"MOJA HISTORIA BIEGOWA" to streszczenie 8 letniej przygody z bieganiem długodystansowym (lata 2004-2012).
MARATON NIE MUSI BOLEĆ. MOJE 2:46.
W kwietniu 2012 roku podczas Maratonu w Łodzi uzyskałam czas 2:46. Zakładałam lepszy wynik, ale biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne i samotny bieg, nie ma co narzekać. Na poprawę przyjdzie jeszcze pora. Ten rezultat był dziewiątym wynikiem uzyskanym przez Polkę w 2012, a szóstym osiągniętym podczas polskiego maratonu w owym roku. Bardzo mnie ucieszył ten fakt, bo udowodniłam, że będąc kobietą, pracując na pełen etat i wychowując dziecko, można się liczyć w grze o wysokie lokaty. Trzeba tylko zoptymalizować trening i dostosować go do swoich możliwości czasowych, biegać mądrze. To nie mistrzowie treningu osiągają najlepsze rezultaty na zawodach. Nie trzeba pokonywać 100 km tygodniowo, ale potrzebna jest konsekwencja i entuzjazm. Bez cieszenia się bieganiem amatorowi bardzo trudno będzie o duży progres.
1. Entuzjastyczny początek…
Debiut w biegu na długim dystansie zaliczyłam w maju 2004 roku. Miałam wtedy 22 lata i studiowałam dziennie na 3 kierunkach. Otrzymywałam stypendium naukowe na wszystkich trzech specjalizacjach, ale dorabiałam pracując wieczorami jako instruktorka fitness. Nie mogę zatem napisać, że swój pierwszy półmaraton przebiegłam zupełnie z marszu, choć biegać zaczęłam zaledwie dwa tygodnie przed startem. Byłam jednak w bardzo dobrej formie, pomimo że mięśnie nie były przyzwyczajone do biegania.
Dlaczego półmaraton i czemu akurat wtedy?
Sprawa jest bardzo prosta i w skrócie napiszę, że reklama pierwszego mBank Maratonu (nieistniejącej już imprezy, zastąpionej przez Łódź Maraton Dbam o Zdrowie) trafiła na podatny grunt. Gdy tylko zobaczyłam baner promujący bieg postanowiłam zmierzyć się z wyzwaniem. Od zawsze, a przynajmniej od kiedy pamiętam, podziwiałam maratończyków. 42 kilometry w mojej wyobraźni urastały do czegoś wielkiego, do dystansu, którego pokonanie pozwalało stać się kimś wyjątkowym. Zawsze chciałam zostać maratończykiem, ale nie sądziłam, że może to być tak bardzo realne (prawie dekadę temu bieganie amatorskie nie było w Polsce popularne). Mimo to, trzeźwo oceniłam swoje możliwości, i na początek postanowiłam spróbować sił w połowie antycznego dystansu.
Miałam dwa tygodnie… To wystarczająco długo, by zaopatrzyć się w buty do biegania i „odświeżyć” starą znajomość. Starą, bo jednak kiedyś coś tam pobiegiwałam. Właściwie to bardzo chciałam biegać, ale zabrakło szczęścia lub kompetencji trenerów… Jako 13 latka, po ukończeniu „kariery” łyżwiarki figurowej, (8 lat dzieciństwa spędziłam na lodzie, trenując przede wszystkim skoki i piruety, bo strona artystyczna zawsze była u mnie na drugim planie…) udałam się do sekcji lekkoatletycznej. Byłam doskonale rozciągnięta i wygimnastykowana, bardzo dobrze wypadałam we wszelkich testach szybkościowo-skocznościowych. Ale byłam też niska (161 cm i nic nie wskazywało, żeby ta sytuacja miała jeszcze ulec poprawie) i szczupła. Mimo to trafiłam do sekcji sprinterskiej, gdzie przyuczano mnie do zmagań płotkarskich. Uwielbiałam trening związany z bieganiem przez płotki, ale ile razy można dobiegać na końcu?… Na zawodach kompletnie się nie sprawdzałam.
Nie ukrywam też, że rozpoczęcie nauki w szkole średniej nie sprzyjało rozwijaniu pasji sportowych. Były inne, znacznie bardziej pociągające rozrywki, jak imprezy, czy wyjazdy w góry pod namiot. W okresie dojrzewania bardzo zmienia się punkt widzenia i priorytety (szczególnie u dziewczyn to niezwykle burzliwy czas). Pojawiają się nowe pasje i autorytety, pierwsze miłości i przyjaźnie. Codzienny trening uniemożliwia pełną socjalizację z rówieśnikami. Dlatego zrezygnowałam z lekkiej atletyki, a ze sportem łączyła mnie już tylko miłość dorywcza: wspinałam się, grałam w tenisa, jeździłam na nartach. Sezonowo, w miarę posiadanego czasu.
