Sen o Warszawie - czyli jak biegać maraton w 2:48 będąc pracującą matką
30-09-2011 Dominika Stelmach-Stawczyk - tekst ukazał się na portalu bieganie.plAdam Klein (komentarz od Redakcji): Pomyślałem, że umieścimy w formie artykułu ten wpis Dominiki z jej Bloga. 2:48 dla jak by nie było nadal amatorki (pracującej kobiety z dzieckiem) to już nie w "kij dmuchał". Mam wielu kolegów, którzy od lat próbują złamać 3h00, potem 2h55, potem 2h50 stosując kosmiczne różne metody i im to nie wychodzi. Nie znaczy to, że metody stosowane przez Dominikę zadziałają u każdego, bo jesteśmy jednak różni i jeden potrzebuje dużą objętość treningową inny jej nie potrzebuje. Ale jest to jednak przypadek wart szerszego zauważenia, powodzenia Dominika w przyszłości.
Gdy emocje po biegu opadły, gdy po zakwasach nie ma już śladu, pora na subiektywną ocenę - MARATONU WARSZAWSKIEGO - MOJEGO MARATONU WARSZAWSKIEGO 2011… Zacznę od tego, że decyzję o tym, że skuszę się w tym roku na maraton podjęłam już wiosną, po udanym (warszawskim) biegu półmaratońskim. Nie wiedziałam jednak, jak uda mi się wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by przygotować się na satysfakcjonujący wynik. Po porażce (w każdym względzie – mojej, organizatorów, pogody) trzy lata temu w Łodzi, jakoś odechciało mi się maratonów…
Pora ODDEMONIZOWAĆ dystans maratoński
foto: Paula Nowicka-Matczak
Jednak to nie takie łatwe, bo „wszyscy” straszą, że jak chcę złamać trójkę, to muszę biegać minimum 120 km tygodniowo, robić 30 km wybiegania… Ale ja nie chcę złamać trójki… Nie satysfakcjonuje mnie to… Ja chcę złamać 2:50! A najlepiej od razu 2:45. I żeby nie bolało…
Jak to zrobić, gdy się pracuje, wychowuje wciąż jeszcze „bardzo małe” dziecko i do tego nie chce się zrezygnować z przyjemności (niezdrowe słabości :oczko: )? Jak to zrobić, żeby rodzina nie ucierpiała, żeby mieć choć troszkę czasu także dla siebie? Jak…
Niełatwa sprawa, ale kilka mam (także tych biegających) pokazało, że się da. Że niestety czasami nie obejdzie się bez trudnych wyborów, ale… da się. Potrzeba oczywiście niezwykłej OPTYMALIZACJI treningu, bo w sytuacji, gdy każda minuta jest na wagę złota nie można pozwolić sobie na „marnotrawienie tego czasu”. Ale bez przesady… Najważniejsze to stworzyć schemat treningu najbardziej odpowiadający danej sytuacji. A jaka była moja sytuacja wyjściowa? Roczne dziecko wymagające mojego czasu, praca wymagająca mojego czasu, lecz również: coraz dłuższe dni, perspektywa dwutygodniowego urlopu i plany, by startować w górach. Dodam do tego dużą progresję wyników w tym roku (1:19 w półmaratonie), euforię po zdobyciu Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich i wielki głód BIEGANIA 🙂
Trening konsultowałam z Michałem Jaroszem, głównie mailowo, bo Michał jest misjonarzem w Peru i tylko raz było nam dane się spotkać. Mamy bardzo podobne podejście do treningu, co tylko potwierdziło, że przyjęta przeze mnie droga rozwoju jest właściwa. ŻADNYCH SZTYWNYCH PLANÓW TRENINGOWYCH. Przy moim trybie życia to bez sensu. ŻADNYCH BIEGÓW POWYŻEJ 2 GODZIN. Bo człapanie kilometrów nie jest jedyną metodą na trening. A jakie są te metody, jakie bodźce? Głównie interwały, co najmniej dwa tygodniowo i moje ulubione BIEGI Z NARASTAJĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ. Środek często pomijany i lekceważony, ale jakże skuteczny. I sprawdza się nawet na krótszych i spokojniejszych wybieganiach. Ważne, żeby skończyć szybciej niż się zaczęło – sukcesywnie i rozsądnie przyspieszać w trakcie biegu. Mój kilometraż tygodniowy oscyluje między 70, a 99km. Ani razu nie udaje się przekroczyć „setki”…
Moją psychikę (i siłę! Nigdy nie byłam tak umięśniona) wzmocniły starty w górach. Polecam każdemu, komu znudził się już asfalt, kto tęskni za przyrodą, za innymi doznaniami i…. NIEWIADOMĄ. Bo w górach nic nie jest pewne. Przy każdej pogodzie biegnie się inaczej, rywale też są nieprzewidywalni, bo w górach wszystko jest możliwe. Tam trzeba walczyć do końca, pilnować by nie zakwasić się już na początku biegu. Ja wciąż jeszcze mam problem z taktyką, ale powoli zdobywam doświadczenie. I uczę się pokory… tego uczą GÓRY!
