BEZ OGRANICZEŃ, czyli autobiografia CHRISSIE WELLINGTON

Niesamowita historia bulimiczki i anorektyczki, która potrafiła wygrać ze sobą. Opowieść o ambicji i pasji. O wygrywaniu... O marzeniach, które nie zależą od wieku. Właśnie ukazała się książka "Bez ograniczeń. Historia najtwardszej kobiety na świecie" - autobiografia kilkukrotnej mistrzyni świata w zawodach Ironman. Historia spisana prostym językiem, często nie wyczerpująca rozpoczętych tematów do końca, ale może dlatego tak ciekawa. Od lektury nie sposób się oderwać (na szczęście to tylko 250 stron, także akurat na wieczór;) chrissie1 Bez ograniczeń to lektura dla każdego (ale przede wszystkim dla kobiet), kogo cechuje upór i nieustanna chęć sprawdzania siebie. Nie jest to opis typowej kariery sportowej. To rzecz o kobiecie, która dzięki bieganiu, a potem triathlonowi pokonała chorobę towarzyszącą jej przez wiele lat (choć z bulimią, jak z alkoholizmem - do końca życia człowiek jest podatny). Chrissie pokazała, że sport daje moc i motywacje, pozwala połączyć fizyczność i duchowość, jest szansą na samodoskonalenie. W bardzo wielu wątkach tej autobiografii odkrywam siebie. Widzę dziewczynę o zbyt dużych ambicjach, dręczoną wyrzutami sumienia, gdy coś nie idzie po jej myśli. Rozpoznaję kobietę, która nie potrafi godzić się z porażkami - na żadnym polu. Chciałaby być lubiana i akceptowana przez wszystkich... Chciałby mieć idealne ciało i podobać się, realizować się zawodowo i sportowo - po prostu być najlepsza. A tak się nie da... Wellington dzięki przeniesieniu swoich potrzeb związanych z rywalizacją i udowadnianiem swojej wartości na grunt sportowy - staje się kobietą z żelaza. Udowadnia, że w dyscyplinach wytrzymałościowych wiek nie ma znaczenia. Liczy się konsekwencja, zapał i potrzeba wygrywania. Konieczność pokonywania nowych granic. To nie jest opowieść o poukładanej karierze zawodowej sportsmenki. Chrissie przechodzi na zawodowstwo niewiele przed trzydziestką. Ryzykuje, ale spełnia swoje marzenia, dając do zrozumienia, że nigdy nie jest za późno. Trzeba się tylko odważyć. Zadaje sobie pytanie - "czy mój talent przez cały czas leżał w uśpieniu, czy po prostu rozwinął się z wiekiem?" Książka przybliża nam świat zawodów Ironman - przy których maraton to... tylko 1/3 zmagań. Pokazuje brutalność tej dyscypliny sportu, dosadnie opisując różne fizjologiczne czynności. To nie jest świat dla dziewczynek, to kraina kobiet z żelaza. chrissie2 INSPIRUJĄCE

PANIAGUA – czy da się bez wspomagania?

Tym razem inspiracją do podjęcia tematu niedozwolonego wspomagania w sporcie stała się świetnie napisana książka na temat wieloletniego procederu dopingowego w kolarstwie - "Wyścig tajemnic" Tylera Hamiltona i Daniela Coyle'a. Pozycja ta ukazała się na polskim rynku w marcu 2013 roku. Postanowiłam przeczytać ją zaraz po lekturze biograficznej Armstronga (sprzed 12 lat!) "Mój powrót do życia". Hipokryzja Lance'a w takim zestawieniu wydaje się nie mieć granic...

Wyścig tajemnic" Tyler Hamilton  Daniel Coyle

Wyścig tajemnic" Tyler Hamilton Daniel Coyle

Tyler Hamilton w 2004 zdobył tytuł olimpijski. Przyznał się do stosowania dopingu. W kwietniu 2008 zakończył karierę zawodniczą, mimo to dwa miesiące później Amerykańska Agencja Antydopingowa (USADA) nałożyła na niego karę ośmioletniej dyskwalifikacji za drugi przypadek stosowania dopingu (steryd DHEA). Nie utracił jednak złotego medalu olimpijskiego, choć analiza próbki B pobranej od kolarza podczas igrzysk nie dała jednoznacznego wyniku, jednak nieprawidłowości związane z badaniem materiału do badań nie pozwoliły ukarać zawodnika. W maju 2011 roku przekazał złoty medal olimpijski z 2004 roku zdobyty w wyścigu indywidualnym na czas Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA) przyznając się do stosowania dopingu i oskarżył o to samo swojego kolegę z drużyny Postal - Lanca Armstronga. Więcej szczegółów biograficznych tego zawodnika w książce. "Wyścig tajemnic" to przede wszystkim doskonale napisana książka. Naprawdę, ze świecą szukać drugiej tak wciągającej pozycji w kategorii lektur sportowych. Nie przez przypadek  okrzyknięta została sportową książką roku 2012 (THE WILLIAM HILL SPORT BOOK OF THE YEAR). Pozycja ta powinna być obowiązkowa dla wszystkich, których interesuje temat dopingu, dla tych, którzy próbują zrozumieć motywy sięgania po zakazane środki. Osobiście do tematu podchodzę bardzo radykalnie, nie godząc się na jakiekolwiek niedozwolone wspomaganie, ale "Wyścig tajemnic" pokazuje, że czasami ludzie (zawodnicy) podejmują decyzje o zastosowaniu wspomagania pod wpływem emocji, presji. "Kiedyś byłem przekonany na 100%, że nigdy nie będę stosował dopingu. Decyzję zmieniłem w zaledwie 10 minut!" - to wyznanie Davida Millara (jednego z Mistrzów Świata w Kolarstwie) potwierdza, że uprawianie kolarstwa w pewnym momencie nie było możliwe bez sięgania po EPO. Ci którzy byli PANIAGUA - pan y aqua, o chlebie i wodzie nie mieli szansy liczyć się w stawce, w której brali praktycznie wszyscy. I nie czuli się z tego powodu winni! Odpowiedzialność zbiorowa, zaangażowanie w proceder całych ekip zdawała się usprawiedliwiać doping - "przecież każdy to robi, nie można tylko dać się złapać". Armstrong ukazany jest w książce jako niezwykle zadufany w sobie człowiek, który nie potrafił przegrywać. Był tak pewny siebie, że nonszalancko obnosił się z tym, że znajomość z Edgarem (potocznie na EPO) nie jest mu obca, że regularnie poddaje się transfuzjom krwi. Po jego listopadowej spowiedzi nie można Hamiltonowi zarzucić konfabulacji. Cała historia zdaje się układać w sensowną całość. To Lance zadzwonił do Oprah. Komentatorzy są zdania, że liczył w ten sposób na złagodzenie kary, na szansę powrotu. Hamilton jednak sugeruje, że było to działanie impulsywne (bo taki jest charakter Lance'a). Wierzył, że ryzyko może przyczynić się do jego wielkiego powrotu. Na kilka dni przed zapowiadanym na cały świat wywiadem Armstrong zaczął przepraszać wszystkich swoich znajomych. Jego świat legł w gruzach, nie było już superbohatera.
  • Oprah: Czy kiedykolwiek zażywałeś niedozwolone substancje, by poprawić swoją wydolność?
  • Lance: Tak
  • (...)
  • Oprah: Czy za każdym razem, gdy wygrywałeś Tour de France, byłeś na dopingu?
  • Lance: Tak
Na pocieszenie dodam, że w dyscyplinach indywidualnych proceder na taką skalę wydaje się niemożliwy. Wciąż mam nadzieję, że jest szansa na zawodników paniagua, którzy będą osiągać wspaniałe rezultaty. Bo sport to emocje. Powinny być prawdziwe.

