7. MARATON POD LINIJKĘ,
CZYLI 4 MINUTY NA KILOMETR
Chciałam już jesienią 2011 roku zaatakować wynik 2:45. Czułam, że stać mnie na to, pomimo że chyba wszyscy biegowi znajomi próbowali wybić mi ten pomysł z głowy. Szczególnie mężczyźni. Tak jakby z moich biegów nie wynikało, że jestem w stanie biec szybko. Nie wiem czemu, ale wielu osobom wydaje się, że w maratonie należy poprawiać się stopniowo. Po co? Jeżeli można od razu pobiec dobrze… Bardzo dużo zależy od naszego nastawienia, sukces siedzi w głowie. Nigdy nie wiemy przecież, czy zdarzy się kolejna szansa.
Tradycyjnie już 3 tygodnie przed zaplanowanym maratonem wystartowałam w „połówce”. Dotychczas jednak starałam się biec jak najszybciej, a teraz postanowiłam spróbować tempa maratońskiego. Ponieważ wyjazd do Piły byłby zbyt skomplikowany logistycznie, to po raz kolejny postanowiliśmy z mężem wystartować „rodzinnie” w Sochaczewie. Rodzinnie, bo Maciek z babyjoggerem. Niestety dla mnie bieg rozpoczął się dość feralnie, bo gdy już cała grupa zawodników (około 400 osób) została wywieziona autobusami 21 km na miejsce startu, nie zdążyłam uporać się ze wszystkimi przedstartowymi sprawami. A w moim przypadku było to zadbanie o Bartka, jego wózek i sprawdzenie, czy nic nie będzie moim chłopakom brakować. Nasz autokar dotarł na miejsce jako ostatni, ale organizatorzy nie przejęli się tym, że znaczna grupa zawodników nie znajduje się we właściwym miejscu. Sygnał do startu padł w zupełnie niespodziewanym momencie. Zanim zdążyłam się ogarnąć i dobiec do linii początku wyścigu upłynęła dobra minuta. Także od początku musiałam gonić.
Niestety przez tą sytuację początek biegu był mocno chaotyczny, za wszelką cenę chciałam dogonić stawkę. W szybkim bieganiu nie pomagał ponad 30 stopniowy upał (a start tradycyjnie o bardzo komfortowej godzinie trzynastej…). Niemniej udało się do 5 km objąć prowadzenie wśród kobiet i wyrównać tempo. Gdy już się uspokoiłam biegło mi się bardzo fajnie, tempo wydawało się wręcz ślamazarne. Ale biec szybciej nie zamierzałam. Sądzę też, że walcząc ambitniej przy tej pogodzie, mogłabym skończyć jak wielu wyprzedzanych przeze mnie panów, czyli nienajlepiej;) A tak, finiszowałam z czasem nieco poniżej 1,24, z dużym zapasem sił. I potwierdziłam, że do maratonu jestem przygotowana. W nawiasie nadmienię, że mój mąż wyrównał swoją półmaratońską życiówkę, ale tym razem z Bartusiem:)
Przez najbliższe 3 tygodnie plan startów miałam jeszcze bardzo napięty, ale były to już krótkie dystanse. Tydzień później Mistrzostwa Świata w Biegach Górskich w Stylu Anglosaskim w Albanii (co ciekawe, na miejsce dotarłam szybciej niż niejeden raz w polskie góry). Dystans 8 km, ale bieg rzeźniczy.
Dwa wbiegi i dwa bardzo strome zbiegi na piaszczystej górze u podnóża Tirany. Tylko dla osób o mocnych nerwach, no ale takie są biegi górskie. Interesujące, z dreszczykiem emocji. Na Mistrzostwa zakwalifikowałam się, bo zrezygnowała najbardziej utytułowana polska zawodniczka Iza Zatorska. Zdecydowałam się zatem w ostatniej chwili i właściwie w ogóle nie przygotowywałam się do tej imprezy, ale zmieściłam się w pierwszej połowie stawki, także nie było źle (byłam chyba 27). Uznałam, że ten start nie przeszkodzi mi w ostatnich już przygotowaniach do 42 km.
