Wyzwanie było niemałe. Maraton Karkonoski, czyli 44 km (ostatecznie skrócone do 42 wg. Garmina) w 3 miesiące po urodzeniu drugiego dziecka. Wyzwanie dla ciała, ducha i sprawdzian umiejętności logistycznych (całej rodziny)... ale po kolei.
Jakoś tak w siódmym miesiącu ciąży, gdy najdłuższa zima mojego życia zdawała się nie mieć końca, przeczytałam "niusa" o kończących się zapisach na sierpniowy Maraton Karkonoski. Jak mi się marzył ten bieg! Nie biegałam już od stycznia, brzuch był coraz większy, ale gdzieś z tyłu głowy czaiło się pragnienie i myśl, że może uda się przygotować, choć tyle, by ukończyć. Przecież to jedyna szansa, by w Polsce wystartować w Mistrzostwach Świata (bo taką rangę miał tegoroczny Maraton Karkonoski). Zapisałam się. Ze świadomością, że prawdopodobnie jednak nie uda się pojawić w Szklarskiej.
Liczyłam na to, że urodzę "planowo" - w połowie kwietnia, ale Kacper kazał na siebie czekać do końca miesiąca. Poród był ciężki i długi, lecz mimo to szybko zaczęłam wracać do siebie. Już tydzień po porodzie wybrałam się na pierwszą przebieżkę. Nie wyobrażałam sobie, że za niecałe 3 miesiące będę w stanie pokonać maraton. Maraton górski??? To przecież jeszcze większe wyzwanie.
Dopiero, gdy w lipcu wybraliśmy się na 3 tygodniowy urlop do Wysowej (nasza ukochana miejscowość w Beskidzie Niskim) i udało mi sie pokonać ponad 400 km zaczęłam układać plan wyprawy w Karkonosze. Wiedziałam, że do pełnego przygotowania dużo jeszcze brakuje, że ciążą dwa nadprogramowe kilogramy (doskwiera przede wszystkim brzuch), że nie mam szybkości, że ciężko marzyć o jakimkolwiek dobrym wyniku. Ale ukończyć? Jestem w stanie.
Tydzień przed maratonem wystartowałam w Biegu Powstania Warszawskiego - czas 40,58 na dychę nie nastrajał mnie optymistycznie, ale warunki były trudne, za szybko zaczęłam. "Może zatem jakoś to będzie?". Jeszcze tylko trzeba było przekonać rodzinę i wszystko dobrze zaplanować... W pewnym momencie śmieliśmy się z mężem, że na Śnieżce zrobię sobie przerwę na karmienie Kacperka;)
Ostatecznie starszy syn został odtransportowany do dziadków do Łodzi, a ja z Kacprem i mężem udaliśmy się w czwartek do Szklarskiej. Tam kochana Edzia (uczestnicząca w obozie bieganie.pl) obiecała pomóc Maćkowi w piastowaniu Malucha. Dzięki wielkie!! Bez Ciebie nie zdecydowałabym się pobiec (i nie chodzi o to, że nie ufam mężowi, ale jednak 5-6 godzin z 3 miesięcznym Szkrabem przerosłoby go;). Nocowaliśmy w hotelu Kryształ, ale pierwszy wieczór spędziliśmy w Bornicie (spotykając wielu znajomych:)))- jeszcze raz pozdrawiam). Przypomniał się zeszłoroczny obóz (spędzony bez dzieci - ach, kiedy będzie kolejna taka możliwość? raczej nieprędko;).
Dzień przed biegiem niestety zdecydowałam się na konsumpcję Vitargo i dopadły mnie problemy żołądkowe. Dość poważne, aż zaczęłam obawiać się o start. Ledwo dotarłam na ceremonię rozpoczęcia Mistrzostw Świata. Tak się złożyło, że dostałam się do Reprezentacji Polski (co w sumie było dość stresujące, bo "musiałam" dobiec jako 4 Polka do mety, inaczej moja obecnośc w kadrze okazałaby się nietrafiona).