SEN O WARSZAWIE – MARATON 2011

Sen o Warszawie - czyli jak biegać maraton w 2:48 będąc pracującą matką

30-09-2011 Dominika Stelmach-Stawczyk - tekst ukazał się na portalu bieganie.pl
Adam Klein (komentarz od Redakcji): Pomyślałem, że umieścimy w formie artykułu ten wpis Dominiki z jej Bloga. 2:48 dla jak by nie było nadal amatorki (pracującej kobiety z dzieckiem) to już nie w "kij dmuchał". Mam wielu kolegów, którzy od lat próbują złamać 3h00, potem 2h55, potem 2h50 stosując kosmiczne różne metody i im to nie wychodzi. Nie znaczy to, że metody stosowane przez Dominikę zadziałają u każdego, bo jesteśmy jednak różni i jeden potrzebuje dużą objętość treningową inny jej nie potrzebuje. Ale jest to jednak przypadek wart szerszego zauważenia, powodzenia Dominika w przyszłości.
Gdy emocje po biegu opadły, gdy po zakwasach nie ma już śladu, pora na subiektywną ocenę - MARATONU WARSZAWSKIEGO - MOJEGO MARATONU WARSZAWSKIEGO 2011… Zacznę od tego, że decyzję o tym, że skuszę się w tym roku na maraton podjęłam już wiosną, po udanym (warszawskim) biegu półmaratońskim. Nie wiedziałam jednak, jak uda mi się wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by przygotować się na satysfakcjonujący wynik. Po porażce (w każdym względzie – mojej, organizatorów, pogody) trzy lata temu w Łodzi, jakoś odechciało mi się maratonów…
Pora ODDEMONIZOWAĆ dystans maratoński
foto: Paula Nowicka-Matczak
Jednak to nie takie łatwe, bo „wszyscy” straszą, że jak chcę złamać trójkę, to muszę biegać minimum 120 km tygodniowo, robić 30 km wybiegania… Ale ja nie chcę złamać trójki… Nie satysfakcjonuje mnie to… Ja chcę złamać 2:50! A najlepiej od razu 2:45. I żeby nie bolało…
Jak to zrobić, gdy się pracuje, wychowuje wciąż jeszcze „bardzo małe” dziecko i do tego nie chce się zrezygnować z przyjemności (niezdrowe słabości :oczko: )? Jak to zrobić, żeby rodzina nie ucierpiała, żeby mieć choć troszkę czasu także dla siebie? Jak…
Niełatwa sprawa, ale kilka mam (także tych biegających) pokazało, że się da. Że niestety czasami nie obejdzie się bez trudnych wyborów, ale… da się. Potrzeba oczywiście niezwykłej OPTYMALIZACJI treningu, bo w sytuacji, gdy każda minuta jest na wagę złota nie można pozwolić sobie na „marnotrawienie tego czasu”. Ale bez przesady… Najważniejsze to stworzyć schemat treningu najbardziej odpowiadający danej sytuacji. A jaka była moja sytuacja wyjściowa? Roczne dziecko wymagające mojego czasu, praca wymagająca mojego czasu, lecz również: coraz dłuższe dni, perspektywa dwutygodniowego urlopu i plany, by startować w górach. Dodam do tego dużą progresję wyników w tym roku (1:19 w półmaratonie), euforię po zdobyciu Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich i wielki głód BIEGANIA 🙂
Trening konsultowałam z Michałem Jaroszem, głównie mailowo, bo Michał jest misjonarzem w Peru i tylko raz było nam dane się spotkać. Mamy bardzo podobne podejście do treningu, co tylko potwierdziło, że przyjęta przeze mnie droga rozwoju jest właściwa. ŻADNYCH SZTYWNYCH PLANÓW TRENINGOWYCH. Przy moim trybie życia to bez sensu. ŻADNYCH BIEGÓW POWYŻEJ 2 GODZIN. Bo człapanie kilometrów nie jest jedyną metodą na trening. A jakie są te metody, jakie bodźce? Głównie interwały, co najmniej dwa tygodniowo i moje ulubione BIEGI Z NARASTAJĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ. Środek często pomijany i lekceważony, ale jakże skuteczny. I sprawdza się nawet na krótszych i spokojniejszych wybieganiach. Ważne, żeby skończyć szybciej niż się zaczęło – sukcesywnie i rozsądnie przyspieszać w trakcie biegu. Mój kilometraż tygodniowy oscyluje między 70, a 99km. Ani razu nie udaje się przekroczyć „setki”…
Moją psychikę (i siłę! Nigdy nie byłam tak umięśniona) wzmocniły starty w górach. Polecam każdemu, komu znudził się już asfalt, kto tęskni za przyrodą, za innymi doznaniami i…. NIEWIADOMĄ. Bo w górach nic nie jest pewne. Przy każdej pogodzie biegnie się inaczej, rywale też są nieprzewidywalni, bo w górach wszystko jest możliwe. Tam trzeba walczyć do końca, pilnować by nie zakwasić się już na początku biegu. Ja wciąż jeszcze mam problem z taktyką, ale powoli zdobywam doświadczenie. I uczę się pokory… tego uczą GÓRY!
…maraton zbliżał się wielkimi krokami… a mnie wciąż było pod górkę. Na urlopie chorowałam, potem byłam strasznie zaganiana w pracy, na Mistrzostwa Polski do Piły nie pojechałam, bo nie miałam z kim zostawić Bartusia i skończyło się na upalnym biegu w Sochaczewie (gdzie o 50 sekund spóźniłam się na start). Mimo to czułam, że forma rośnie. JA to wiedziałam (bo 1:24 w Sochaczewie nabiegałam dzień po dyszce na 36 minut – także nie zważałam na komentarze osób, które lubią wszystko wyciągać z liczb. A to ludzie biegają, nie cyfry…).
Na forach starałam się znaleźć grupę, która będzie ze mną biegła po 3:55 min/km. Nie było to proste i w końcu musiałam zadowolić się ekipą na „złamanie 2:50”. Trochę z przekorą to piszę, bo prawdopodobnie dobrze, że panowie (cóż, żadnej kobiety o podobnych aspiracjach nie znalazłam) ostudzili mój zapał. Jeszcze na linii startu się wahałam… ale w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiłam biec asekuracyjnie po 4:0 min/km. Jeszcze będą inne maratony, na których pobiegnę szybciej!
Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie (ok. 30 osób) w tempie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu Adama Giersza odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SHG, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec…
Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa idzie pod linijkę. Spokojnie, równiutko – jeszcze dopisują dobre nastroje, trochę rozmawiamy. Robi się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze mam też bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, na kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście woda pomogła…
Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegnę za placami innego zawodnika i nic się nie dzieje. Po prostu mijają minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – staram się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo na to jestem zbyt zmęczona, ale też zbyt zależy mi na biegu. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądam za siebie...
W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku :ble: Po 35km upał daje się we znaki. Kilometry dają się we znaki. Coraz trudniej utrzymać tempo. Na szczęście to WARSZAWA – wszędzie są znajomi, dopingują, pomagają jak mogą. Podjeżdżają rowerzyści, zagadują, dodają otuchy. A ja już jestem w zawieszeniu:
Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam, gdzie moje sny…
Tam gdzie moje kroki, moje maratońskie kroki. Kocham i nienawidzę tego zmęczenia. Tak jak kocham i czasami nienawidzę tego miasta. WARSZAWSKI DZIEŃ, WARSZAWSKI DZIEŃ…
Mój dzień! Dobiegam do mety w czasie 2:48:47!!! Jestem taka szczęśliwa.
Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że po raz pierwszy przebiegłam MARATON WARSZAWSKI – i wiecie co? Naprawdę warto docenić to co się ma u siebie! Bo MARATON WARSZAWSKI, pomimo kilku minusów oceniam, na 93%, tak jak i mój start. A doping na Ursynowie - nie do przecenienia... Jestem ZA tą trasą :)PS. Tego dnia oficjalnie maratończykiem został mój mąż. A jeszcze pół roku temu zarzekał się, że nigdy… że to nie dla niego:D PS'. Dziękuję jeszcze raz Wojtkowi (zrobił mi dużą niespodziankę), Beacie i Sylwkowi, a także mojemu mężowi i wszystkim, którzy we mnie wierzyli 😀