…maraton zbliżał się wielkimi krokami… a mnie wciąż było pod górkę. Na urlopie chorowałam, potem byłam strasznie zaganiana w pracy, na Mistrzostwa Polski do Piły nie pojechałam, bo nie miałam z kim zostawić Bartusia i skończyło się na upalnym biegu w Sochaczewie (gdzie o 50 sekund spóźniłam się na start). Mimo to czułam, że forma rośnie. JA to wiedziałam (bo 1:24 w Sochaczewie nabiegałam dzień po dyszce na 36 minut – także nie zważałam na komentarze osób, które lubią wszystko wyciągać z liczb. A to ludzie biegają, nie cyfry…).
Na forach starałam się znaleźć grupę, która będzie ze mną biegła po 3:55 min/km. Nie było to proste i w końcu musiałam zadowolić się ekipą na „złamanie 2:50”. Trochę z przekorą to piszę, bo prawdopodobnie dobrze, że panowie (cóż, żadnej kobiety o podobnych aspiracjach nie znalazłam) ostudzili mój zapał. Jeszcze na linii startu się wahałam… ale w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiłam biec asekuracyjnie po 4:0 min/km. Jeszcze będą inne maratony, na których pobiegnę szybciej!
Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie (ok. 30 osób) w tempie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu Adama Giersza odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SHG, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec…
Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa idzie pod linijkę. Spokojnie, równiutko – jeszcze dopisują dobre nastroje, trochę rozmawiamy. Robi się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze mam też bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, na kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście woda pomogła…
Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegnę za placami innego zawodnika i nic się nie dzieje. Po prostu mijają minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – staram się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo na to jestem zbyt zmęczona, ale też zbyt zależy mi na biegu. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądam za siebie...
W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku :ble:
Po 35km upał daje się we znaki. Kilometry dają się we znaki. Coraz trudniej utrzymać tempo. Na szczęście to WARSZAWA – wszędzie są znajomi, dopingują, pomagają jak mogą. Podjeżdżają rowerzyści, zagadują, dodają otuchy. A ja już jestem w zawieszeniu:
Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam, gdzie moje sny…
Tam gdzie moje kroki, moje maratońskie kroki. Kocham i nienawidzę tego zmęczenia. Tak jak kocham i czasami nienawidzę tego miasta. WARSZAWSKI DZIEŃ, WARSZAWSKI DZIEŃ…
Mój dzień! Dobiegam do mety w czasie 2:48:47!!!
Jestem taka szczęśliwa.
Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że po raz pierwszy przebiegłam MARATON WARSZAWSKI – i wiecie co? Naprawdę warto docenić to co się ma u siebie! Bo MARATON WARSZAWSKI, pomimo kilku minusów oceniam, na 93%, tak jak i mój start. A doping na Ursynowie - nie do przecenienia... Jestem ZA tą trasą :)PS. Tego dnia oficjalnie maratończykiem został mój mąż. A jeszcze pół roku temu zarzekał się, że nigdy… że to nie dla niego:D
PS'. Dziękuję jeszcze raz Wojtkowi (zrobił mi dużą niespodziankę), Beacie i Sylwkowi, a także mojemu mężowi i wszystkim, którzy we mnie wierzyli 😀