Rano w dzień startu nastawiłam budzik na piątą - musiałam coś zjeść. Niestety z "rozwalonym" żołądkiem wybór był ograniczony. Żadne syntetyczne specyfiki nie wchodziły w grę. Skończyło się na bułce z miodem i suszonych bananach. Plus woda, dużo wody (temperatura już o świcie przekraczała 20 stopni, na południe prognozowano 37; w pełnym słońcu!). Bałam się cholernie odwodnienia (mój organizm jeszcze nie był w stanie dobrze radzić sobie z termoregulacją, gospodarka wodna przez karmienie była zaburzona). Po raz pierwszy w życiu zdecydowałm się biec z pasem na wodę. To oczywiście dodatkowy balast, ale "wycieczka w góry" coraz bardziej jawiła mi się jako sztuka przetrwania.
Przed startem spotkałam wielu znajomych, choć nie wszystkich udało się odszukać. Zrezygnowałam z rozgrzewki, wychodząc z założenia, że wbieg na Szrenicę (6,5 km) będzie wystarczająco "rozgrzewający". Wiedziałam, że muszę zacząć bardzo spokojnie, bo tak naprawdę walka zacznie się na górze. Postanowiłam trzymać się Magdy Łączak. Tak też zrobiłam i przyznam, że podbieg okazał się całkiem przyjemny. Potem jednak, jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy Magda dołożyła mi chyba ze dwie minuty na zbiegu. Mnie! która przed ciążą uważała się za mistrzynie zbiegania. Ale nie tym razem... nie dawałam sobie rady z drgającymi kamieniami. O dziwo, doskonale radziłam sobie z podbiegami. Mniej więcej na 14-15 km wyprzedziłam Magdę i na połówce miałam nad nią całkiem sporą przewagę. A biegłam spokojnie, korzystając z każdej możliwości napicia się wody. Zaryzykowałam też żel energetyczny (niestety! bo brzuch szybko dał się we znaki i nie było już tak fajnie). Brzuch, odwodnienie, pełne słońce i zmęczenie powoli dawały się we znaki. Przewróciłam się raz i drugi. Ale dobiero trzeci upadek na zbiegu okazał się groźny. Upadłam dość spektakularnie, koziołkując po kamieniach. I leżałam... nie wiedziałam, czy coś mi jest, ale cholernie nie chciało mi się wstawać. Ale ktoś mi pomógł. I pobiegłam dalej. Krwawiłam, bolało kolano. Na szczęście punkt odświeżania był blisko. Pozdzierałam sobie skórę z łokci, kolan, ud i... piersi. No, cóż.
(zdjęcie wykonane dziś, 2 dni po biegu - goi się :):)
Wyglądam jak dziewczynka po nauce jazdy na wrotkach. Na szczęście obrażenia okazały się tylko powierzchowne (choć sińce, które wyszły na jaw następnego dnia mogłyby wskazywać na poważną rodzinną utarczkę;)
Upadek zaliczyłam ok. 12 km przed metą. Od tamtej pory zablokowałam się psychicznie i zbiegi nie szły mi już w ogóle. To znaczy SZŁY... z bieganiem było gorzej. Na koniec nie miałam już ochoty ani zbiegać, ani wbiegać. Słońce paliło rany, miałam dość. Około 2 kilometrów przed finiszem wyprzedziła mnie Magda. Nie podjęłam walki. Brzuch bolał, ciało bolało - chciałam już skończyć. Po prostu skończyć. Ostatecznie dobiegłam na 101 miejscu, 25 z kobiet, 4 z Polek. Startowało ponad 600 osób.
Nie był to szczyt moich aktualnych możliwości, straciłam ok. 10 minut. Z drugiej strony, nie upadłabym, gdybym była w formie. Zabrakło dobrego balansu ciała, pewności siebie. Jednym słowem - czas na trening. A wyzwanie? Ogólnie zakończyło się sukcesem. Dobiegłam, jestem cała. Czas 4,30 nie powala, ale niejedna osoba w płaskim maratnie chciałaby taki wynik osiągnąć. Do czołówki zabrakło baaardzo dużo, ale wiedziałam, że tak będzie. A walczyłam sama ze sobą. Bo młoda mama też może przebiec maraton 🙂 jeżeli tylko ma takie marzenie. Chcieć to móc.