BUSIKI – Z PRZYMRÓŻENIEM OKA, ALE JEDNAK NA POWAŻNIE

Z przymrużeniem oka, ale jednak na poważnie

21-07-2012 Dominika Stelmach bieganie.pl http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=4180
RÓWNOUPRAWNIENIE … czy NADUPRAWNIENIE…
busiki ukraińcy
Tekstów na temat nierównego traktowania kobiet i mężczyzn powstało już wiele, przytoczono też setki argumentów, które właściwie nie przekonały żadnej ze stron. Ja jednak o czymś zupełnie innym, ale chyba też na temat dość mocno elektryzujący światek biegowy. Otóż roboczo nazwę ten wątek – nasi koledzy biegacze spoza Unii Europejskiej. Co bardziej obiegany czytelnik zorientuje się już na pierwszy rzut oka, że chcę napisać na temat osób przybywających do Polski z dwóch kierunków.
Pierwsza grupa dzielnie znosi trudy podróży busikami, dla drugiej busiki stanowią luksus dostępny dopiero  po załatwieniu wszelkich formalności związanych z przylotem z sąsiedniego kontynentu. A że o stosowne pozwolenia nie jest tak łatwo, że prężnie rozwijająca się grupa „tzw. menedżerów sportowych” musi baczyć, by taki napływowy delikwent nie wykorzystał zaproszenia do Polski , czyli de facto do UE i nie dał nogi w bok, gdzie biegów więcej, nagrody wyższe, no i prestiż we wiosce też potem inny… to na razie mamy czarnoskórych biegaczy liczonych w jednostkach, a nie dziesiątkach, czy setkach. I chyba dobrze…
Zaraz jednak padną ataki oceniające moje westchnienie pod kątem rasizmu – ale nic z tego, bo napiszę coś gorszego, otóż „nasi afrykańscy przyjaciele są sto razy milej widziani w naszym kraju od przyjaciół ze wschodu”.  Nie pyskują (może dlatego, że nie znają języka, a może po prostu w ich kulturze nie jest to tak powszechna cecha), nie uciekają z linii startu, gdy podana zostaje informacja o kontroli antydopingowej po biegu, nie zapisują się w naszej pamięci negatywnie z imienia i nazwiska, bo rotacja u nich duża. Można by pomyśleć, że nadają kolorytu… jednak i to nie zawsze. Bo jak nazwać ten koloryt różnobarwnym, gdy na Maratonie w Łodzi w pierwszej dziesiątce znalazło się dziewięciu panów z Afryki… I jak ktoś przysłuchiwał się komentarzom publiczności, to mógł z niejednych ust usłyszeć, że „to chyba jakiś żart, mistrzostwa czarnego lądu??? Gdzie są nasi?”. A no właśnie, gdzie są nasi?
Nasi też potrafią kalkulować i co bystrzejsi (i szybsi przede wszystkim)  wiedzą, że w Polsce o wynik ciężko, a i o pieniążki nie tak łatwo. Dla najlepszych sprawa jest prosta – poważne starty na zachodzie, mniej poważne w Polsce, a cały trening wykonywany pod kątem osiągnięć na wielkiej arenie - marzenia i dążenie do Igrzysk Olimpijskich.
Inaczej sprawa ma się z grupą tzw. „profi-amatorów”, do których najczęściej zaliczają się nauczyciele kultury fizycznej, żołnierze czy studenci, ale także pracownicy biurowi. Zauważyłam, że grupa ta liczy coś około dwóch setek dusz i składa się z jednostek, które: „A” - biegają, bo tak mają od zawsze – kiedyś trenowały wyczynowo, teraz pracują, ale wciąż utrzymują się na poziomie pierwszej, czy nawet mistrzowskiej klasy lekkoatletycznej. Biegają też po to, by dorobić, albo przynajmniej sfinansować pasję. Co poniektórzy wierzą jeszcze, że może nagle przyjdzie niesłychana zwyżka formy, ale boją się postawić wszystkiego na jedną kartę. „B” to osoby, które nigdy w klubie nie trenowały, ale nagle (często naprawdę późno) odkryły w sobie talent do biegania. A nic tak nie motywuje do osiągania dobrych rezultatów, jak wiara we własny talent.
Grupa B to w dużej mierze osoby z dużych miast, najczęściej z szeroko-pojętej klasy średniej. Mają zazwyczaj niezłą pracę, stać ich na posiadanie pasji i inwestowanie w nią. Nie biegają dla pieniędzy, ale dla triumfów i ”życiówek” – choć i dla tej grupy „pieniądze nie śmierdzą” i mogą miło połechtać.
I właśnie „Ci nasi”, czyli potencjalni zwycięzcy biegów (zarówno tych prowincjonalnych, jak i największych) tracą powoli cierpliwość do sąsiadów spoza UE, a dokładnie rzecz biorąc do wspomnianych wyżej busików. Wydawałoby się, że „nasi” są po prostu pazerni, albo nie potrafią przegrywać lub poziomem ustępują przyjezdnym. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana. W tym miejscu bowiem pojawia się częstokroć dyskryminacja. Nie lubiane w Polsce słowo, nadmiernie wykorzystywane prze niektóre grupy społeczne, ale jak inaczej nazwać sytuację, gdy organizator w regulaminie ogłasza, że po xx terminie zapisy definitywnie nie będą przyjmowanie, a w dzień biegu pojawiają się w biurze zawodnicy błagający o start – Polacy są natychmiast spławiani i odsyłani do regulaminu, tymczasem gdy pojawia się rzeczony busik, a jego „koordynator” głośno walczy o miejsce na starcie, miejsce się znajduje. Organizator tłumaczy się, że goście zostali zaproszeni…  że była jakaś tam pula dla gości… Cóż, nasz bieg, nasze prawo, gorzej gdy takowe przedsięwzięcie dofinansowywane jest ze środków publicznych… a bieg ma promować aktywność fizyczną wśród lokalnej społeczności… I zrozumiała byłaby sytuacja, w której „elitę” traktuje się inaczej – gdy słowo „elita” w takiej samej mierze odnosi się do wszystkich, niezależnie od narodowości, gdy koncentruje się na wyniku sportowym. Tymczasem „elita spoza UE”, traktując swój wojaż po Polsce, w sposób wyłącznie zarobkowy, potrafi „obskoczyć” 4 biegi w łikend, a kilkanaście w miesiąc. Zaraz padnie stwierdzenie „Przecież to nie jest zabronione!”.
Nie jest, kilku naszych też tak próbowało, ale po dwóch miesiącach kończyli z przeciążeniami i kontuzjami. Widać nam nasze powietrze nie sprzyja… I jesteśmy delikatniejszej budowy, pewnie odżywiamy się gorzej 😉
Busiki mają jeszcze jedną tendencję – wprowadzają negatywne emocje już w biurze zawodów, a nawet jeszcze przed przybyciem na bieg. Ich przedstawiciele masowo wysyłają zapytania do organizatorów z prośbą o bezpłatny start i płatne startowe. Często starają się ubliżyć organizatorowi dużego biegu, który nie zamierza nikogo wywyższać. Bo przecież są „,międzynarodowi”, a kto nie chciałby mieć „międzynarodowego biegu”? Cóż, okazuje się, że imprezy, które posiadają stronę tłumaczoną na dwa lub więcej języków, w których liczba krajów z których pochodzą startujący jest największa, nie zabiegają o takie tytuły. Tymczasem „biegi międzynarodowe”, wzorem z poprzedniej epoki, starają się chwalić braterstwem narodów, kusząc startowym czy nagrodami. Nic to, że strony internetowe tych biegów widnieją tylko w języku polskim, a po angielsku w biurze zawodów nikt nie mówi… Mogą się pochwalić „międzynarodowością”! I jak Bóg da, jeszcze kolorytem!
Chcąc odsunąć czekające już na klawiaturze zarzuty chciałabym zaznaczyć, że moja mała szpileczka wbita jest w busiki, a nie w zawodników. Warto wspomnieć tegoroczny Półmaraton Warszawski, który wygrała Białorusinka; dziewczyna w normalny sposób zgłosiła się do biegu, nie miała roszczeń – po prostu wygrała i chwała jej za to, bo pokazała, że uogólnienia mogą być krzywdzące.
Zatem do pracy rodacy, a organizatorzy czasem po rozum do głowy, bo niedługo padniemy ofiarą „międzynarodowości”, tak jak Niemcy. Teraz mocno in plus ruszyło się w naszym bieganiu, nie zaprzepaśćmy tego!

MARATON MAZURY – JAK MIŁO WYGRAĆ MARATON :)

MARATON MAZURY, czyli uroki polskich pól i lasów … i o tym, jak miło wygrać maraton 🙂 23 czerwca 2012 roku w Gałkowie odbyła się pierwsza edycja Maratonu Mazury. Bieg zaczął być promowany dość późno, a ja w ogóle nie zakładałam letniego startu na tak długim dystansie. Kiedy jednak przedłużająca się choroba i kuracja antybiotykowa, spowodowały kompletną utratę szybkości, pomyślałam, że przecież nic nie ryzykuję. Długie wybieganie bardzo mi się przyda. A długie wybieganie w pięknych okolicznościach przyrody… to strzał w dziesiątkę. Na listę startową zapisałam się 4 dni przed biegiem. Wtedy też zapadła decyzja, że tygodniowy urlop spędzimy właśnie na Mazurach. Nie za bardzo wiedziałam czego spodziewać się po tym biegu – profil trasy nie był znany, podano jedynie informację, że większa część dystansu prowadzić będzie po drogach leśnych i szutrowych. Szkoda, że nie 100%, ale dobre i tyle – myślałam. Nie wiedziałam też, jak wypadnie ten debiut organizacyjny, bądź co bądź, debiut osoby niebiegającej. Karolina Ferenstein-Kraśko – organizatorka i pomysłodawczyni biegu, to „tylko” żona biegacza (i to ostatnio takiego od święta), a jej pasją są konie. Start biegu zaplanowany został na 8.30, czyli baaardzo wcześnie. Razem z Edytą, moją biegową podopieczną, wyruszałyśmy z Giżycka, także pobudka była koło piątej. Jakże jednak różni się zimowa piąta rano, od tej letniejLaughing Pogoda przywitała nas przepiękna – słoneczne niebo, cieplutko (w głowie kołatały się pytania, jak cieplutko będzie po trzydziestym kilometrze…). Do Gałkowa dotarłyśmy godzinę przed startem, szybko i sprawnie załatwiłyśmy formalności. Pozostało trochę czasu na krótkie zwiedzanie okolicy, przebiórkę i nawodnienie się. Właściwie nie byłam w żadne specjalny sposób przygotowana do tego biegu – ani psychicznie, ani treningowo, a i kwestia diety pozostawiała wiele do życzenia (3 wieczorne piwa nad jeziorem niekoniecznie świadczą o profesjonalnym podejściu). Oczywiście śniadania nie jadłam, bo wzorem Kenijczyków przed biegiem wolę nie ryzykować. Płynna porcja Vitargo to jednak wystarczająca dawka węglowodanów. Żeli nie zdążyłam kupić. Ale przecież to tylko trening… Na bieg zjechało się wielu znajomych, przez chwilę miałam wrażenie, że impreza odbywa się w Warszawie… Jeżeli chodzi o konkurencję w kategorii kobiet to założyłam, że wygra Renata Kalińska, a ja spokojnie pobiegnę po srebro. I rzeczywiście zaczęłam wolno – pierwszy kilometr 4,20. Trochę zdziwiłam się, że Renia zaczęła równie wolno, ale wtedy też pomyślałam, że bardzo chciałabym wygrać maraton. Wygrałam już wiele biegów, ale tego maratońskiego brakowało… Miło byłoby wygrać maraton po raz pierwszy… Nawet taki nieduży... przecież od czegoś trzeba zacząć;) Foto: Wasyl  (Grzegorz Grabowski) Uczciwie muszę przyznać, że żadnego biegu w życiu nie biegło mi się tak FAJNIE. I to słowo „fajnie” – doskonale odnosi się do tego biegu, gdzie nie silono się na atest, na stworzenie mega-super-szybkiej trasy. Trasa była wymagająca - przepięknie i urokliwe ścieżki prowadziły po mazurskich lasach i polach,  zbiegi i podbiegi wymagały przygotowania siłowego, a nieustanna zmiana podłoża nie ułatwiała sprawy. Od połowy dystansu (dzięki dla Bartka prowadzącego BBL w Wydminach za towarzystwo) zaczęłam konsekwentne wyprzedzanie kolejnych zawodników. Udało mi się pokonać znanego z Gazety Wyborczej oraz warszawskiego podwórka biegowego Szkieleta, zostawiłam w tyle Bogdana Barewskiego (którego kariera maratońska jest niezwykle barwna i zahacza o wiele biegów „marzeń”).Wyprzedziłam jeszcze kilka osób… A właściwie „wyprzedziliśmy”, bo z Bartkiem dotrwaliśmy do końca. Czy można przegadać maraton? TAK. Gdy biegnie się w miłym towarzystwie, biegnie się dobrze, a pogoda jest idealna (było gorąco, ale las dawał wytchnienie, a bieg rozpoczął się wcześnie). Sądzę, że Maraton Mazury to jeden z tych biegów, na które popyt będzie rósł. Ileż bowiem można biegać po asfalcie? Tymczasem crossowe trasy są przede wszystkim zdrowsze, ciekawsze, no i dostarczają innych wyzwań niż biegi uliczne. Tu liczy się również przygotowanie siłowe, umiejętność zmiany tempa. Liczy się otaczająca przyroda. Energii dodają wszystkie te bodźce, z którymi w betonowych miastach nie mamy szansy obcować. Chciałoby się napisać – cud natury… Ten maraton dał mi niesamowitego kopa energetycznego, pozwolił znowu myśleć pozytywnie (nie tylko o bieganiu). Te wszystkie uśmiechnięte twarze, nawet u tych, którym nie do końca udało się pobiec tak, jak chcieli. Niezwykle przyjacielska, piknikowa atmosfera. A że były niedociągnięcia… Prawie zawsze są, a malkontenci znajdą się na pewno, przy okazji każdej imprezy. Ja w każdym bądź razie trzymam kciuki za kolejną edycję. I polecam Laughing Mam też nadzieję, że ten bieg nie stanie się nigdy wielkim komercyjnym przedsięwzięciem. Że pozostanie jedną z imprez, które pozwalają na kameralność, integrację, na przyjacielskość. Niestety era takich imprez powoli odchodzi. Niestety… choć oczywiście jestem za tym, by jak najwięcej osób biegało. Ale coś za coś… Dodam jeszcze, że przy okazji maratonu rozegrany został bieg na 10 km. Wzięło w nim udział wiele gwiazd znanych z telewizyjnych ekranów. Kinga Rusin pokazała, że nie boi się biegać i obiecała, że następnym razem spróbuje swoich sił w maratonie   Dominika Stelmach, Maraton Mazury 2;55:59, 1 miejsce wśród kobiet, 8-me open. Tekst ukazał się na bardzo sympatycznym portalu emocjonalia.pl

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO… I JAK UDAŁO MI SIĘ PRZEBIEC 100 KM

Przygodę z bieganiem długodystansowym rozpoczęłam w 2004 roku (choć jeżeli chodzi o samo „bieganie” moja mama twierdzi, że najpierw opanowałam tę sztukę, a dopiero później nauczyłam się chodzić. W wieku 9 miesięcy na krzywych nóżkach pokonywałam ogromne przestrzenie gierkowskiego pokoju w łódzkim bloku z wielkiej płyty. Na szczęście tak wczesna inicjacja w tym zakresie nie niosła skutków ubocznych. Kończyny się wyprostowały i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że prezentują się nie najgorzej. Otóż był maj. Maj jakich mało. Lało i było cholernie zimno. Był to jednak pamiętny dla mnie miesiąc, bo wtedy zaczęła się moja przygoda z bieganiem długodystansowym. Po dwóch tygodniach od zakupu butów do biegania ukończyłam swój pierwszy półmaraton. Jakież to było szczęście. Pamiętam też rozczarowanie – „q…, mogłam od razu ukończyć maraton…Toż to wcale tak bardzo nie bolało”. Ból miał jednak przyjść miesiąc później, gdy gnana młodzieńczym entuzjazmem postanowiłam zmierzyć się z setką (sudecką). W dzisiejszych czasach pewnie byłoby to nie do pomyślenia, ale wtedy kalendarz biegów był tak ubogi, że decyzja o setce zapadła w związku z pasującym mi terminem. Inne definitywnie odpadały (sesja). Nic to, że musiałam przejechać pociągiem pół Polski (bagatela 3 przesiadki), że wybierałam się na spotkanie przygody sama. Jak się ma dwadzieścia lat wszystko wydaje się proste. A czy było proste? Cofnijmy się w czasie… Godzina dwudziesta druga, start biegu. Wszyscy zawodnicy mają latarki-czołówki na głowach (cóż, przecież niebo gwiaździste nade mną…). Jak się wcześniej dowiedziałam, każdy posiadał ze sobą jakieś odżywki (wtedy to słowo było dla mnie nowe, ale na wszelki wypadek zakupiłam dwa snicersy). I na sygnał startera pobiegłam za grupką mężczyzn. Na początku było naprawdę przyjemnie – tempo jakieś takie niespieszne, choć truchcik to był – piękna górska noc dookoła, zapach wczesnego lata. Problemy zaczęły się po jakiś 10 km, gdy zaczęłam zostawać sama w lesie. bez tej cholernej latarki, szit! Widziałam tylko przed sobą znikające punkciki. Migały jak świetliki (a w końcu była to noc świętojańska). Adrenalina wywołana strachem (podświadomie widziałam już stado atakujących mnie wilków – czy w Górach Kamiennych żyją wilki???) kazała mi przyspieszyć. Byle widzieć te punkciki, te latarkowe światełka… Nie wiem jak dotrwałam do czterdziestego kilometra… Nie pamiętam, a może nie chcę pamiętać. Strach, podniecenie, ból – te uczucia mieszały się ze sobą, z każdym kilometrem potęgując postanowienie – „ukończę ten cholerny bieg!” (oficjalnie nazwany Sudecką Setką, Marszobiegiem Górskim; dobra nazwa, bo w górach w biegach ultra praktycznie nie da się cały czas biec – ale o tym innym razem). Gdy zaczęło świtać (dzięki Ci Panie, że to najkrótsza noc w roku!) dołączył do  mnie jakiś chłopak. Nie wiem, czy ja go dogoniłam, czy on dogonił mnie. Pamiętam, że powiedział, że zna te góry jak własną kieszeń i że z nim się nie zgubię. Było mi wszystko jedno, ale przyznaję, że z wielką ulgą przyjęłam tę deklarację. Nie muszę zatem rozpisywać się, jaka była moja frustracja (zrozpaczenie!), gdy nagle kolega przyznał, że chyba jednak coś mu się pomyliło… musieliśmy wrócić w poszukiwaniu trasy biegu… na szczęście tylko 2-3 kilometry, ale po 70 kilometrach na nogach to BOLI!!! A myśl, że byłoby się o te kilka kilometrów bliżej mety jest tak cholernie dołująca. Na szczęście była to nasza jedyna „zguba”. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, choć nie wiem, który to był kilometr. Niespodziewanie za moimi plecami pojawił się starszy pan (na oko po sześćdziesiątce). „Co on robi?”. Że mnie wyprzedzał to było jasne (ale wtedy moją jedyną ambicją było ukończenie tego biegu, a nie ściganie się); starszy pan wyciągnął piersiówkę pachnącą mocnym alkoholem i próbował mnie przekonać do łyknięcia (nie to żeby stroniła od alkoholu, ale…). Pan wyjaśnił mi, że zawsze ma przy sobie piersióweczkę, bo to mu pomaga, a serce już niemłode. Wychylił ze dwa spore łyki i pognał. Przede mną… Ja doczłapałam. Do mety. jako pierwsza z kobiet. 13 godzin i bodajże 50 minut. Szok, radość. Byłam pierwszą kobietą na mecie. Pobiłam rekord trasy kobiet. Wygrałam pierwszą w życiu nagrodę pieniężną! Całe tysiąc złotych (co niektórzy od razu przeliczyli jako 10 zł za kilometr). Byłam taka szczęśliwa. Ale na dekorację nie dałam rady sama dojść. Nie mogłam chodzić przez najbliższe dwa tygodnie. I nie mogłam biegać… przez jakiś czas. Bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć z tej imprezy 🙁

BIEGI GÓRSKIE

Bieganie po górach, czyli nie takie hop-siup…

Dwa lata temu nie wiedziałam jeszcze, że istnieje coś takiego jak biegi górskie (choć byłam Mistrzynią Warszawy w Zimowych Biegach Górskich… jednak ganianie po falenickiej wydmie z górami ma niewiele wspólnego…) Zdarzyło mi się też w 2004 roku wygrać Sudecką Setkę (100 km po Górach Kamiennych – o czym w pierwszym wpisie), ale nie traktowałam tego biegu jako wyzwania górskiego. W mojej pamięci pozostał jedynie ból związany z pokonaniem stu kilometrów… Pamiętam, że jakoś tak, jeszcze w czasach studenckich, w Bieszczadach natrafiłam na grupę „pomyleńców”, którzy biegli po połoninach. Pomyślałam , że też bym tak chciała (choć w grupie znajomych raczej pobłażliwie komentowaliśmy tych szaleńców). Ale na myśleniu się skończyło. Wtedy bardziej kręciło mnie posiadanie 20-kilowego plecaka na grzbiecie i bycie „niezależnym” w górach (czytaj: piwo na każdym postoju) niż bieganie. Właściwie biegania jeszcze nie odkryłam, za to bardzo chciałam zostać przewodnikiem górskim. Życie jednak weryfikuje marzenia (co za szczęście, że tak mało z tego, co sobie wyśnimy spełnia się!) Na „prawdziwy” bieg górski po raz pierwszy trafiłam dwa lata temu (dopiero!). W sumie zupełnie przypadkiem, bo akurat byliśmy w górach „na wypoczynku”. O tym, że kompletnie nie miałam pojęcia z czym to się je może świadczyć fakt, że mój mąż wystartował w tym biegu z babyjoggerem… Tak, tak! I dotarł do mety na Magurkę… gdy już zwijano metę… Przez większość dystansu pchał wózek pod górę, a 7 miesięczny Bartek siedział w nosidle – z bieganiem nie miało to nic wspólnego. Ja jednak zajęłam medalowe 3 miejsce i bardzo spodobała mi się taka odmiana w bieganiu. Mimo to przez kolejne pół roku w góry nie wybraliśmy się. Dopiero w maju, znowu przy okazji urlopu w górach, wystartowałam w biegu na Grojec. Wtedy  dowiedziałam się, że biegi górskie dzielą się na kilka typów, że nie wszystkie są bezpieczne, że jest w Polsce tak wiele imprez górskich! Właściwie w ciągu sezonu, co tydzień mamy przynajmniej jeden bieg, a są weekendy, gdy imprez jest 7-8. Jest w czym wybierać. Są też oficjalne Mistrzostwa Polski, rozgrywane corocznie w 4 konkurencjach: - bieg alpejski (klasyczny bieg górski pod górkę, czyli meta znajduje się na szczycie, a start u podnóża góry. Zazwyczaj dystans u kobiet to ok. 9km, u mężczyzn 12. Oczywiście są szczegółowe wytyczne federacji na temat obowiązkowego przewyższenia i dystansu). Biegi anglosaskie są teoretycznie najbezpieczniejsze i stanowią doskonały środek treningowy, ale… bieganie pod górę niestety szkodzi naszym Achillesom; także jeżeli ktoś ma problemy z tym ścięgnem, lepiej wystrzegać się długich podbiegów. Także osoby, które nie do końca pewne są swojego serca nie powinny porywać się na wielkie przewyższenia. Tętno potrafi tu bardzo gwałtownie wzrosnąć. Rada dla debiutantów – nie zaczynać za szybko (choć pewnie każdy musi przez to przejść – za szybkie zakwaszenie już na pierwszych kilometrach! Zupełnie inaczej niż na płaskich dystansach). - bieg na krótkim dystansie (bieg alpejski, ale na krótszym odcinku, zazwyczaj 5 kilometrowym. Tu nie ma co kalkulować, trzeba od początku biec szybko. Ale nie za szybko… najlepiej przekonać się osobiście, choć to boli. I bywa frustrujące, gdy w wynikach widzisz, że niektórzy pokonują dystans pod górę w tempie twoich biegów po płaskim…) - bieg anglosaski [czyli wbiegasz i zbiegasz; lub na odwrót. Biegi anglosaskie nazwałabym biegami dla osób o stalowych nerwach i mocnych kolanach… W tej konkurencji liczy się odwaga i szybkość zbiegu. Najlepsi osiągają tu naprawdę zawrotne prędkości! Mnie na zbiegu z Kasprowego Garmin pokazał średnią jednego z kilometrów 2,35 min/km… ale na tym samym biegu jeden z trzydziestolatków wybił sobie wszystkie przednie zęby, kolejny złamał rękę, a i organizator nie obył się bez szycia głowy… Straty i kontuzje niestety nie należą do rzadkości – dlatego odradzam ten typ biegów osobom ze zbyt bujną wyobraźnią. Zbiegać kategorycznie nie powinny osoby zmagające się z kontuzjami kolan i stóp (pod szczególna ochroną powinien być staw skokowy). Dla kręgosłupa to również duże wyzwanie. Jeżeli jednak jesteśmy miłośnikami prędkości, a na płaskim za nic nie możemy zbliżyć się do wyników Bolta, to zbieganie dostarczy nam niesamowitej frajdy. I pozwoli poprawić swoje osiągi, przyzwyczajając mięśnie do większej kadencji. No i ten ból w mięśniu czworogłowym -  nie do przecenienia!] - bieg na długim dystansie (bieg na trasie przekraczającej długość półmaratonu. Mistrzostwa Polski to zazwyczaj trasa ok. 30km, ale na Mistrzostwach Świata mamy już dystanse zbliżone do maratonu. Trasa ma różny profil, od alpejskiego, poprzez typowy anglosaski. 3 sierpnia 2013 roku w Polsce odbędą się Mistrzostwa Świata, w formule otwartej, rozgrywane podczas Maratonu Karkonoskiego. Otwarta formuła pozwala na start każdego, kto zmieści się w limicie startujących, czyli zdąży zapisać się w odpowiednim czasie. To bardzo dobra okazja, by pościgać się z najlepszymi biegaczami górskimi. Ale do takiego biegu powinniśmy być naprawdę dobrze przygotowani. Odradzam debiutowanie w górach na takim dystansie! To naprawdę skrajna nieodpowiedzialność; nawet jeżeli mamy za sobą już płaskie maratony. Gór powinniśmy „nauczyć się” najpierw na krótszych trasach. Wtedy też będziemy w stanie lepiej ocenić, czy jesteśmy w stanie zmieścić się w limitach wyznaczonych przez organizatorów na poszczególnych punktach trasy). W 2011 w Biegu na Długim Dystansie zostałam Mistrzynią Polski… ale o tym innym razem. bieg Biegi w górach to także ultra-dystanse lecz to zupełnie inna bajka i kolejny poziom wtajemniczenia. Uważam, że biegów ultra nie powinniśmy zaczynać za wcześnie, bo to jednak wyzwanie dla dojrzałych biegaczy (i nie chodzi mi tylko o przeciwwskazania zdrowotne, ale także o dojrzałość potrzebną do tego, by mierzyć się z dziesiątkami, czy setkami kilometrów). Fajnie jednak mieć taki cel, bo już kilkadziesiąt minut biegu górskiego to uczta dla ciała i ducha, a co dopiero kilka, kilkanaście godzin… czy więcej. Są też i inne biegi pod górę – jak choćby biegi po schodach, czy też robiące ostatnio furorę biegi po skoczniach mamucich. Najwięcej w Polsce może na ten temat powiedzieć Piotr Łobodziński, który należy do ścisłej światowej czołówki. Ale to kolejna opowieść… Również fascynująca. Ten tekst ma trochę przewrotny tytuł, bo tak naprawdę chciałabym, żeby jak najwięcej osób zakochało się w bieganiu po górach. Ja, mieszkanka wielkiego miasta, odnajduję w górach emocje, które nie są dostępne na nizinach. Góry to także zupełnie nowe wyzwania, odkrywanie siebie na nowo. To doskonały sposób, by przełamać rutynę biegania po asfalcie. A że trzeba przejechać pół Polski… W perspektywie tego roku, gdy w Polsce rozegrane zostaną Mistrzostwa Świata w Długodystansowych Biegach Górskich (sierpień 2013) oraz w Biegach Anglosaskich (wrzesień, Krynica – formuła zamknięta) to szansa na pojawienie się nowych talentów. Eliminacje do kadry Polski odbywają się w bardzo jasnej formule – najlepsi z Mistrzostw Polski reprezentują kraj. Gdy ktoś z jakiś powodów nie może wystartować, na Mistrzostwa Świata czy Europy jedzie kolejna osoba ze stawki. Żeby jednak nie było tak pięknie, to trzeba za wyjazd samemu zapłacić… Organizatorzy zapewniają jednak reprezentantom poszczególnych krajów noclegi i wyżywienie podczas Mistrzostw, zawodnicy są zwolnieni z opłaty startowej (dla przeciętnych śmiertelników to ok. 150 zł, 50 EUR). Frajda z reprezentowania kraju i sam udział w imprezie takiej rangi warte są jednak swoich kosztów. Szczególnie, że biegacze górscy to amatorzy… w 99 procentach… Biegają, bo lubią. IMG_1374   Kalendarz biegów górskich znajdziecie na portalu biegigorskie.pl. Do zobaczenia w górach, choć mnie pewnie ominą przyszłoroczne starty… …. …. PS. Przyznaję bez bicia, że dzisiaj zapisałam się na sierpniowy MARATON KARKONOSKI…. A co tam, 3 miesiące po porodzie z formą może już być dobrze;) W najgorszym razie czeka mnie długa wycieczka w góry;):)  

DEBIUT W TRIATHLONIE… i reminescencje;)

NIEBEZPIECZNY TRAITHLON

Nie jestem triathlonistką (ani tym bardziej triathlonistą). Jeszcze nie, choć debiut w tej dyscyplinie mam za sobą. Emocjonujący debiut… W 2012 roku nie miałam w planach startu w tri. Chciałam skupić się na bieganiu, ale w lipcu mój małżonek przeczytał, że za dwa tygodnie ma się odbyć triathlon w Rawie Mazowieckiej i stwierdził, że chciałby spróbować swoich sił. Nie mogłam puścić biedaka samego.  Poza tym w bieganiu był to martwy sezon, a moje najbliższe cele dotyczyły jesieni. No i dystans olimpijski to tylko 1,5km pływania, 40 km roweru i 10 km biegu. Nie przewidywałam większych problemów.  Na rowerze w czerwcu jeździłam do pracy (sposób radzenia sobie z piłkarskim EURO), a kiedyś (10 lat temu?) zrobiłam kurs ratownika WOPR. Bieganie miało być największym atutem. Z mężem ustaliliśmy nieformalny zakład dotyczący tego, które z nas osiągnie na mecie lepszy czas. Było pewne, że dołożę mu w bieganiu, ale już kwestia roweru zdawała się świadczyć na korzyść Maćka. Nigdy nie byłam mu w stanie dorównać na naszych wycieczkach, nie potrafiłam obsługiwać przerzutek, a SPDy kupiłam na dwa dni przed triathlonem. W ramach testów zaliczyłam spektakularny upadek na skrzyżowaniu przy Puławskiej i na tym postanowiłam zakończyć eksperymenty. „Będzie, co ma być”. I tak najbardziej bałam się, że utonę… W myślach (jak się później okazało słusznie) zakładałam, że jak przetrwam pływanie, to już dalej sprawy potoczą się z górki. Jako zupełny świeżak i laik triathlonowy, z internetu i od znajomych zaczerpnęłam nieco informacji na temat niezbędnego sprzętu. Obowiązkowa wydawała się pianka (którą, kierując się głosem rozsądku pożyczyłam). Niestety (albo na szczęście, bo gumowej skóry nie próbowałam wcześniej, nie była ona dopasowana tak, jak powinna do mojeje osoby) temperatura wody w akwenie (jak to dumnie w brzmi!) przekroczyła 24 stopnie i i pianki były zabronione. Oznaczało to tyle, że zawodowcy poradzą sobie doskonale, a przepaść pomiędzy nimi, a amatorami będzie większa niż zazwyczaj. Jednak pianka pomaga (podobno, nie miałam okazji sprawdzić). W każdym razie mówią, że trudniej się w niej utopić…   gumowo PŁYWANIE Zgodnie z przewidywaniami pływanie okazało się dramatem… Zapomniałam okularków, nie włączyłam zegarka. Kilka razy myślałam, że umrę. A ja naprawdę nie pływam źle… tylko pięćdziesiątka na basenie różni się od pokonywania wód otwartych. Każda, nawet najmniejsza falka, wlewa ci się do uszu i nosa, co chwilę ktoś częstuje cię uderzeniem z łokcia lub kolana. Dopiero w połowie dystansu sytuacja stabilizuje się i jest mniej kontaktowo… Pływanie ukończyłam dokładnie w środku stawki, co uważam za duży sukces! Niestety w triathlonie olimpijskim jest go zdecydowanie za dużo, a to najbardziej premiuje dobrych pływaków. ROWER Rower okazał się dla mnie największą niespodzianką. Okazało się, że potrafię jeździć całkiem szybko (nawet na kilkunastoletnim rowerze, o którego dopuszczenie do startu musieliśmy wybłagać sędziów… miał rogi i ogólnie chyba cały był nieregulaminowy… Ale przecież sprzęt to tylko dodatek… przynajmniej na pewnym poziomie). Średnią miałam powyżej 30 km/h, a trasa miała 11 lub 13 agrafek. Od początku do końca prowadziłam sporą grupkę. I nikt nie chciał dać mi zmiany, albo wyprzedzali mnie i zwalniali, bez sensu - faceci(!). Od jednego dowiedziałam się, że strach mnie było wyprzedzać, a szczególnie niebezpiecznie wyglądałam na strefie zmian, gdzie wydawało się, że wykoszę wszystkie drzewa dookoła. Cóż… wypinanie się z pedałów nie jest takie łatwe… Dołożyłam mojemu mężowi (w co ledwie uwierzył;) BIEG Łatwy nie był, ale pierwsze koty za płoty. Moim największym błędem było to, że nie piłam podczas jazdy na rowerze (bo subiektywnie było mi chłodno) i potem cierpiałam odwodnienie do pierwszego punktu z wodą na biegu. Poza tym wyprzedzałam. Jakie to przyjemne:):) Bieg i po raz pierwszy wyprzedzam tyle osób Ostatecznie zajęłam 8 miejsce wśród kobiet, pierwsze z tych nieco starszych (nie wiedziałam, że w tej dyscyplinie tak bardzo liczy się młodość, skrajna młodość). Co ciekawe, na przydługiej ceremonii prowadzonej przez Cezarego Pazurę (nie wiem jak was, ale mnie ten pan dawno przestał śmieszyć), otrzymałam bon na 200 zł, do wymiany na pieniążki w biurze zawodów. W biurze poinformowali mnie, że jednak pieniądze prześlą na konto, a po miesiącu okazało się, że zmienili zdanie i postanowili nagrodzić tylko 5 zawodniczek. Cóż… pozostawię to bez komentarza, bo raczej takie postępowanie z prawem niewiele ma wspólnego. Szczególnie, że w regulaminie do końca stało, że nagrody są dla 8 kobiet. Ale może tylko do zdjęcia...;) Sam start przeżyliśmy w niezłej formie. Niebezpieczeństwo wyjazdu triathlonowego zaczęło się później, w Spale (gdzie nocowaliśmy razem z kilkoma osobami z klubu Entre.pl Team. Dziecko pozostało pod opieką dziadków). Najpierw złamałam sobie palca stopy… Szit! Historia, jak z nagród Darwina. Po trudnym dniu niosłam piwo do stolika. W klapkach. I zawadziłam o wystającą metalową część… Żeby tego było mało, już po czasie, okazało się, że wyjazd okazał się bardzo twórczy:):) Jego pokłosie noszę teraz w sobie, hodując wytrwale. W kwietniu ma nam się pokazać, co takiego wytriathlonowaliśmy… UWAŻAJCIE NA TRIATHLONY 😉   Po starcie, czyli niebezpieczeństwo nadchodzi;)

MUST READ. Beletrystyka biegowa dostępna w języku polskim.

