Śr, 14 września 2011, 11:45 – Mistrzostwa Świata w Albanii

Cofnę się powoli do momentu, kiedy... skończyłam;) W piątek miałam bardzo dużo pracy, aż w pewnym momencie myślałam, że się spóźnię na samolot. Na szczęście nie było korków i sprawnie udało się dotrzeć na Okęcie (tzn. Lotnisko Chopina;) Na lotnisku spotkałam już większą część naszej, polskiej ekpiy. Podróż przebiegła sprawnie, ale była bardzo męcząca, bo jednak nie było kiedy się zdrzemnąć. W Tiranie wylądowaliśmy po północy, tam jednak okazało się, że musimy czekać na Danusię, która leciała innym połączeniem. Samolot się spóźnił i była dopiero po drugiej. Po trzeciej w nocy dowieziono nas do hotelu. Nie mogłam spać. Było tak duszno, a z klimatyzacją za zimno i za głośno, poza tym bałyśmy się przeziębić przed startem. Jakoś ze 3 godziny przedrzemałam, ale czułam się "wypluta". Rano nie dało się spać, bo hałas dobiegający z ulicy był duży, no i akurat naprzeciw naszego okna trwały jakieś prace remontowe. Cóż, pomyślałam, że może później uda się położyć... Po śniadaniu PLAŻA. W końcu hotel 100 metrów do morza, ciepłego morza... Alternatywą było zwiedzanie trasy biegu, ale... po co? Po co 2 godziny spędzić w ukropie w autokarze, skoro można się popluskać, pobiegać po plaży i troszkę poopalać... Po co? 35 minut biegania brzegiem morza, boso 😀 Po południu czekała nas i tak wyprawa do Tirany na ceremonię rozpoczęcia. Było bardzo patetycznie, długo i nudno. Nie lubię tego wymieniania działaczy, dziękowania sobie i dwugodzinnych przemówień premierów, czy ministrów sportu. Możnaby to zrobić krótko i treściwie. Występu lokalnych zespołów załamały mnie (po nieprzespanej nocy siedzenie w jakieś obskurnej haki do dwudziestej pierwszej było masakryczne). W nocy słabo spałam. Chyba przez duchotę, bo przecież się nie denerwowałam;) Rano wstałam ok siódmej, śniadanie, no i wyjazd autokarem (bez klimy) na trasę. O 9.15 startowały juniorki i trzeba powiedzieć, że miały dużo szczęścia, potem temperatura gwałtownie wzrastała. O 10 świetną dyspozycję pokazali nasi juniorzy zdobywając srebro w drużynie. Jak oni lekko biegli!! Obrazek Najbardziej bałam się odwodnienia lub udaru. Przy temperaturze dobijającej czterdziestki wszystko mogło się zdarzyć... Nawadniałam się, pociłam, ale i tak czułam słabo... W tym roku w Polsce takich upałów nie było. Przed startem polewałam się wodą i wygladałam, jakbym już była PO BIEGU... Obrazek Nie miałam taktyki, ani konkretnych założeń. Bardzo chciałam być w pierwszej połowie stawki. Ale zawodniczki, seniorki wygladały na mocne. Były ekipy z najodleglejszych zakątków świata, nie zabrakło bardzo mocnych Amerykanek, Australijek, Kanadyjek, z Europy do zwycięstwa typowano Włoszki. Na trasie najgorszy był pył. Unosił się wszędzie i nie pozwalał oddychać. Sama trasa nie była trudna, ale przy takiej spiekocie nie miało to znaczenia. Obrazek Zaczęłam spokojnie, ale przez to utknęłam za zawodniczkami, które bardzo zwolniły, a Turczynka przede mną zaczęła iść pod górę. Niestety nie potrafię jeszcze za dobrze radzić sobie z zmianą tempa. Straciłam dużo energii na próbie wyprzedzania (a ścieżka bardzo wąska). Cóż... to nie była trasa na Mistrzostwa Świata! Stanowczo za wąsko. Zbieg też nie był fajny, bo ciągle dziury, rowy, uskoki i piach. Uważam, że był technicznie znacznie łatwiejszy niż w Ustrzykach, ale przez ten pył i tłok słabo było widać, co się dzieje kilka metrów przed biegnącym. Druga pętla spokojnie pokonana. Znowu źle trafiłam i cały podbieg byłam blokowana. Przed samym szczytem wyprzedziła mnie Danusia. Była z nas zdecydowanie najmocniejsza tego dnia. No i miała "twardość" ze stadionu. Poza tym to zdecydowanie najszybsza biegaczka górska (choć na razie taka sama z Danusi góralka, jak i ze mnie - "pierwszoroczna";). Zbieg już sobie podarowałam i "dotoczyłam" sie do mety. Sądziłam, że jestem na szarym końcu. Obrazek Dobiegłam na 27 pozycji. Zgłoszono do startu 63 seniorki, 52 ukończyły bieg. Na 24 pozycji Danuta Woszczek. 31 Anna Celińska 35 Dominika Wiśniewska. Równa ekipa, na średnim światowym poziomie. Jak dla mnie "super";) Po biegu plaża :) Piękna i piaszczysta. I kilkadziesiąt minut biegu po plaży, bo strasznie chciało mi się biegać. Czułam niedosyt. Za krótki dystans - 8,777 km. Polecam wakacje w Albanii - jest tanio, gorąco i gdybym nie wiedziała, to pomyślałabym, że jestem we Włoszech, albo w Grecji. Oczywiście gorzej z "zapleczem". Wieczorem impreza:) Po tańczeniu wreszcie zaczęły mnie boleć nogi;) Następnego dnia rano 35 minut po plaży ( w butach)
 