Start w półmaratonie w 2004 pozwolił mi na przypomnienie sobie, jak wiele znaczy dla mnie sport (choć już od dwóch lat intensywnie angażowałam się w ćwiczenia na sali fitness. Jednak nie była to aktywność, za którą tęskniło moje ciało, a może umysł?). Ten pierwszy bieg pamiętam doskonale. Było przeraźliwie zimno i deszczowo (plus 5 stopni w maju). Nie miałam pojęcia, jak szybko powinnam biec. Ale biegłam. Na pewno za szybko, na pewno moje tempo zmieniało się w miarę upływu czasu. Mimo to ukończyłam na czwartym miejscu wśród kobiet z wynikiem 1:40. Byłam niesamowicie szczęśliwa. Wydawało mi się, że dokonałam czegoś niezwykłego. Od razu chciałam zapisać się na kolejny bieg. Niestety wtedy, nie było to takie łatwe. Kolejna impreza, której termin nie kolidował mi z sesją, to była Sudecka Setka… nie miałam wyboru;) Zdecydowałam się zmierzyć z dystansem 100 kilometrów.
Z perspektywy czasu oceniam wyścig na 100 km, nawet jeżeli nazwiemy go marszo-biegiem, za niepotrzebną i nonszalancką eksploatację niewytrenowanego organizmu. Wtedy jednak traktowałam całą tą eskapadę w kategorii przygody. Moja wyobraźnia nie angażowała się zbytnio do projekcji ostrzeżeń, ja nie znałam zagrożeń i nie interesowały mnie one. Kalkulacja była prosta: 100 km to tylko 5 razy półmaraton. Dam radę. Będzie wesoło…
Miałam dużo szczęścia – nie dlatego, że wygrałam w kategorii kobiet, ale ponieważ ukończyłam bez poważniejszych uszczerbków na zdrowiu. Biegłam bez latarki czołówki (dlatego tak szybko! Musiałam trzymać się znikających przede mną punkcików, bo start do Sudeckiej Setki następuje o 22-giej), bez odżywek (w ostatniej chwili zakupiłam jakieś batoniki), nie miałam przygotowanego przepaku* (taka możliwość była po 42 km, nad ranem), nie miałam pojęcia czym są biegi górskie. Biegłam na żywioł, bez kalkulacji, bez doświadczenia. Poznałam jednak przesympatycznych i bardzo pomocnych ludzi, którzy uświadomili mi wiele rzeczy i zapoznali bliżej ze światem biegów długodystansowych i ultra (ponad 13 godzin to naprawdę możliwość na odbycie wielu rozmów!).
Po setce dwa tygodnie nie mogłam chodzić, a przynajmniej schody stanowiły barierę nie do przebycia. Prawie miesiąc nie byłam w stanie biegać, a mimo to już planowałam kolejne starty. Nie wiem czy to kwestia endorfin, czy po prostu zakochałam się bieganiu. Wiedziałam już, że nie będę mogła bez niego żyć. Mimo to jeszcze wtedy nie wnikałam w sekrety treningu, nie interesowały mnie drogi dochodzenia do lepszych wyników. Chciałam po prostu biegać.
W październiku 2004 roku zaliczyłam swój debiut maratoński. W Poznaniu pobiegłam 3,27 (K-20), przez cały czas prowadząc konwersację z nowopoznanymi biegaczami. Nie było żadnej ściany, nie było wielkiego bólu. Biegłam bezpiecznie, cały czas w pierwszym zakresie** (jakoś na kilka dni przed maratonem stałam się szczęśliwą posiadaczką pulsometru i rozpoczął się flirt z tym urządzeniem). Biegłam testując swoje możliwości. Wtedy po raz pierwszy zakiełkowała w mojej głowie myśl, że chciałabym kiedyś złamać trzy godziny. Wydawało mi się to czymś abstrakcyjnym, ale bardzo pociągającym. Wtedy też podjęłam decyzję, że zacznę trenować (z głową).
*przepak - czyli specjalna strefa w trakcie biegu ultra, gdzie można zmienić buty, przemoczone ubranie, uzupełnić prowiant. Bardzo dosadnie opisano przepak:
http://www.napieraj.pl/index.php?option=com_multicategories&view=article&id=202&catid=6:trening&Itemid=72
**pierwszy zakres - najprościej rzecz ujmując to spokojny bieg w tempie umożliwiającym konwersację bez zadyszki.
Podobne