 18-20 stopni. Niemniej wilgotność sięgała 85-90%. Było tak poburzowo, albo przedburzowo. Gęsta atmosfera.
Organizatorzy australijskiej edycji nie przewidzieli żadnej wody, czy czegokolwiek gratisowego przed biegiem. Nigdzie też nie można było kupić płynów (poza kawą). Za to serwowano fish&chips - what??? Normalnie zdenerwowałoby mnie to okropnie, ale tym razem tylko machnęłam ręką i uznałam, że napiję się na 5-tym kilometrze. Ważniejsze było dostanie się do pierwszej strefy startowej, bo niestety nie przewidziano rozdzielenia zawodników wolniejszych od szybszych, a startowaliśmy z małej parkowej alejki odgrodzonej z jednej strony autostradą, z drugiej betonowymi ścianami. Oznaczało to pojawienie się na linii startu już 75 minut przed wystrzałem.
Start...
Zaczęłam biec. Ciężko. Nogi nie chciały się kręcić.
...cierpiałam, bieg nie sprawiał mi przyjemności, nie wiedziałam co się dzieje... nie tak miało być... musiałam się wyłączyć, przestać skupiać na zegarku, podjąć ze sobą dialog o tym, że mogę, że przecież do cholery mogę! tylko nogi muszą przestać słuchać mózgu, który na pewno się broni przed wysiłkiem, dostał przez ostatnie dni w kość (tyle bodźców - od zmiany strefy czasowej, przez anginę, antybiotyk, pierwsze wakacje od 7 lat bez dzieci...).
Nie znałam profilu trasy, nie wiedziałam, że to bieg
PO AUTOSTRADZIE!!! Zostaliśmy puszczeni wydzielonym pasem "hajweja", obok jeździły ogromne tiry, kierowcy trąbili. Anturaż przedstawiał się betonowo. Beton, beton, betonowe mury. I 3 tysiące zawodników obowiązkowo ubranych w startowe koszulki (niestety, bo "xs" była naprawdę duża, materiał bardzo syntetyczny - choć grafika fajna i na pewno rzeka biegaczy wyglądała imponująco).
Pierwsze 15 kilometrów to problemy żołądkowe, organizm dopiero skumał, że powinien się rozkręcić. Dobrze, że na autostradzie było ciemno 😉 Nie rokowało to jednak dobrze, a tak bardzo nie chciałam powtarzać scenariusza z Poznania (WFL2015). Żel Agisko na 16km... pomogło! To znaczy nie zaszkodziło na tym etapie, a przypływ energii był stymulujący... Żele brałam na każdym punkcie, do 35-tego kilometra. Działały!!!
"...byle do 20 kilometra... byle do 25-tego, byle do 30-tego..." Noga za nogą, nie za szybko (na 15km miałam 1,04, co oznacza, że biegłam w tempie 4,16min/km, grupo za wolno w stosunku do założeń). Samotność długodystansowca - tak! Samotność, możliwość odcięcia się od świata zewnętrznego uratowała mnie. Zamknęłam się w sobie, uspokoiłam. Przestałam przejmować się informacjami, że druga zawodniczka jest kilkanaście sekunda za mną. Wyłączyłam się. Podjęłam dialog ze sobą. Żołądek się uspokoił. Serce się uspokoiło. Zrobiło się sennie, weszłam do mojej krainy biegackiej!
I nagle był 35-ty kilometr, poczułam rytm. Skupiłam się. Tempo 3,58 min/km, 4,08 min/km - w zależności, czy akurat było z górki czy pod górkę. Dodam, że płasko nie było ani przez chwilę. Nie żeby mnie to szczególnie martwiło, ale inni padali... po kolei wyprzedzałam zmęczonych panów. Nie byli przygotowani na tyle podbiegów, na taką depresyjną trasę 🙂 która na stronie WFL określona została, jako turystyczna z widokiem na morze!
Ale mi wreszcie zaczęło się podobać! Organizm zrozumiał, że może. Głowa posłuchała mnie! posłuchała serca, które chciało walczyć! Przecież kocham rywalizację. Kocham bieganie! To moja pasja! Po rodzinie, najważniejsza rzecz jaką mam w życiu! Realizacja tej pasji dodaje mi skrzydeł!
Walczyć do końca - tego nauczyłam się niedawno. Bieg kończy się na mecie (lub gdy meta cię dogania;) - do tego momentu Ty decydujesz.
Nieprzygotowania nie przeskoczysz (między bajki należy włożyć historię o dobrych wynikach ludzi, którzy bez treningu osiągnęli niesamowite rezultaty - w biegach długich i ultra to niemożliwe! Owszem, czasami po przerwie spowodowanej chorobą, czy też brakiem czasu, biega nam się lepiej - ale to superkompensacja po wcześniej wykonanym treningu!)
, ale z brakiem dyspozycji dnia możesz walczyć! Walka rozgrywa się w Twojej głowie. Nie ważne, czy chodzi o mały bieg, czy o ten najważniejszy. Możesz go przegrać zanim wystartujesz. Ale możesz też odwrócić losy...
Ostatni kilometr w 3:30 min/km. Czemu już? Ja bym jeszcze chciała pobiec! STOP>
Przychodzi radość z wygranej. Zwyciężyłam w Australii, po raz drugi wygrałam WFL. Wygrałam ze sobą!
Podsumowanie: 55,25 km, średnie tempo 4,10 min/km.
7 kobieta OPEN, 3 OPEN w Australii (tylko 2 panów pobiegło szybciej, zwycięzca nieco ponad 65km - co może trochę powiedzieć o warunkach;), 85 OPEN (F+M) na Świecie.
Ukończyło prawie 90 000 osób!!!!
Wielkie gratulacje dla
Bartosz Olszewski 2-gi na Świecie,
Tomek Walerowicz 9-ty.
Agnieszka Janasiak zwyciężyła w Poznaniu (ponad 39km, 53-cia kobieta OPEN),
Diana Golek w Holandii (62 OPEN). W pierwszej setce zmieściła się jeszcze
Diana Dawidziuk
W pierwszej setce mężczyzn, poza dwoma wspomnianymi
Marcin Kęsy 43, Głowacki Michał i Robert Latala.
Dla wszystkich, którzy wzięli udział wielkie gratulacje!!!
W tym biegu ostatecznymi zwycięzcami mają być osoby niepełnosprawne, które dziś biegać nie mogą. Całość wpisowego i dodatkowe datki idą na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym.