Musztarda po obiedzie… czyli kilka słów o Mistrzostwach Świata w Ultra Trail

Teraz jestem mądrzejsza o ten jeden start. Nie poprawia mi to jednak humoru, bo swój występ uważam za katastrofę. Dotarłam do mety (to cieszy), ale zawiodłam się na sobie. Popełniłam błędy, których nie powinnam była popełnić. Mogę próbować się usprawiedliwiać, ale to przecież bez sensu. Po pierwsze bardzo lekceważąco podeszłam do profilu trasy. Jedynie zerknęłam na przewyższenia (tylko kilkaset metrów więcej niż na setce w Krynicy), uznając, że będzie to "biegowy bieg". Jakże byłam w błędzie! aa3 Wystartowałam (tu muszę siebie pochwalić) rozważnie, na niskim tętnie, nie szarżując. Pierwsze 35 kilometrów pasowało mi bardzo, sądziłam, że tak będzie też dalej. Do pierwszego punktu (30km) dotarłam świeżutka, pełna energii. Plasowałam się na 9-11 pozycji (było dość gęsto wpadałyśmy praktycznie razem na ten punkt). Mimo to, miałam już kilkanaście minut przewagi nad Ewą i Edytą. Myślałam tylko o tym, by trzymać się Francuzki, z którą dość długo rozmawiałyśmy podczas tego pierwszego etapu. gere8 Niestety zgubiłam się. Głupota. Trasa była świetnie oznaczona, ale bardzo zdenerwowałam się na punkcie serwisowym (znowu moja wina! Źle spakowałam żele, okazało się, że zapakowałam tylko jeden na ten punkt, pewnie pomyliłam worki, bo czapki też nie było), wytrąciło mnie to z równowagi i przestałam się rozglądać. Pobiegłam za jakimś Włochem, który nagle stanął i stwierdził, że jesteśmy 500m od właściwej ścieżki. Łącznie to tylko kilometr straty, ale nerwów dużo! Po zawróceniu zaczęłam gonić dziewczyny, które mi uciekły. Nic, że wpadłam do strumienia;), że leżałam kilka razy jak długa. Próbowałam cisnąć. A zaczęło się podejście. 7 kilometrów prawdy. Wspinanie po skałach. W słońcu, w temperaturze 29 stopni w cieniu. Bardzo chciałam utrzymać pozycję. Zagotowałam się. Zamiast trochę odpuścić, ja brnęłam do przodu. Aż organizm sam powiedział stop. Achilles bolał coraz bardziej (troche głupotą był sam start w górach, ale zgłoszenia poszły już w sierpniu, czy lipcu - chciałam walczyć), kręciło mi się w głowie, uda zrobiły się ciężkie. Wylałam na siebie ostatnią butelkę wody, jaką miałam i to pomogło. Zaczęłam znowu wyprzedzać ludzi. aa2 Zdziwiłam się, gdy dogoniłam Kamila Leśniaka i Bartka Gorczycę. Chłopaki szli i nie wyglądało to dobrze. Ja biegałam... jeszcze. Było jednak coraz gorzej. Odwodnienie, zakwaszenie organizmu. Zagotowanie po prostu. "Ścięło mnie jak jajko" to najlepsze określenie mojego stanu. W głowie miałam tylko jedno "muszę ukończyć ten cholerny bieg, chcoćbym miała zrobić to pod koniec limitu - 16 godzin!". I tu znowu wychodzi moja ignorancja (może arogancja...), bo podśmiewałam się z tego limitu... Ostatnie 18 kilometrów szłam. Nie byłam już w stanie biec. Gdzieś tam po drodze wyprzedził mnie Kamil i Bartek (o moim stanie może świadczyć to, że na tak niewielkim dystansie Kamil dołożył mi godzinę!). Co chwilę wyprzedzały mnie dziewczyny. Ale nie walczyłam już z nimi, tylko ze sobą. gere2 Dobrnęłam na 32 pozycji (wystartowało 120 dziewczyn, ukończyły 2/3). Do zwyciężczyni miałam ponad DWIE!!! godziny straty... Na mecie byłam ponad cztery godziny przed limitem. Nie byłam w górach od Krynicy, trenuję w Warszawie. To nie miało prawa zakończyć się sukcesem. Inne teamy były w Portugalii od 2, czy nawet 4 tygodni. Tylko takie ekipy jak Polska, Ukraina, Łotwa dolatywały na ostatnią chwilę. W Hiszpanii, Francji dziewczyny trenują zawodowo. U nas wciąż jest to zabawa w sport. ger1 Oszukano mnie z temperaturą;) aa1 I tu ciekawa historia. W pewnym momencie wyprzedził mnie Islandczyk, klnąc, że u nich już śnieg i że nie takie warunki organizatorzy obiecywali. Po czym... wskoczył do jeziora!!! Muszę jeszcze wspomnieć o kijach. 90% ludzi biegło z kijami. Na początku stukałam się w głowę, potem zrozumiałam... ale... musztarda po obiedzie.... ***Musztarda dotarła na ziemie polskie dopiero wraz z wojskami napoleońskimi. Nie wiedziano wtedy, jak należy ją spożywać, dlatego na wielu szlacheckich stołach musztarda pojawiała się na końcu, po daniu głównym, a biesiadnicy jedli ją łyżkami na deser. Według legendy, podczas jednego z takich przyjęć zauważył to Napoleon, który krzyknął z oburzeniem: ''Ależ to jest musztarda po obiedzie!'' ***Musztardy nie jadłam w Portugalii - i może to jest przyczyna tak słabego występu;):)

O MARATONIE „PRZY OKAZJI”, O WSZECHSTRONNYM TRENINGU – CZYLI JAK ZDOBYWAĆ ŻYCIÓWKI.

Przyczynkiem do tego wpisu jest maraton w Eindhoven, w którym uzyskałam czas 2:42:47, zajmując 3 miejsce wśród kobiet. Maraton, w którym nie pobiegłabym, gdyby nie tygodniowy wyjazd służbowy do Amsterdamu... eindh5 W grudniu rozpoczęłam współpracę z trenerem (Hubertem Duklanowskim), po to by dodać nowej jakości moim biegom. Sama (przy współpracy i pomocy, czasem dobrej radzie kilku wspaniałych osób) potrafiłam wytrenować się całkiem nieźle. W pewnym momencie zaczęłam jednak kompletnie mijać się z planem (tzn. plan sobie, a jak rano na treningu sobie...), nie potrafiłam wyegzekwować od siebie trudniejszych jednostek, biegałam tylko to co lubię, tak jak lubię. A to pułapka - do pewnego momentu  jest super, potem organizm zaczyna "cwaniakować" i w rezultacie nie ma progresji (choć są endorfiny). Ten sezon z założenia miał być podporządkowany ultra-biegom, trochę miał przetestować moje możliwości. To było (już) 10 intensywnych miesięcy. Zaczęłam od startu w połowie stycznia w Biegu Chomiczówki (życiówka na 15km), by po kolei bić rekordy w półmaratonie, maratonie, wygrać w Wings For Life w Australii, zdobyć dwa złota, dwa srebra i braz Mistrzostw Polski w Biegach Górskich. Bardzo istotne, choć trudne, było dla mnie złoto w Mistrzostwach Polski w Ultramaratonie Górskim. Ten bieg, w okropnym upale, nadwyrężył dość mocno moje siły. Mimo to, już dwa tygodnie po nim wybiegałam życiówkę na 5km - 16:44. Wynik, o którym nie marzyłam na początku sezonu. Na maraton nie było miejsca w intensywnym planie (27 października biegnę MŚ w Ultramaratonie Górskim, a 27 listopada Mistrzostwa Świata na 100km po asfalcie). Mimo to, kiedy okazało się, że muszę spędzić służbowo tydzień w Amsterdamie, a znajomi z pracy namawiają mnie na skorzystanie z okazji i start w Maratonie w Eindhoven, uległam;). Uznaliśmy z trenerem, że będzie to dobry bodziec przygotowujący do setki. Ale co z tego wyjdzie...? Przyznam: nie zrobiłam treningu specyficznie przygotowującego do maratonu. Jedynym akcentem przedmaratońskim były 3 biegi ciągłe, jeden po drugim, w tempie maratonu (dystans 10, 8, 6km). A mimo to udało mi się o ponad minute poprawić rekord z wiosny. Co więcej, gdyby nie niesprzyjające okoliczności okołostartowe, byłoby jeszcze lepiej. Wierzę, że tak by było, choć nie ma co gdybać. Wynik daleki od tego, o czym marzę, ale wynik dobry jak na amatorkę, z 2 dzieci, pracującą w korporacji. Wynik wybiegany z treningu do biegów górskich i ultramaratonu (a przecież ultra zabija szybkość, góry to również przekleństwo, nie mówiąc o rowerze... który też stanowi część treningu). Jak to zatem jest? Czy tylko u mnie inaczej? Czy może wielu trenerom najłatwiej jest brnąć w stereotypy, nie rozwijać się, nie myśleć jednostokowo? Nie sądzę, żebym  była jakimś super wyjątkiem potwierdzającym regułę. Nie sądzę, bo znam wiele przykładów osób, na których góry, rower, ultra również działają stymulująco. Z drugiej strony mało jest zawodników, którzy chcą zaryzykować wszechstronność. Celowo piszę "zaryzykować", bo funkcjonuje przekonanie, że starty na różnych nawierzchniach, dystansach mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Na zdrowy rozum (i lata doświadczenia) uważam, że najbardziej szkodliwa jest powtarzalność tych samych czynności... W moich przygotowaniach bardzo dużo jest treningów dodatkowych. Biegam relatywnie mało, ćwiczę dużo. I staram się być jak najwięcej w ruchu, czy to z dzieciakami, czy w pracy. Często stosuje kąpiele solankowe, chodzę do sauny. *** Przed Maratonem w Eindhoven los mnie nie oszczędzał. Od chorób dzieci, przez zatrucie, wyjazd służbowy, nieprzespane noce, kontuzję stopy ( i wiele innych, ale oszczędzę szczegółów). Mimo to wierzyłam, że mogę pobiec nieźle. Głowa jest najważniejsza (oczywiście bez treningu to i ona nie pomoże). W głowie miałam ułożony cały scenariusz. Nie przewidziałam tylko, że ME to malutki bieg, gdzie startuje nieco ponad 2 tysiące maratończyków, a trasa wiedzie krętymi uliczkami naokoło miasta. Dość prowincjonalny bieg, nawet jak na polskie standardy. Bieg ze wspaniałą publicznością, z energią kibiców i pozytywnym nastawieniem do biegaczy ze strony mieszkańców, ale bieg mały. W sobotę przylecieliśmy grupą 6 osób do Amsterdamu, skąd pociągiem dojechaliśmy do Eindhoven. Biuro zawodów mieściło się zaraz naprzeciw dworca. Mała hala, kila stoisk. W pakiecie sam numer. Stamtąd udałam się bezpośrednio do hotelu, gdzie przespałam bite 12 godzin!!! Chyba po raz pierwszy od 4 lat! Byłam tak wykończona, że nie miałam siły myśleć. Po prostu ległam na łóżko. Obudziłam się przed siódmą rano i rozpoczęłam przygotowania... rolowanie, nakłuwanie bolącej stopy wykałaczkami, kawa, mata do akupresury. Tradycyjnie bez śniadania. Tradycyjnie stosując probiotyk Sanprobi na tydzień przed biegiem. Musztardy nie zabrałam;) Ale dzień wcześniej była w jadłospisie. Start o 10:00. 4 żele w kieszni. Ostatni łyk wody.eind1 Zaczęłam spokojnie, choć szybko musiałam przyspieszyć, żeby dogonić grupkę. Wiało (nie jakoś przesadnie mocno, ale znacząco, choć w prognozach było inaczej!). Po 5 kilometrach stwierdziłam jednak, że jest zdecydowanie za szybko. Kolejne 20km to bieg swoim tempem, samotnie, na złamanie 2:40. Niestety na 25 km musiałam się zatrzymać, cofnąć po butelkę z wodą, która wypadła z rąk... i zaczęło się walić. Nie potrafiłam wrócić do rytmu. Było pod wiatr. Tysiące myśli o zejściu z trasy. Kolejne tysiąc o tym, że nie wolno mi nawet myśleć o zejściu. I tak już sobie walczyłam do końca... Nie było świeżości, miałam zbite czwórki, lewa stopa nie ułatwiała zadania (choć o bólu szybko zapomniałam). To jednak "tylko maraton" - ta myśl dodawała mi sił. Samotność długodystansowca w klasycznym wydaniu. Monologi wewnętrzne. Na 39km ciśnienie mi podskoczyło... I miałam ochotę zamordować... eindh2 Nad biegaczami w ramach atrakcji skakali rowerzyści. Ja dziękuję za takie atrakcje!!! Dostałam prawie zawału. Wkurzyłam się tak, jak się można wkurzyć po 39 kilometrach w nogach. Dobiegłam jako 3-cia kobieta! Z nową życiówką. eind3 Średnia prędkość  - 15,55 km/ eindhovenpace   Miałam cudowne wsparcie mentalne od moich znajomych z pracy, którzy również startowali. Benek poprowadził Alinkę na 57minut w debiucie na 10km, Emilii pomógł Kuba i wybiegała 1:48 2 swoim pierwszym półmaratonie, a Darek ma nową życiówkę maratońską 0 3:47. Benek (znany jako Piotr Bętkowski PB:2:34) bardzo pomógł mi przed startem ogarnąć logistykę.... jak to jednak kobieta jestem ;///eind4 Dziękuję! Życzę wszystkim spełniania biegowych marzeń. Małych i wilekich. Kibicuję! Moja statystyka maratońska pokazuje, że wszystko jest możliwe. A wierzę, że to nie koniec, że na wiosnę zaatakuję kolejną barierę.
3:27 - 2004, debiut w Poznaniu, mam 22 lata, biegam od 6 miesięcy 3:10 - 2005, znowu Maraton Poznański, srebro w Akademickich Mistrzostwach Polski                     3:03 - 2008, Toruń, pierwsza próba łamania 3 godzin                                                                             3:00:22 (albo 2:59:82 jak to tłumaczył mój mąż), 2009, feralna Łódź, maraton pomyłek                2:48 - Warszawa, 2011 (mam roczne dziecko, przestaję wierzyć w granice)                                           2:46 - Łódź, 2012                                                                                                                                                      2:43 - Rzym, 2016 (mam 2 dzieci, zaczynam redefiniować trening, mam trenera od 4 miesięcy)   2:42 - Eindhoven, 2016 (sezon ultramaratoński)

SUPPORT na biegach

Jestem przeciwniczką supportu (pomocy zawodnikowi przez osoby z zewnątrz) na biegach. Wychodzę z zasady, że w sporcie indywidualnym, a takim jest bieganie, uczestnik wyścigu powinien radzić sobie sam, korzystając tylko z punktów odżywiania/nawadniania zapewnionych przez organizatora, ewentualnie z pomocy innych uczestników biegu, gdy ci wyrażą taką wolę. Odnosi się to zarówno do biegów krótszych, jak i ultramaratonów. Tylko wtedy zawodnicy mają takie same szanse na zwycięstwo. W moim idealnym świecie - teamt serwisów nie istniałby - byłoby to traktowane jako niedozwolony doping i zabronione oraz surowo karane. Żyjemy jednak w rzeczywistości, w której dość duża liczba biegów serwis dopuszcza, czy wręcz wymusza na zawodnikach. Nie chcę za bardzo podpaść naszym ultra-ultramaratończykom, ale osobiście nie kupuję koncepcji, w której to cały team pracuje na indywidualny sukces biegacza podczas wyścigu. Na różnych punktach trasy odpowiednie osoby dbają o dobór suplementów, napojów, pomagają schładzać się, zapewniają masaże, przebiórki rzeczy. Zawodnik ma tylko biec i ufać, że pomocnicy zrobią resztę roboty. Wolałabym, żeby na zawodach biegacz musiał sam troszczyć się o wszystkie aspekty wyścigu. No, ale tak nie jest - lubię czy nie - muszę to zaakceptować. Co oznacza, że będą sytuację, w których zostanę niejako postawiona pod ścianą - bez odpowiedniego serwisu znajdę się na straconej pozycji. Te biegi (jak np. 24h) - mają serwis wpisany w strategię - tak jest i już! (podoba mi się, czy nie) i szacunek należy się tym, którzy serwisują najlepiej, oczywiście wykonując to, co jest dozwolone. mont1 Przedsmak strat związanych z brakiem własnego serwisu miałam na Mistrzostwach Polski w ultramaratonie - zawodniczki, z którymi walczyłam zapewniły sobie pomoc. Ewa Majer nie musiała tracić czasu na punktach, bo jej ludzie większość czynności wykonywali za nią. Było to dozwolone w regulaminie biegu. Ja też mogłam zabrać ze sobą ekipę. Nie zrobiłam tego, bo uważałam, że bez tego uda mi się zwyciężyć (choć na trasie okazało się, że nie było to takie proste w skrajnych warunkach). Poza tym nie mam ekipy ( na razie;). Ten fragment piszę tylko dlatego, żeby zaznzaczyć, że część imprez na pewno będzie rozwijać się w kierunku angażowania teamów, co naturalnie wymuszać będzie tworzenie całych zespołów pracujących na sukces. I znowu, może mi się to nie podobać, ale nie mogę pozwolić sobie na przegrywanie tylko dlatego, że nie zadbałam o wsparcie z zewnątrz, które regulamin dopuszcza. Byłoby to nierozsądne, i to mnie stawiające w złym świetle, a nie innych zawodników korzystających z możliwości serwisu. No właśnie - regulamin! Organizatorzy niektórych imprez wyraźnie zaznaczają, że jakakolwiek pomoc zawodnikowi z zewnątrz będzie karana dyskwalifikacją (lub karą czasową). Wielokrotnie jednak nie jest to ujęte w regulaminie lub nie do końca doprecyzowane. Pojawiają się sytuacje, gdy któremuś z zawodników towarzyszy rowerowy przyjaciel lub dostarczane są żele, czy napoje na trasie, ale konkurencja nie śpi i pojawiają się protesty. Protesty całkowicie uzasadnione, choć czasami nieco wyolbrzymiające sytuacje pomocy. Bo bywa, że na trasie maratonu pojawi się znajomy na rowerze, z którym zawodnik nie uzgadniał pomocy, ale ten poczęstuje wodą, czy przejedzie jakiś odcinek motywując biegacza. Czy to jest zabronione? Czy to jest moralnie nieuczciwe? Trochę tak, ale nie dopatrywałabym się w tym oszustwa.aa Niemniej, żyjemy w czasach, w których jesteśmy obserwowani przez social media, przez innych ludzi, którzy wielokrotnie czerpią satysfakcję z wyłapywania naszych potknięć. Nie zamieciemy nic pod dywan, udając, że się nie wydarzyło. Najlpeiej zatem, zawsze zapoznac się z regulaminem imprezy, w której bierzemy udział. Unikniemy pomówień o oszustwo. A oszukiwania NIE LUBIĘ. Niet lubię, gdy ktoś CELOWO łamie zasady. Jaki smak ma wtedy zwycięstwo, czy ukończenie zawodów? Czytając swego czasu książkę o Pam Reed czułam niesmak. Nie wiem, czy ktoś jeszcze miał podobne myśli, ale cholernie nie podobało mi się, że zawodniczka chwali się, że wygrała morderczy ultramaraton, bo jej partner zaprojektował spiskiwacz, z którym jej ekipa cały czas biegła obok . Przecież inni zawodnicy nie mieli takiej pomocy! Gdzie tu moc superbierbiegaczki? (http://www.magazynbieganie.pl/pam-reed-krolowa-pustyni/). Potem Pam miała z tego tytułu kłopoty, bo organizatorzy szybko zabronili tego typu nowinek technologicznych ewidentnie ułatwiających zawodnikowi bieg. Kontynuując temat supportu - w wyścigach traithlonowyh Iron Man drafting został zabroniony, a w biegach ulicznych IAFF postanowił uznawać tylko te rekordy kobiet, które uzyskane zostały bez męskiej pomocy. Zatem i tutaj ciekawy temat do dyskusji, choć na razie każdy może umówić się z "zającem', który poprowadzi mu bieg (to naprawdę ułatwia osiągnięcie dobregu rezultatu, szczególnie, gdy wieje duży wiatr). Konkluzja? Chciałabym, żeby na biegach zawodnicy byli zdani tylko na siebie. Nie byłoby wtedy tematu pomocy z zewnątrz, dyskusjii czy coś było zabronione, czy może nie do końca. Wiem jednak, że na to się nie zanosi, dlatego szanujmy obowiązujące zasady! Regulaminy są po to, by je przestrzegać, a Organizator może zdyskwalifikować każdego, kto się im nie podporządkowuje. Nie ważne, czy mówimy o czołowych zawodnikach, czy zamykających stawkę. Wspomnę, że swego czasu (jeszcze 4-5 lat temu) najwięcej protestów wnosili zawodnicy z kategorii 70+ doszukując się nieuczciwości u swoich konkurentów. Bo tam też jest walka I każdy chce, by była uczciwa.  

Musztarda… dla ultrabiegaczy i dla… zdrowia

Słoiczek musztardy dziennie to dla mnie norma. Dotychczas nie zgłębiałam się w temat jej zdrowotnych właściwości. Po prostu mój organizm domagał się musztardy lub chrzanu... Myślałam, że głównie chodzi o ocet... tymczasem... Musztarda znana była już w starożytności, kiedy to gościła na greckich i rzymskich stołach. Gorczyca - mniam, idealnie. Do tego ocet! Gorczyca stanowi naturalne lekarstwo dla układu pokarmowego przy zaburzeniach pracy żołądka oraz trawienia, ale także idealnie sprawdza się jako codzienny składnik diety. Często używana jest w wyrobach medycznych, takich jak plastry łagodzące przeziębienia i bóle reumatyczne. Skutecznie obniża ciśnienie krwi i wspomaga układ odpornościowy. Odtruwa organizm z metali ciężkich i innych trujących substancji. Gorczyca jest zaskakująco bogata w składniki odżywcze, nazywane izotiocyjanianami, które zostały szczegółowo i dogłębnie przebadane pod kątem właściwości przeciwnowotworowych. Na przykład, badania opublikowane w International Journal for Vitamin and Nutrition Research z 2002 r. pokazały że stymulują apoptozę (śmierć komórki) w ludzkich komórkach nowotworowych. Badania opublikowane w Carcinogenesis w 2010 roku ujawniły, że proszek z nasion gorczycy, jest bogaty w szczególnie korzystne grupy izotiocyjanianów (AITC) znacząco hamujące rozwój raka pęcherza moczowego. Gorczyca zawiera wapń, magnez, witaminę B oraz spore ilości żelaza. Ciekawego odkrycia dokonali naukowcy Instytutu Zdrowia w North Caroline State University w USA. Zdaniem specjalistów zawarte w gorczycy homobrassinolidy działają… anabolicznie − na podobieństwo sterydów! (fragmenty zaczerpnięte ze stron internetowych). Jednym z dodatków, który jest obecny w prawie każdej musztardzie jest kurkumina.Kurkumina jest naturalnym składnikiem rośliny o nazwie ostryż długi, występującej w Azji. Kurkumina posiada silne właściwości przeciwutleniające i przeciwzapalne. Naukowcy z Uniwersytetu Stanu Teksas w Houston potwierdzili skuteczność kuruminy w terapii nowotworowej. musztarda ... Najwyraźniej moja chęć jedzenia musztardy wynika... z jej dobroczynnych właściwości. Nie będę nikogo przekonywać, że to musztarda stoi za moim bieganiem, ale warto rozważyć włączenie jej do diety. Jest wegańska! Jest dla wszystkich 🙂 I jak narazie żadna marka musztardowa nie pochyliła się nad biegaczami:)

Mistrzostwo Polski na 100km w ultra biegu górskim… czyli o najtrudniejszym biegu w moim sportowym życiu

...biegnę, biegnę - jest tak pięknie. Wstaje świt, nad górami roztacza się mgła. Jest przyjemnie rześko, jest bosko! Dosłownie frunę na Przehybę, mijam kolejnych zawodników. Od jakiegoś czasu prowadzę już wśród kobiet, staram się jednak nie dekoncentrować, jeszcze 60 kilometrów przede mną ... biegnę, biegnę ile sił, bo wiem, że niedługo wstanie mordercze słońce i nie będzie już tak pięknie... start Bieg 7 Dolin to bieg górski na dystansie 100km, rozgrywany w randze Mistrzostw Polski w Ultramaratonie Górskim. Najbardziej prestiżowe wydarzenie ultramaratońskie w Polsce, ściągające na start niemal całą czołówkę biegaczy górskich. A wierzcie mi, że przy tej mnogości biegów, które mamy, zebrać najlepszych na jedno wydarzenie to niemałe wyzwanie. Bieg startuje o 3 rano z Krynicy. W tym roku na Deptaku pojawiło się ponad siedmiuset śmiałków. Nikt nie spodziewał się, że na mecie cieszyć będzie się tylko 451 "finiszerów". Słyszę głośną muzykę. Kilka pięter niżej ludzie bawią się na piątkowej imprezie. Próbuję spać, ale nie mogę. Jest bardzo ciepła noc, jak na wrzesień. Nie czuję presji, nerwów, staram się nie myśleć o biegu, a jednak sen nie przychodzi. Późno przyjechałam z Warszawy do Krynicy, nie zdążyłam mentalnie przygotować się do biegu. Mimo to jestem spokojna. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chyba jednak zaczynam się denerwować. Wstaję. Zaczynam się przygotowywać. Po pierwsze poranna kawa, tym razem nie gorzka tylko z kilkoma łyżeczkami miodu z piegrzą. Do tego probiotyk, który na stałe wrzuciłam do tygodnia przedstartowego. Nie wiem na jakie próby mój żołądek będzie wystawiony na trasie. Wieczorem, czyli jakieś 3 godziny temu zjadłam kanapkę ze słoiczkiem musztardy. Normalnie (od 20 lat) nie jem chleba, ale przed startem chcę mieć w żołądku lekkostrawne węglowodany. Organizatorzy Festiwalu Biegowego na 19-tą w piątek zaplanowali obowiązkową odprawę techniczną. Pora moim zdaniem kompletnie nietrafiona, bo większość biegaczy raczej chciałaby odpocząć przed startem. Na odprawie nie było nic słychać, ktoś czytał słowo w słowo to, co zapisano w informatorze. Po dziesięciu minutach poddałam się i wyszłam. Po drodze do pensjonatu spotkałam Krzysztofa, znanego pod pseudonimem Bajlando - zaproponował mi telefon na pobudkę. Odetchnęłam z ulgą, bo mój iPhone dawno już nie przypomina wersji z pudełka i poleganie tylko na nim mogłoby się nie skończyć szczęśliwie. Przyglądam się 6 parom butów, które wrzuciłam do torby przed wyjazdem. Nie mogę się zdecydować. Nie wiem jakie warunki panują, nie byłam w tych okolicach od zeszłego roku. O rekonesansie trasy nie mogło być mowy, nie mogłam wyrwać się wcześniej  z pracy. W końcu decyduje się na adidas adizero xt. Przede wszystkim dlatego, że biegłam w nich w tamtym roku. Profilaktycznie zaklejam achillesy plastrem. Miejsca podatne na otarcia smaruję specjalną maścią. Na twarz nakładam krem z filtrem. Przez pół godziny noszę na plecach pas do autoakupunktury. Igły szybko pobudzają. Powoli czuję się gotowa do wyjścia. Jeszcze tylko worki na przepaki. Pakuję do nich po parze butów, skarpety, colę, wrzucam po 2 żele. Na wszelki wypadek, bo nie zamierzam z nich korzystać, ale wolę być ubezpieczona. Jeszcze łyk wody i tabletka BodyMax. Zakładam plecak. Wychodzę. Patrzę w niebo. Są gwiazdy. Znak, że będzie gorący dzień. img_5692 W tym roku zrównano nagrody kobiet i mężczyzn. Dotychczas panowała wielka dyskryminacja pań, teraz dyskryminacja wciąż istnieje (nagradza się 6 pań, 34 mężczyzn!!!), ale przynajmniej zwycięzcy mogą cieszyć się z takich samych bonusów. Niestety nagrody są znacznie skromniejsze niż w latach ubiegłych. Szkoda, bo uważam, że zamiast rozdrabniać się na tysiące dystansów warto skupić się na tym koronnym, najtrudniejszym. Wchodzę do strefy startu. Jest bardzo głośno, spiker próbuje być zabawny, znajomi pozdrawiają się, wypytują o prognozy wynikowe, samopoczucie. Unikam rozmów. Nie jestem w nastroju do gwiazdorzenia, naprawdę muszę skupić się na sobie. To jest bieg, w którym chcę wygrać, w którym muszę być bardzo mądra. Dopijam resztki wody z butelki, próbuję dopasować czołówkę. Cały czas zsuwa mi się z głowy. Rany! Nie dam rady z nią biec. Sięgam po zapasową - szczęśliwą z Australii, niestety z bardzo słabym światełkiem. Nie wiem, czy wytrzyma w nocy. Trudno, lepsze światełko będę trzymać w ręce. To naprawdę mały problem. Spiker wymienia faworytki biegu: Ewa Majer - z przydomkiem niezniszczalna, Edyta Lewandowska, Agata Matejczuk, Sylwia Bondara, padają jeszcze inne nazwiska, których nie jeszcze znam;) za co przepraszam z góry. Na końcu wspomina, że chyba jeszcze biegnie Dominika Stelmach, ale na tym temat się kończy. I dobrze, amen. Start! Nareszcie biegniemy. Chcę spokojnie przetrwać noc. Edyta raczej pobiegnie początek szybko, ale pewnie umrze, tak mi się wydaje. Na początku trzymam się Ewy, ale dziewczyny bardzo szybko biegną po asfalcie. Zupełnie nie wiem dlaczego. Nagle bardzo dziarskim krokiem wyprzedza nas jakaś zawodniczka, której nie znam. Edyta zaczyna się z nią szarpać. Ale podbieg rozładowuje tempo, ja spokojnie biegnę swoje. Z asfaltu wybiegam jako druga kobieta, za Edytą. Nie zamierzam jednak jej gonić. Czas mija bardzo szybko, na początku wiele osób mknie do przodu jakby wyścig miał się skończyć za kilka kilometrów. Przypominam sobie, że nie wzięłam bukłaków z wodą. No to już może być problem. Na szczęście na razie jest przyjemnie, rześko. Kombinuję co zrobić, mam ze sobą tylko mały bidonik 0,2litra. Nadzieja, że na pierwszym punkcie będą butelki z piciem. Niestety, nic z tego, są tylko kubki. Wlewam w siebie 4, czy 5, mieszając izotonik z wodą. Teraz będzie kilka kilometrów zbiegu, dam radę bez napojów, a na przepaku czeka na mnie butelka z colą.   Pierwszy przepak (miejsce, gdzie zawodnik może skorzystać z rzeczy zostawionych przed startem organizatorom i dowiezionym na dany punkt w worku foliowym) jest na 36 kilometrze w miejscowości Rytro. W trakcie Biegu 7 Dolin można też korzystać w nieograniczony sposób z supportu - pozwala na to regulamin. Ja nie za bardzo lubię takie rozwiązania, wolę jak zawodnik ultra sam musi zatroszczyć się o siebie od A do Z. W tym biegu siłą rzeczy wybieram "samotny bieg" - nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc na trasie. Nie zadbałam o to wcześniej, a mąż musiał zostać z dziećmi. To już 33 kilometry. Jak szybko minęło, jeszcze tylko 2/3 trasy. za chwilkę przepak i punkt odżywczy. Ktoś krzyczy, że mam trzy minuty straty do Edyty. Pytam, czy rzeczywiście tylko tyle. Wiem, że to odrobię, bardzo się oszczędzałam, mam dużo siły. Dobiegam do napojów, wlewam w siebie pod korek, aż jest mi nieprzyjemnie. Zabieram colę z worka, łykam żel. Moczę włosy i koszulkę. Słońce powoli zaczyna być odczuwalne, jest po szóstej rano. Lecę dalej. profilLecę jak na skrzydłach. Około 40-go kilometra mijam Edytę, ledwo idzie. Na szczęście jest z nią Rafał. Nie wiem, czy to chwilowy kryzys, czy da radę się odbudować. Ja biegnę dalej. ...biegnę, biegnę - jest tak pięknie. Wstaje świt, nad górami roztacza się mgła. Jest przyjemnie rześko, jest bosko! Dosłownie frunę na Przehybę, mijam kolejnych zawodników. Od jakiegoś czasu prowadzę już wśród kobiet, staram się jednak nie dekoncentrować, jeszcze 60 kilometrów przede mną ... biegnę, biegnę ile sił, bo wiem, że niedługo wstanie mordercze słońce i nie będzie już tak pięknie... Schronisko na Przehybie to 3 punkt odżywczy na trasie, ważne miejsce, bo za chwilę jest się w połowie biegu. Wielu osobom wydaje się, że jak tu dotarły to teraz będzie już tylko z górki. Nic bardziej mylnego, ten bieg na dobre zaczyna się po 66 kilometrze. Te pierwsze 66 kilometrów to dla mnie bieganie. Nie pokonuję nawet kilku metrów marszem. Potem jednak jest inaczej. Upał. Jak dla mnie to już upał. Nie znoszę ciepła. Całe dzieciństwo spędziłam na lodowisku trenując łyżwiarstwo, Zima to moja bajka. Na całe szczęście dwa tygodnie temu przebiegłam BMW Półmaraton Praski w temperaturze przekraczającej 30 stopni w cieniu. Organizm choć trochę jest zahartowany. Z tego, co czytałam i pamiętam Ewa Majer uwielbia upały. Nie mogę jednak przegrać tego biegu przez temperaturę. Muszę zwolnić to jasne, wszyscy zwalniają, a ja wciąż wyprzedzam kolejnych uczestników.   Kryzys. Chcę schodzić. Nie chce mi się, głowa mi pęka. Ktoś proponuje mi wodę lub inne specyfiki. Mówi, że brat go supportuje, że mogę pić ile chcę. Stajemy, pijemy. Wlewam w siebie wszystko co mi dają po kolei. Łykam żel. Jest lepiej, mogę kontynuować bieg. Choć tyłek boli, bo betonowe płyty z Piwnicznej dały się we znaki. Kto wymyślił tą trasę? Tyle kilometrów po paskudnym betonie, ja chcę do lasu!!! Punkt żywieniowy pod hotelem Wierchomla to niby końcówka. Do mety jeszcze tylko półmaraton. Ale tak naprawdę przed zawodnikami najgorsze podejście, w pełnym słońcu. Biec się nie opłaca. Trzeba oszczędzać siły. Trzeba iść szybkim, równym krokiem. Gdy idę jest świetnie. Znowu wyprzedzam. Ale nie chcę już biegać. Nie mam siły. Mam już serdecznie dość, już nie zależy mi na wygranej. "Nie poddawaj się, zobacz, wszyscy umierają". No, tak. Raczej nie będzie cudu i żadna sarenka nie wyprzedzi mnie tu biegowym krokiem. Daleko za mną nie widać nikogo. Dam radę. Tylko te zbiegi... moje palce są już tak zmasakrowane... Dobrze, że jesień idzie... Nagle zaczynam myśleć o Bożym Narodzeniu, które już za 3 miesiące. Mój umysł rozpoczyna dziwne projekcje. Rzucam się zatem do strumienia, nie ważne że ta woda taka brudna. Nic nie jest ważne, byle się nie odwodnić... byle zachować choć trochę mocy. Bacówka Pod Wierhomlą - prawie 90-ty kilometr. Teraz już nic nie odbierze mi zwycięstwa, już końcówka. Zmuszam się do biegu, ledwo, ledwo, ale daję radę. Ożeż! Okropny ból! Paznokieć zszedł mi z palca i wbił się w stopę. Kuleję. Ale to przecież głupstwo i tak moje stopy są już zniszczone. Zagryźć zęby i biec dalej. Zbiegać dalej. Za kilka kilometrów meta. Meta!domi-meta2 Jestem tak zmęczona i odwodniona, że nie potrafię naprawdę się cieszyć. Chcę tylko położyć się do łóżka... To był bardzo trudny bieg. To zdecydowanie nie były warunki dla mnie. Jestem SZCZĘŚLIWA, że dałam radę. Wywalczyłam tytuł Mistrzyni Polski w Ultramaratonie Górskim. To była walka! Dziś mogę o sobie powiedzieć - "ultramaratonka". Ultramaratonką, z pewnym doświadczeniem 🙂 Gratulacje dla tych, którym też udało się dobiec. Słowa uznania również dla zawodników, którzy zeszli, bo tak było rozsądniej. zw   Dziękuję Hubertowi Duklanowskiemu (trenerowi), Krzyśkowi "Bajlando", Piotrowi Bętkowskiemu, Martynie Wiśniewskiej, Wojtkowi Jegierowi (zawsze niezawodny;), Szczepanowi Figatowi, mężowi!, rodzicom -  za pomoc. Wszystkim innym, którzy mnie wspierają też dziękuję. Staszku, Tobie też;) Moc! capture domi

ULTRA +Trail, jak to się biega? O dwóch biegach wygranych OPEN w ciągu tygodnia. Przez kobietę;)

Budzik nastawiłam na 5,30. Trochę za późno, biorąc pod uwagę, że start zaplanowano na 6,00… i musiałam jeszcze 800 metrów dobiec. No, ale nie zakładałam jakiś wielkich przygotowań: ząbki, ubieranie, pakowanie plecaka (tym razem postanowiłam zabrać ze sobą tylko zestaw do… higieny tatuażu… świeżutka sprawa, nie mogłam ryzykować zakażenia). Na jedzenie, czy picie czasu oczywiście zabrakło. Nie martwiło mnie to jednak w ogóle, bo zazwyczaj przez pierwsze 3 godziny biegu nic nie jem, a upał „zelżał”, było wręcz chłodno, także piciem/niedopiciem też nie musiałam się przejmować. Starałam się tylko jak myszka wymknąć z pokoju hotelowego, bo rodzinka chrapała w najlepsze. Zakładałam, że jeszcze przynajmniej przez godzinę pośpią, aż Kacperek (3-latek, „nie-śpioch” po mamusi) ogłosi alarm „głodowy”. dd1 Skłamałabym pisząc, że miałam jakiś plan. Tylko tyle, że chciałam wygrać OPEN, nie zmęczyć się za bardzo, ale zrobić solidny trening wytrzymałościowy i w założeniach planowałam miło spędzić czas. Na szczęście było z kim biec (nie lubię takich dystansów pokonywać samotnie, jako urodzona gaduła, która trenuje samiuśka, przynajmniej na zawodach liczę, że znajdę inetrlokutora…). Niejaki;) @owocbiega towarzyszył mi niemal do końca. Na końcu, gdy został w tyle, nawet przez chwilę pomyślałam, że miał dość, że zagadałam go na śmierć… domiultra4 Jak wyglądał bieg? W miarę równy bieg (większość kilometrów w okolicach 4,40min/km), długie przerwy na punktach. Musiałam jednak wykonywać toaletę tatuażu, a poza tym jakoś nie było sensu się spieszyć. Owoc chciał podjeść w spokoju, mi to pasowało. Tylko dwa razy się zgubiliśmy (co kosztowało nas nie więcej niż 10 minut i trochę stresu plus stratę dwóch pozycji, co jednak dość sprawnie odrobiliśmy). W jednym miejscu taśmy były pozrywane, przypuszczam, że przez gospodarzy, których dom został oznakowany. Ale do tego już przywykłam (jak znajdzie się sponsor na zegarek z możliwością wgrywania tracka nie będę się gubić;). Temperatura niemal idealna (ja rzecz jasna lubię jeszcze zimniej), za dużo deszczu na początku (nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie mokre buty), zapach lata. Podłoże zróżnicowane – od piasku, przez poniemieckie bruki, łąki. Raczej równo, choć wyszło 800metrów przewyższenia. Oswoiłam już dystanse powyżej 60 kilometrów. Co to oznacza? Przede wszystkim tyle, że ostatnią dyszkę jestem w stanie pokonać najszybciej w biegu, tym razem z dwoma kończącymi kilometrami poniżej 4,00min/km. Nie to, że chciałam aż tak szybko, ale drugim dystansem @ultramazury był bieg na 10km. Dyszka startowała o 11, także zbiegaliśmy się na końcówce. I odezwał się gen ścigactwa.domiULTRA A tydzień wcześniej… O 5 rano startował bieg w Kaziemierzu Dolnym @biegszlaktrafi na 57km. Budzik dzwonił o 4,15, teść z samochodem gotowy był na 4,30. Dzieci smacznie spały. Z zamku o poranku wybiegła całkiem spora grupa. Od początku biegłam w czołówce, ale na pierwszych kilometrach było nas 8, potem 7, 6, 5, 4 aż w końcu ostała się trójka biegnąca całkiem żwawo. Bieg był w typie konkretnego anglosasa, z zaskakująco szybo zmieniającym się ukształtowaniem terenu (od bagien, przez rwące potoki, po szutr, asfalt, piach). Tempo baaaardzo zmienne, dość powiedzieć, że najwolniejszy kilometr pokonałam w 17 minut! Ostatnie 12 km już samotnie pomknęłam do mety… Nic nie jadłam, jak na solidny trening przed docelowymi ultra przystało. Wszystko co "w razie czego" potrzebne miałam ze sobą w plecaku, ale na szczęście nie musiałam korzystać z zapasów. Podoba mi się w biegach trailowych to, że nie ma serwisu, nie ma pomocy z zewnątrz, trzeba sobie radzić samemu. Każdy ma takie same szanse, to w końcu biegi indywidualne. ...lubię wygrywać z facetami… …ale przede wszystkim lubię biegać w terenie… …trail to moja bajka… moje królestwo… fot. Michal Rowinski dziękuję za fotki Piotr Siliniewicz i Michał Rowiński 😀 a to moje kolejne zrealizowane marzenie;) tati  

Przebyć bieg długodystansowy to nie bohaterstwo

O bohaterstwie będzie tym razem. Może to za duże słowo. Tak, pewnie za duże. Ale ostatnio obserwuję kilka osób, które stały się moimi małymi bohaterami. Nie dlatego, że osiągają super wyniki na zawoddach. Nie dlatego, że wciąż poprawiają swoje rezultaty, pomimo (zdawałoby się) niesprzyjających kategorii wiekowych, czy chorób na które cierpią. Te osoby REGULANIE trenują i zawsze starają się być przygotowane do najważniejszych startów. domikrosc5 SYSTEMATYCZNOŚĆ i wytrwałość to cechy, które określają prawdziwego sportowca. Nie sztuką jest przebyć maraton w 7 godzin bez przygotowania, najdwyrężając swoje zdrowie, tylko po to by na końcu pochwalić się tym w mediach społecznościowych. Dla mnie to wręcz głupota (o czym nie raz pisałam, a oczym dopisano i włożono w moje usta tysiąc innych słów). Sztuką i mistrzostwem jest PRZYGOTOWANIE. To droga (a zatem coś znacznie bardziej wymagającego od jednorazowego zrywu!!! choć wiem, że wiele osób lubuje się w takich pojedynczych pokazach "siłki"). Rob de Castella, jeden z najlepszych australisjkich maratończyków (2:07,51) powiedział kiedyś słowa, które troche brutalnie opisują rzeczywistość najlepszych biegaczy: "Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że 98 procent mojego biegania nie ma w sobie nic pięknego: 2 procent radości, 98 procent poświęcenia. To przykre proporcje. Trzeba biec przez las w trzaskającym mrozie albo pocić się w żarze lejącym się z nieba i nabijać kolejne kilometry." Adidas -1-15 Na szczęście biegacz amator z tych 98% biegania też czerpie satysfakcję (Rob pewnie też to w jakimś stopniu lubił, inaczej nie odnosiłby sukcesów), wielokrotnie jest pięknie i słonecznie. Ale często boli, bardzo często nie chce się wykonać planu treningowego, bo znacznie łatwiej jest po prostu "się przebiec", a najłatwiej znaleźć wymówkę i nie zrobić nic. Nie będę i nie chcę przekonywać wszystkich, że celem biegania powinny być życiówki. Nie, zdecydowanie tak nie jest. Powodów są tysiące, a przynajmniej kilka najważniejszych: poprawa zdrowia, figura/sylwetka, walka z problemami psychicznymi (od tych codziennych do naprawdę poważne). Ale nie zależnie od tego, jaki jest powód, bez systematycznego biegania nic nie osiągniemy. Ostatnio popularna staje się idea slow running/slow jogging. Nie chcę jej dokładnie opisywać (znajdziecie w necie dużo na ten temat; panie odsyłam do @girlsdziewczynytrenują), ale w skrócie chodzi o to, żeby cieszyć się bieganiem, biegając w strefie komfortu (lekko, łatwo i z uśmiechem). To wspaniały sposób, żeby przez bieganie odnaleźć równowagę w swoim życiu, ale trzeba biegać! Żeby z uśmiechem na ustach pokonać choćby 5 kilometrów nie wystarczy wyjść raz w miesiącu na przebieżkę.Adidas -1-8 Po co o tym piszę? Zbliżają się jesienne maratony. Jest jeszcze dużo czasu, by się do nich przygotować. Tylko trzeba zacząć i postarać się o systematyczność. Ta droga do maratonu to najlepsze, co możemy zrobić dla siebie i swojego zdrowia. Uważam, że każdy może biegać lepiej (szybciej, dalej, dłużej). Nie kupuję tekstów, że "jestem powolnym biegaczem, bo tak". Jesteś powolnym, bo tak najprościej. To forma wymówki. Jeżeli pasuje ci to, że nie biegasz szybko, to w porządku, twój wybór. Ale jeśli piszesz, że biegasz wolno, bo: genetyka, predyspozycje, wiek... To bzdura! Dobry trening każdemu pozwoli biegać szybciej. Tylko, że to wymaga ciężkiej pracy. Znacznie cięższej od biegania z uśmiechem. Właściwie uśmiech będzie się pojawiał dopiero po treningu...;) I jeszcze jedno. W rozmowie z pewnym mężczyzną (celowo nie piszę biegaczem) usłyszałam, że on już jest za stary, żeby robić jakiekolwiek zaplanowane treningi, że to nie wypada... Bzdura! Tylko promil biegaczy to zawodowcy, pozostali to amatorzy. Ale wielu z nich trenuje, realizuje swoje cele. Bo mogą, bo chcą, bo są małymi bohaterami. domikrosc6 Pamiętajcie jednak, że to WY musicie określić swoje cele (nie trener, koleżanka, fb). Nie patrzcie się na innych. Przemyślcie dokładnie, czego chcecie. Tylko wtedy znacznie łatwiej będzie podążać do celu (nie każdy musi biegać maratony, nie każdy chce w ogóle startować w zawodach, nie każdy chce być szybszy). PS. Nie zawsze na startach wychodzi. Często kompletnie nie wychodzi. Ale wspaniale jest móc powiedzieć, że zrobiło się wszystko, by wyszło. PS''. Mnie też łatwiej i milej jest wyjść na bieganie bez planu 🙂 PS"'. Wspaniale, że na obozy biegowe, treningi grupowe, czy indywidualne decyduje się coraz więcej osób! Mamy coraz lepszych trenerów specjalizujących się w treningach amatorów. Tak, amatorów! Na każdym poziomie sportowym (czyli zerowym również). Fotografie: Krzysztof Janik i Julita Chudko

ultra dla ultrasów :D


Ultra dla ultrasów…

Ostatnio dużo emocji wywołał mój wpis na FB dotyczący limitów w biegach ultra. Ponieważ na buniu ciężko śledzi się całość dyskusji (co łatwo zauważyć po niektórych wpisach) postanowiłam swoje zdanie wyrazić tutaj. Podkreślam – moje zdanie! Nie każdy musi się z nim zgodzić, co szanuję, ale proszę o merytoryczną krytykę J Nie twierdzę, że zdanie zmienię, ale siła mądrych argumentów zawsze dużo wnosi do dyskursu… także nie bawmy się w politykowanie.

Na wstępie – BIEGI ULTRA: to biegi powyżej dystansu maratońskiego, zwyczajowo uznaje się, że od 50km. BIEGI ULTRA to nie jest najlepszy sposób na promocję zdrowia (także nie kupuję argumentów o promocji zdrowia). Takie dystanse wymagają żelaznego zdrowia – co powinno zostać poświadczone przez lekarza, ale w naszym kraju świadomość tego, że to jest ważne, mocno kuleje. Dla waszej wiadomości – ja badam się regularnie, włącznie z holterem i USG serca. Chcę być pewna, że mogę biegać dłużej niż to jest zdrowe…

BIEGI ULTRA mogą być niebezpieczne. Oczywiście, krótsze również, ale wraz z czasem wysiłku ryzyko wzrasta. Zarówno drobnych kontuzji (skręcenia, zwichnięcia kostki), czy też urazów przeciążeniowych, jak i tych poważniejszych (znowu: czas, czas, czas, powtarzalność ruchów). Dlatego!!! nie lubię widzieć na takich biegach osób kompletnie nieprzygotowanych, którym zamarzyło się, że pokonają ultramaraton! Chcesz pokonać dystans ultra – przygotuj się do tego!

MARZENIA trzeba spełniać, ale nie kupujmy ich! Wiem, wiem – w dzisiejszych czasach da się kupić wejście na Everest! Szit! Tylko, czy to właśnie jest ten Everest? Czy Everest to nie jest wspinaczka, dążenie do czegoś? Mnie tak nauczono, tak wychowano… Nie powinniśmy od razu porywać się na rzeczy, które nie są w naszym zasięgu. Gdzie tu droga, gdzie dążenie?

Są inne dystanse, na których możemy udowodnić sobie (czy innym? – bo niestety często bardziej innym niż sobie), że jesteśmy biegaczami. Jest tyle imprez, które naprawdę promują zdrowy tryb życia, zachęcają wszystkich do udziału. Jak ja bym chciała, żeby całe nasze społeczeństwo biegało! Młodzi, starsi i… i dochodzimy do drażliwego tematu… osoby chore, kalekie, uzależnione. Pod moim wpisem pojawił się komentarz, że nie szanuję takich osób? Tylko, czy to na pewno ja ich nie szanuję? Wspieram takie osoby w dążeniu do pokonywania swoich granic. Ale bieganie ultra to niekoniecznie najlepsza droga. Na pewno nie od razu. I na pewno nie kosztem swojego zdrowia… naprawdę, tyle jest krótszych biegów: tych asfaltowych, trailowych i w górach!

SPORT. Imprezy sportowe dla amatorów to w znacznej większości imprezy SPORTOWE. Odróżniajmy zatem sport od rekreacji. Rekreacja do dobro najlepsze – dla każdego. Ale sport to już RYWALIZACJA.

„Sport – forma aktywności człowieka, mająca na celu doskonalenie sprawności fizycznych w ramach współzawodnictwa, indywidualnie lub zbiorowo, według reguł umownych. Rodzaje sportu:

  • sport wyczynowy – forma działalności człowieka, podejmowana dobrowolnie w drodze rywalizacji dla uzyskania maksymalnych wyników sportowych.
  • sport profesjonalny – rodzaj sportu wyczynowego uprawianego w celach zarobkowych

W ramach REKREACJI rozumianej tu jako odrębne pojęcie, brak jest elementu rywalizacji. Różne realizowane w jej ramach czynności, poza pracą czy nauką, są wykonywane w miejscu zamieszkania czy pobytu, co różni ją z kolei od TURYSTYKI– podróży w celu poznawania świata i ludzi”.

Kiedy mamy w zapisie regulaminu: Popularyzacja i upowszechnienie biegania jako ogólnie dostępnej formy sportu i rekreacji. To ja rozumiem, że mówimy o biegu, w którym limity są bardzo duże, bieg jest dla totalnie wszystkich. I super! Kiedy jednak w Biegu Rzeźnika stoi: Cel imprezy: budowa tradycji najtrudniejszego jednodniowego biegu organizowanego w Polsce, integracja środowiska biegaczy ekstremalnych, promocja Bieszczadów, biegania i klubu OTK Rzeźnik – to myślę sobie, że biegacz ekstremalny to nie jest (przepraszam z góry! J kocham!) mój mąż biegający 2 razy w tygodniu po 10km.

W tamtym roku, gdy wróciłam, a właściwie zaczęłam biegać ultra-biegi, mówiłam wszystkim wokół: tam się ostali tacy biegacze ze starych czasów: zero negatywnych emocji, pomoc, przyjacielskość! Tacy szczęśliwi ludzie. Szczęśliwi, ale waleczni! Po przeczytaniu niektórych komentarzy odnoszących się do biegu Rzeźnika, jestem lekko zniesmaczona… Kupując pakiet na bieg-ultra, nie kupujemy WCZASÓW all inclusive. Kupujemy wysiłek, na który powinniśmy być przygotowanie. Chociażby z szacunku dla organizatora i współbiegaczy. Różnie może być na trasie, rozsypują się najlepsi! Musimy być gotowi biec szybciej niż limit! Bo pogoda, bo warunki, bo dyspozycja dnia, po zdarzenia losowe! A żeby być gotowym trzeba się przygotować… Wtedy to SMAKUJE! Wtedy jest duma, że się ukończyło jeden z najtrudniejszych biegów w Polsce!

Pisząc o zaostrzeniu limitów w niektórych imprezach – bo to postuluję – chciałabym, żeby kultowość niektórych biegów trwała. Żeby każdy był w stanie się do nich przygotować, ale żeby to wymagało przygotowania! I jeszcze raz powtarzam – ULTRA, niektóre biegi! Limity różne dla kategorii wiekowych i płci. Nie porównujmy zdrowego 30-latka z 60-letnią kobietą. Jeżeli owy 30-latek nie jest w stanie pokonać maratonu szybciej niż w 6 godzin to ewidentnie znaczy, że nie był przygotowany lub nie jest zdrowym 30-latkiem. Jeżeli moja nigdy nie biegająca, ba! nigdy nie ćwicząca na WFie koleżanka po roku treningu jest w stanie przebiec maraton w 4h to znaczy, że można! I to właśnie ona (tacy jak ona!) są dumnymi finisherami! Bo dali radę! Bo zrealizowali marzenie, które na początku wydawało się z innej bajki.

Mam nadzieję, że teraz zrozumieliście, co chciałam powiedzieć. Moje zdanie. Moja sportowa dusza się pod tym podpisuje.

PS. może sprawę rozwiązał by system kwalifikacji jak to UMTB? Może.

o pasji, która dodaje skrzydeł, o wings for life….

...cierpiałam, bieg nie sprawiał mi przyjemności, nie wiedziałam co się dzieje... nie tak miało być... musiałam się wyłączyć, przestać skupiać na zegarku, podjąć ze sobą dialog o tym, że mogę, że przecież do cholery mogę! tylko nogi muszą przestać słuchać mózgu, który na pewno się broni przed wysiłkiem, dostał przez ostatnie dni w kość (tyle bodźców - od zmiany strefy czasowej, przez anginę, antybiotyk, pierwsze wakacje od 7 lat bez dzieci...)IMG_3805 Do Australii przylecieliśmy tydzień przed biegiem. Chciałam mieć czas na regenerację po podróży, w końcu przyjechałam wygrać. A przynajmniej walczyć o wygraną. Tymczasem po 24 godzinnym locie czułam się źle. Przypisywałam to jet lag, ale gdy drugą noc nie mogłam spać, a gardło porastał drut kolczasty, zdecydowałam, że nie ma czasu do stracenia. Tylko lekarz może mi pomóc. Na szczęście, korzystaliśmy przez pierwsze dni z gościnności Basi (córki Gosi Kalicińskiej, autorki "Domu nad rozlewiskiem" i innych świetnych książek). Basia mieszka w Sydney od 5 lat, także szybko ogarnęła nam doktora (3 minuty wizyty za 300zł, ale takie tu są ceny - wszystko x 3, a piwo jeszcze po gorszym kursie...). Wyrok - angina, 5 dni antybiotyku. Tylko delikatna aktywność fizyczna wskazana. Na początku na żadną aktywność nie miałam ochoty... ale jak to z antybiotykiem bywa - poprawa następuje szybko. Już następnego dnia wróciłam do żywych. Mogliśmy bezkarnie poświęcić się zwiedzaniu (celowo piszę, że bezkarnie - bo w planie miałam treningi, które nieco krzyżowały plany turystyczne, czy wręcz wykluczały niektóre opcje. Teraz jednak musiałam odpuścić bieganie na kilka dni). FullSizeRender_1 Obeszliśmy Sydney, pojechaliśmy do buszu, zwiedziliśmy dzikie plaże, widzieliśmy jadowitego pytona (a raczej ja go wypatrzyłam, bo mam radar w głowie i jestem wyczulona na wszelkie pełzające stwory - leżał skubaniutki na poboczu ścieżki i tylko wyciągał ten swój obrzydliwy jęzor. Jako że wcześniej byliśmy w zoo, zapamiętałam, że ten czarny drań z czerwonym brzuchem nie jest naszym przyjacielem! Mój mąż jednak, jako przedstawiciel pokolenia "fociarzy" - choć broni się przed tym;) - musiał zrobić mu zdjęcie. Ja, co oczywiste, pognałam naprzód, byle dalej od gada. Kolejne kilometry spaceru nie były już takie miłe, bo wydawało mi się, że z każdej strony czai się na mnie stado węży...). IMG_3607 IMG_3610 W piątek (dwa dni przed biegiem) polecieliśmy do Melbourne, czyli na miejsce biegu. Postanowiłam, że już pora wrócić do biegania. Ale to wcale nie było takie proste. Wiał cholerny wiatr (dosłownie nie mogłam się przebić do przodu), było ciężko. Przynajmniej do połowy dystansu, bo potem frunęłam niesiona huraganem do przodu. Średnia z 10km wyszła zatem całkiem przyzwoita, jakieś 4,30 min/km. Ale do poczucia formy było daleko. Dni przed biegiem poświęciliśmy na eksplorowanie miasta. W sobotę przeszliśmy ponad 30km... zastanawiam się, czy mogło to jakkolwiek wpłynąć na bieg, ale nie sądzę. Raczej pomogło mi się rozruszać. Przed krótkim biegiem nie ryzykowałabym takiej przechadzki, ale biegi ultra to inna bajka. ble W niedzielę obudziłam się w dziwnym nastroju. Jakbym to nie ja miała biec, jakby to nie dzisiaj... Nie łatwo jest zaplanować sobie dzień startu, gdy ten ma miejsce o 9 wieczorem... Po śniadaniu poszliśmy po pakiety startowe, a potem nie za bardzo mieliśmy co ze sobą zrobić. Padało, wiało... Ostatecznie zdecydowałam się nadrobić zaległości w lekturze. Zabrałam ze sobą kilka kryminałów;) Ostatnio mam jazdę na polskich autorów, jak Bonda, Mróz... w sam raz na zabicie czasu przed biegiem. Co kilka minut (serio) nerwowo sprawdzałam prognozę pogody. Zapowiadali burzę, ale każdy portal podawał inną godzinę nadejścia piorunów.IMG_3782 Tymczasem apokalipsa nie nadeszła, wiatr się uspokoił (jak na Melbourne - tylko 25-30km/h, w Warszawie narzekałabym, że wieje), deszcz ustał. 2 godziny przed startem wyszliśmy z hotelu. Nie czułam się jednak, jak przed ważnym biegiem. Nie potrafiłam zmusić się do zdenerwowania (takiej pożądanej tremy przedstartowej, gdy żołądek pracuje szybciej, serce również rwie się do przodu). Nic z tego. Marazm i jakieś otępienie. Brzuch mi pękał (a przecież tak dbałam o dietę przez ostatnie 2 dni! Zupełnie jak nie ja, ale może to był błąd? Żołądek nie chciał pracować. Przeczuwałam kłopoty). Nogi były ciężkie. Pociłam się, choć temperatura oscylowała wokół 18-20 stopni. Niemniej wilgotność sięgała 85-90%. Było tak poburzowo, albo przedburzowo. Gęsta atmosfera. Organizatorzy australijskiej edycji nie przewidzieli żadnej wody, czy czegokolwiek gratisowego przed biegiem. Nigdzie też nie można było kupić płynów (poza kawą). Za to serwowano fish&chips - what???  Normalnie zdenerwowałoby mnie to okropnie, ale tym razem tylko machnęłam ręką i uznałam, że napiję się na 5-tym kilometrze. Ważniejsze było dostanie się do pierwszej strefy startowej, bo niestety nie przewidziano rozdzielenia zawodników wolniejszych od szybszych, a startowaliśmy z małej parkowej alejki odgrodzonej z jednej strony autostradą, z drugiej betonowymi ścianami. Oznaczało to pojawienie się na linii startu już 75 minut przed wystrzałem. Start... Zaczęłam biec. Ciężko. Nogi nie chciały się kręcić. ...cierpiałam, bieg nie sprawiał mi przyjemności, nie wiedziałam co się dzieje... nie tak miało być... musiałam się wyłączyć, przestać skupiać na zegarku, podjąć ze sobą dialog o tym, że mogę, że przecież do cholery mogę! tylko nogi muszą przestać słuchać mózgu, który na pewno się broni przed wysiłkiem, dostał przez ostatnie dni w kość (tyle bodźców - od zmiany strefy czasowej, przez anginę, antybiotyk, pierwsze wakacje od 7 lat bez dzieci...). IMG_3801 Nie znałam profilu trasy, nie wiedziałam, że to bieg PO AUTOSTRADZIE!!! Zostaliśmy puszczeni wydzielonym pasem "hajweja", obok jeździły ogromne tiry, kierowcy trąbili. Anturaż przedstawiał się betonowo. Beton, beton, betonowe mury. I 3 tysiące zawodników obowiązkowo ubranych w startowe koszulki (niestety, bo "xs" była naprawdę duża, materiał bardzo syntetyczny - choć grafika fajna i na pewno rzeka biegaczy wyglądała imponująco). Pierwsze 15 kilometrów to problemy żołądkowe, organizm dopiero skumał, że powinien się rozkręcić. Dobrze, że na autostradzie było ciemno 😉 Nie rokowało to jednak dobrze, a tak bardzo nie chciałam powtarzać scenariusza z Poznania (WFL2015). Żel Agisko na 16km... pomogło! To znaczy nie zaszkodziło na tym etapie, a przypływ energii był stymulujący... Żele brałam na każdym punkcie, do 35-tego kilometra. Działały!!! "...byle do 20 kilometra... byle do 25-tego, byle do 30-tego..." Noga za nogą, nie za szybko (na 15km miałam 1,04, co oznacza, że biegłam w tempie 4,16min/km, grupo za wolno w stosunku do założeń). Samotność długodystansowca - tak! Samotność, możliwość odcięcia się od świata zewnętrznego uratowała mnie. Zamknęłam się w sobie, uspokoiłam. Przestałam przejmować się informacjami, że druga zawodniczka jest kilkanaście sekunda za mną. Wyłączyłam się. Podjęłam dialog ze sobą. Żołądek się uspokoił. Serce się uspokoiło. Zrobiło się sennie, weszłam do mojej krainy biegackiej! I nagle był 35-ty kilometr, poczułam rytm. Skupiłam się. Tempo 3,58 min/km, 4,08 min/km - w zależności, czy akurat było z górki czy pod górkę. Dodam, że płasko nie było ani przez chwilę. Nie żeby mnie to szczególnie martwiło, ale inni padali... po kolei wyprzedzałam zmęczonych panów. Nie byli przygotowani na tyle podbiegów, na taką depresyjną trasę 🙂 która na stronie WFL określona została, jako turystyczna z widokiem na morze! IMG_3803 Ale mi wreszcie zaczęło się podobać! Organizm zrozumiał, że może. Głowa posłuchała mnie! posłuchała serca, które chciało walczyć! Przecież kocham rywalizację. Kocham bieganie! To moja pasja! Po rodzinie, najważniejsza rzecz jaką mam w życiu! Realizacja tej pasji dodaje mi skrzydeł! Walczyć do końca - tego nauczyłam się niedawno. Bieg kończy się na mecie (lub gdy meta cię dogania;) - do tego momentu Ty decydujesz. Nieprzygotowania nie przeskoczysz (między bajki należy włożyć historię o dobrych wynikach ludzi, którzy bez treningu osiągnęli niesamowite rezultaty - w biegach długich i ultra to niemożliwe! Owszem, czasami po przerwie spowodowanej chorobą, czy też brakiem czasu, biega nam się lepiej - ale to superkompensacja po wcześniej wykonanym treningu!), ale z brakiem dyspozycji dnia możesz walczyć! Walka rozgrywa się w Twojej głowie. Nie ważne, czy chodzi o mały bieg, czy o ten najważniejszy.  Możesz go przegrać zanim wystartujesz. Ale możesz też odwrócić losy... Ostatni kilometr w 3:30 min/km. Czemu już? Ja bym jeszcze chciała pobiec! STOP> IMG_3804 Przychodzi radość z wygranej. Zwyciężyłam w Australii, po raz drugi wygrałam WFL. Wygrałam ze sobą! IMG_3805 Podsumowanie: 55,25 km, średnie tempo 4,10 min/km. 7 kobieta OPEN, 3 OPEN w Australii (tylko 2 panów pobiegło szybciej, zwycięzca nieco ponad 65km - co może trochę powiedzieć o warunkach;), 85 OPEN (F+M) na Świecie. Ukończyło prawie 90 000 osób!!!! Wielkie gratulacje dla Bartosz Olszewski 2-gi na Świecie, Tomek Walerowicz 9-ty.  Agnieszka Janasiak zwyciężyła w Poznaniu (ponad 39km, 53-cia kobieta OPEN), Diana Golek w Holandii (62 OPEN). W pierwszej setce zmieściła się jeszczeDiana Dawidziuk  W pierwszej setce mężczyzn, poza dwoma wspomnianymi Marcin Kęsy 43, Głowacki Michał i Robert Latala. Dla wszystkich, którzy wzięli udział wielkie gratulacje!!! W tym biegu ostatecznymi zwycięzcami mają być osoby niepełnosprawne, które dziś biegać nie mogą. Całość wpisowego i dodatkowe datki idą na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym. IMG_3802

Maraton dla przyjemności

Mam nadzieję, że nie wkurzę nikogo za bardzo tym wpisem. Będzie o tym, że bieganie maratonów może sprawiać frajdę;) postrzeganą jako nieco za krótka zabawa w bieganie 🙂 Ale do brzegu. Jeszcze rok temu ledwo biegałam. Dopiero wychodziłam z ciągnącej się miesiącami kontuzji ścięgna Achillesa. W tym miejscu wielkie podzięki dla doktora Domżalskiego i fizjoterapeuty Szczepana Figata. Trafiłam w najlepsze ręce. Szkoda, że nie od razu. W kwietniu 2015 ledwo złamałam 39 minut na dychę. Było ciężko. Dlatego maraton wykluczyłam już na początku i postanowiłam wystartować w zabawie biegowej Wings For Life (naprawdę tak traktowałam ten bieg na początku, nie wiedziałam, że jest jakakolwiek nagroda, sądziłam, że chodzi tylko o cel charytatywny i dobrą zabawę). Udało mi się wygrać (jak wiecie po ciężkich przejściach), ale wygrałam nie tylko bieg, nie tylko podróż do Australii, przede wszystkim na nowo narodziłam się jako biegaczka. Postanowiłam spróbować swoich sił w biegach ultra (w końcu 10 lat temu od dystansu 100km zaczęło się moje bieganie;). Zdobyłam v-ce Mistrzostwo Polski w Ultramaratonie Górskim, wygrałam nieoficjalne Mistrzostwa Polski w biegu na 100k. I wtedy zapragnęłam wrócić do ścigania się. Zamieściłam krótkie ogłoszenie na FB. Było trochę zgłoszeń, ale najbardziej po drodze stał mi Hubert Duklanowski. Trener, który naprawdę oddał się trenowaniu ludzi. Nie robi tego przy okazji swojego biegania. Choć biega, i to jak! Od grudnia minęły ledwie 4 miesiące, a ja już czuję się zupełnie kimś innym. I nie chodzi tylko o nowe rekordy (35,08 na 10km, 1:16 na 21km, czy wreszcie 2,43,57 w maratonie), polubiłam bieganie szybkie. Lub nazwę to inaczej – przestałam się bać jednostek treningowych, które omijałam z daleka (no bo jak brzmi 30 x 300m??? – jakaś maskrejszyn totalna…). W minioną niedzielę 10 kwietnia miałam okazję wystartować w Maratonie Rzymskim. Najatrakcyjniejszy turystycznie maraton w Europie. Przebiega się obok ponad 80!!!! atrakcji. Roma_1 I to tyle bajki. Poza tym są zakręty i górki. I jest za ciepło 🙂 Czyli wszystko czego nie lubię w jednym. Dlaczego zatem taka decyzja? Prozaicznie... nigdy wcześniej nie byłam w Wiecznym Mieście... A ja lubię łączyć turystykę z bieganiem... I lubię wyzwania, sczególnie gdy imprezę docelową mam jeszcze przed soba 🙂 znaczy się Wings For Life w Australii 🙂 Nie oznacza to, że do biegu podeszłam niepoważnie. Okres przygotowawczy przebiegł dobrze, byłam nieco przemęczona pracą (taki czas w mojej branży, że często trzeba pracować znacznie ponad normę), niedospana, ale poza tym OK. Jak na moej normy rzecz jasna (ale przy 2-ce dzieciaków normy się zmieniaja;) wytrzymałość też 😀 Maratony nigdy mnie nie przerażały. Mam ich na koncie (tych z atestem na sfalcie) tylko 7, ale każdy kolejny to nowa życiówka. Zaczęłam w 2004 roku od 3,27. Teraz było 2,43... ale wiem, że mogę jeszcze dużo urwać. I w tym jest piękno biegania - metryka nie liczy się tak bardzo. Co skutecznie potwierdzają coraz starsi zawodnicy z nowymi życiówkami. Tylko... trzeba to kochać. Byłam gotowa na bieg poniżej 2,40. Ale na pewno nie na tej trasie. Nie samotnie przy takim wietrze. Na szczęście trener + rozsądek = bieg na miarę  możliwości danego dnia na określonej trasie. To naprawdę tylko matematyka plus samorozsądek. Tak bym to określiła. Nie miałam "dnia konia". Wręcz przeciwnie, od początku, nie czułam się za dobrze. Ale swoje zrobić chiałam. Problem w tym, że na Rzymskiej trasie strasznie trudno trzymać tempo. Cały czas jest góra-dół. I nawet jeżeli nie są to góry,  a jedynie pagórki to można się w tym pogubić. Inna sprawa, że tyłek i czwórki dostają w kość. No ale to miałam wliczone w strategię. Chciałam pierwszą połowę pobiec ok. 2 minuty szybciej od drugiej. Wyszło 1:20:23 vs. 1:23:30. Nie przewidziałam, że ocieplać będzie się tak szybko i że wilgotnośc powyżej 75% zrobi swoje. Oczywiście jestem zadowolona. 5 miejsce!!! Od 10 km pokonane 8 zawodniczek. Gdy przybiegłam na męte od razu musiałam zgłosić się na kontrole antydopingową. I to było dość zabawne. Wydawało m się, że wysikanie 150ml zajmie chwilę. Nic z tego, spędziłam tam 2,5h!!! Bez męża (bo komórki nie miałam przy sobie), bez stroju na zmianę jak elita. Za to wmuszajac w siebie 2 litry wody.... To było chyba gorsze niż sam bieg... który naprawdę był dość przyjemny (tylko cos krótki). Mąż nastepnym razem chce być moim" menagera di top atleta" - hmmmm.... czy to dobry wybór???;) A teraz... kolejne starty! Już się nie moge doczekać!