MUST READ. Literatura biegowa dostępna w języku polskim.

W ostatnim czasie na polskim rynku pojawiło się kilka książek o tematyce biegowej. Nie chcę jednak  pisać o podręcznikach traktujących o tym, jak biegać. Zamierzam przybliżyć pozycje z szeroko pojętej beletrystyki biegowej. Subiektywnie. Na wstępie zaznaczam, że każdą z tych książek warto przeczytać. Jest ich tak niewiele, są krótkie i każda niesie za sobą jakieś przesłanie. Mniejsze lub większe. Inna sprawa to, czy warto te książki posiadać? Cóż, niech każdy sam zdecyduję. Ja za wartościowe pozycje uważam te lektury, po które sięgam co najmniej dwa razy. Czy do poniższych zamierzam powrócić?… Hmm…Oceńcie sami. URODZENI BIEGACZE, Christopher McDougall,  Galaktyka 2009 Klasyka, chciałoby się rzec. Entuzjastyczne recenzje,  szum marketingowy. Tymczasem przez pierwsze 60 stron czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że świat biegowy dał tej książce takie noty. A jest trochę, jak w polskim filmie… Składnia średnia, treść dość ciężkawa, amerykanizacja przesłania na każdym kroku. Nic nie wskazuje, by autor miał się wznieść na wyżyny. A jednak… rozpoczyna się wyścig w Leadville i akcja przyspiesza. Teraz, nareszcie!, jesteśmy częścią historii, która z każdą stroną (kilometrem) mknie szybciej i coraz bardzie wartko. W tym miejscu każdy biegacz układa plany startowe na kolejny sezon, koniecznie uwzględniając wyścigi ultra. W całość wkrada się jakaś metafizyka, przestrzeń, endorfiny (tak, tak!). I nagle… znowu nędza. Hitchcock nie byłby zadowolony… Niektóre dłużyzny i wychwalanie amerykańskich dupereli (przepraszam za język) sprawiają, że masz ochotę opuścić kilka stron (bo wciąż wierzysz, że całość wróci na właściwy nurt). Autor jest niestety niekonsekwentny, mocno nieobiektywny i … wciąż chwali Armstronga… Pomimo tych mankamentów – chociażby dla niektórych fragmentów – naprawdę warto! Ogólnie lektura jest mocno motywująca. Ale ostrzegam – jeżeli ktoś nie planuje startów w długich biegach, lepiej nie ryzykować lektury :):)
  JEDZ I BIEGAJ, Scott Jurek, Steve Friedman, Galaktyka 2012 (…) współzawodnictwo jest w stanie przemienić nawet najbanalniejsze zadanie w coś ekscytującego” Specjalnie zaczynam od cytatu (nota bene dobrego), by zakwestionować sensowność takich operacji. Książka Jurka to 250 stron, z czego znaczna część to cytaty (posiadające specjalne strony, chyba po to, by całość prezentowała się bardziej imponująco… Nie lubię książek napisanych w tak amerykańskim stylu, przy których masz wrażenie, że bardziej niż autorowi zależało wydawcy. Tymczasem Jurek na pewno ma o czym opowiadać. Jego życie pełne jest ciekawych przygód, ciekawych ludzi. Nie brakuje mu też poczucia humoru i optymizmu, choć niestety z wielu stron widać kompleksy, które autor wyniósł z dzieciństwa. Nieśmiało mogę postawić hipotezę, że to z tych kompleksów wzięła się jego siła i determinacja (coś, jakby syndrom bitego chłopca). Ale ad rem. „Jedz i biegaj” to pełna inspiracji lektura uzasadniająca nieludzki wysiłek potrzebny do pokonania biegów ultra. Ultramaraton przedstawiony jest jako szukanie krawędzi, granicy wytrzymałości ciała. Szkoda, że prawdziwej treści jest tak mało. Szkoda, że to nie powieść… PS. I nie wiem czemu, ale po tej lekturze ludzie masowo przechodzą na weganizm… Mnie, owszem, zachciało się wegańskiego jedzonka, ale sama postać Jurka (ze znamionami lekkiej paranoi;) raczej odstraszyła od całkowitej rezygnacji z mięsa.  
  O CZYM MÓWIĘ, KIEDY MÓWIĘ O BIEGANIU, Haruki Murakami, Muza 2010 Pierwsze co sobie pomyślałam po przeczytaniu tej książki to: „Boże, żeby nigdy nie przyszło mi do głowy napisać książki o tym dlaczego biegam…”. Niestety wypocimy Haruki są słabe. To coś, jakby posklejany z różnych części pamiętnik na temat pasji pisarza. Pisarza, który przecież potrafi ciekawie pisać. Niestety, tym razem mu nie wyszło. Murakami nie odkrywa nic. Pisze po to, żeby przekonać, że fajnie, że biega (nie mylić z pisaniem o tym, że fajnie jest biegać). W recenzjach tej pozycji znajdziemy, że „widziany przez pryzmat biegania świat M. jest zabawny, radosny i filozoficznie zadumany”. Chyba czytałam inną książkę….   OSTATNI MARATON, Piotr Kuryło, Helion 2012 Książka inna, bo polska. Ciekawa historia, niestety słabo opowiedziana. Szkoda, że do przygotowania tej pozycji nie został zatrudniony redaktor, który wygładziłby całość stylistycznie i estetycznie. Mogłoby powstać coś naprawdę dobrego. A tak mamy pamiętnik z niezwykłego wyzwania – z biegowej wyprawy dookoła świata. Trochę kulawo, choć ogólnie interesująco. I co niezwykle ważne – książka daje natchnienie do spełniania marzeń. Pokazuje, że każdy może.   TRZY MĄDRE MAŁPY, Łukasz Grass, Warszawa 2012 Nie zupełnie o bieganiu. Ale że bieganie wchodzi w skład triathlonu to postanowiłam uwzględnić i tę pozycję. Zaraz wyjdzie, że nie potrafię pochwalić żadnej książki… ale taka jest, na razie dość uboga, ta literatura sportowo-biegowa… Grass napisał książkę dobrym dziennikarskim językiem, ale jakby trochę na siłę, jakby za wcześnie (bo ktoś mu doradził, że to już czas, by podzielić się swoimi odczuciami?…) Moim zdaniem trzeba było poczekać, zebrać więcej historii do przeczytania. A tak, mamy krótki tekst wprowadzający w świat tri. Bez większych emocji, za to bardzo czytelnie.