A maraton zbliżał się wielkimi krokami. Maraton po długiej przerwie. Maraton, w którym nie zamierzałam odczarowywać „trójki”, bo w ogóle trzema godzinami nie zaprzątałam sobie głowy. Zdziwieniem i lekkim rozdrażnieniem reagowałam, gdy ktoś życzył mi połamania „trójki”. Ja byłam pewna, że nie będę miała z tym najmniejszego problemu. Dotychczas nigdy nie spotkałam się ze ścianą w maratonie i nie zamierzałam dobiegać do niej tym razem. Usilnie próbowałam zebrać grupę chętnych na wynik 2,45. Kilku chłopaków się zgłosiło.
Tydzień przed maratonem:
W sobotę start treningowy na 10 km (Kabaty, przełaj), czas 38 minut.
W niedzielę start na 5 km (kluczenie po bemowskiej pętli, zakręty i agrafki), czas 18,04.
W poniedziałek wolne.
We wtorek 8,8 km nad ranem, bardzo wolno.
W środę 14,6 km, też wolno.
W czwartek 9 km w 40’ w tym 6 x 1’ p:1’ (tempo 3,38 min/km)
W piątek i w sobotę odpuszczam bieganie. Czuję niestety, że jestem ciężka…
Wpis z mojego pamiętnika na dzień przed maratonem wyglądał tak:
„A teraz KILKA FAKTÓW PRZEDMARATOŃSKICH (można czytać parzyste lub nie-):
1. Nie jestem dobrze przygotowana do maratonu, nie zrobiłam wszystkiego, co sobie zaplanowałam.
2. Nigdy nie byłam tak dobrze przygotowana do maratonu...
3. Przebiegłam za mało kilometrów (ani razu nie przekroczyłam 100 km w tygodniu)
4. Nigdy nie przebiegłam, aż tak dużo kilometrów...(regularnie biegałam po 70-80 km/tygodniowo)
5. Za dużo startowałam w zawodach.
6. Nigdy nie startowałam tak mało...
7. Jestem za ciężka o kilogram w stosunku do idealnej (moim zdaniem) wagi maratońskiej.
8. Nigdy nie byłam tak lekka przed maratonem...
9. Mam zbyt ambitne marzenia:)”
Maraton Warszawski 2011 zaczęłam ze strefy „normalnej”, czyli razem ze wszystkimi. Mogłam być w „elicie kobiet”, ale to by oznaczało start kilkanaście minut przed wszystkimi i prawdopodobnie samotny bieg. Na to nie byłam gotowa, a poza tym jestem realistką;) Oddzielny start kobiet odbywał się ze względu na formułę biegu, według której nagrodę główną mógł wygrać mężczyzna lub kobieta. Stąd handicap dla pań.
W strefie zaraz za linią startu zaczęłam szukać panów, którzy deklarowali bieg na 2,45. Niestety okazało się, że żaden z nich nie wytrwał w postanowieniu. Była natomiast bardzo liczna ekipa (ponad 30 osób!) planująca bieg po 4 minuty na kilometr. Wahałam się, ale ostatecznie nie zaryzykowałam i zabrałam się z peletonem.
Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie w czasie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SGH, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec…
Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa szła pod linijkę. Spokojnie, równiutko – dopisywały dobre nastroje, trochę rozmawialiśmy. Robiło się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze miałam bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, przez kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście pomogła woda, którą dostałam od jakiegoś przypadkowego rowerzysty. Dziękuję.
Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim…
NUDĘ. Wielką
NUDĘ. Biegłam za placami innego zawodnika i nic się nie działo. Po prostu mijały minuty i kilometry.
Imperare sibi maximum est imperium – starałam się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo byłam tak skupiona i skoncentrowana na utrzymywaniu tempa. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądałam za siebie...
W pewnym momencie słyszę, że "
maraton zaczyna się po trzydziestce."
Uffff.... to mam jeszcze pół roku” pomyślałam.
Po 35 km upał już mocno dał się we znaki. Kilometry czułam już w nogach. Coraz trudniej było trzymać tempo. Na szczęście wybrałam WARSZAWĘ – wszędzie pojawiali się znajomi, dopingowali, pomagali jak mogli. Podjeżdżali rowerzyści, zagadywali i dodawali otuchy (gdy się biegnie na początku stawki cykliści w ogóle nie przeszkadzają i organizatorzy nieszczególnie starają się ich przepędzać).
Dobiegam do mety w czasie
2:48:47
Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. I miałam motywację, by dalej się starać.
Podobne