N, 4 września 2011, 17:40 – Półmaraton w Sochaczewie

aj, no działo się... od rana z przygodami... Miał być spokojny półmaraton w tempie planowanego maratonu/// Maciek o 7 rano wyglądał bardzo słabo... stwierdziliśmy, że nie ma sensu jechać razem. Oczywiście czułam się źle, że zostawiam Bartka... Poza tym nie spałam w nocy. Tymczasem przed samym wyjazdem Bartuś miał mały wypadek... przewrócił się i okropnie rozciął wargę- było dużo krwi, na szczęście to nic groźnego. Ale nie mogłam zostawić maluszka samego... To spowodowało, że Maciek stwierdził, że w takim razie jedziemy wszyscy. I pojechaliśmy. (ile to już razy powtarzałam, że to już ostatni raz jadę do Sochaczewa??) Pierwszy absurd to zamknięcie biura zawodów o 11-tej, podczas, gdy start jest o 13-tej... No dobra. Przejazd 21 km autokarem baaardzo starej generacji... bez klimy, z postojem na patetyczne wieńce, etc. Dojechaliśmy (średnie tempo 25km/h) na 5 minut przed startem - kiedy zrobić rozgrzewkę? Skorzystać z toalety?, a w moim przypadku jeszcze przewinąć małego??? Nikt nic nie mówi, nie potwierdza za ile będzie start. Gdy spokojnie korzystałam z "krzaczków" usłyszałam wystrzał z pistoletu. Obok mnie było kilkanaście osób. Jak zwykle w Sochaczewie - biegaczy ma się "gdzieś". Bardzo ciężko poinformować, że zaraz start... Bez komentarza... Linię startu przekroczyłam prawie minutę za późno. Zaczęło się zatem od "klnięć" i gonitwy... Było 30 stopni ciepła. Upał. Wiatr, chyba najsilniejszy z jakim się mierzyłam. Całe 21 km "w mordęwind". Bez komentarza po raz kolejny. Wyprzedzałam. Cały półmaraton wyprzedzałam i mierzyłam się z wiatrem i upałem. Starałam się utrzymać tempo w miarę równe, poniżej 4 min/km. Miało być na 1;22:30, a wyszło 1:23:25 (od startu do mety), wg. oficjalnych wyników 1:24:20 - niestety pomimo chipów nie było maty na starcie, także podano tylko czas brutto. Spokojnie. Bez szarpania, w sumie...nudno. Ale na wkurzeniu przez cały dystans. Na jeszcze większym, gdy zobaczyłam, że "p**" Białorusini (dwóch panów) gdy zobaczyli, że sami nic nie zdziałają, zawrócili się po Białorusinkę. I prowadzili ją we dwójkę do mety (jakieś 13 km). Ja zmagałam się z wiatrem sama. Tymczasem, gdy dobiegałam do mety usłyszałam, że oczywiście zwycięża Białorusinka!!! (a wygrywam tam trzeci raz i za każdym razem jest taka sama sytuacja. Czy oni maja jakiś kompleks, że Polka wygrywa, a nie zaproszone Panie z zza wschodniej granicy???). W końcu maraton musi mieć w nazwie "międzynarodowy"!!! Jak ktoś chce sobie sprawdzić, kto z mężczyzn wygrał, i kiedy był zawieszony za doping to można poszperać. Bez komentarza. Po raz kolejny. Ale włodarze się cieszą, gratulują i mają "półmaraton międzynarodowy"... Na szczęście Pani nie miała ze mną szans. Ogólnie ten start mnie przekonał, że 2:45 jest w zasięgu. Takie tempo jak dziś to pikuś... Moje szczęście nie miało też granic, bo Maciuś zrobił życiówkę. Pchając wózek z Bartusiem. Chory. No, teraz jestem spokojna o jego maraton;) I tu kolejny komentarz... Dla co najmniej połowy zawodników brakowało wody na trasie! To żenujące. Maciek miał w wózku kilka butelek i po prostu dzielił się z umierającymi na trasie - a interwencji medycznych było kilka. To skandal! Po raz kolejny na tym półmaratonie brakuje wody! A wiadomo, że statystycznie zawsze jest upał... A punkty nawadniania tylko 3 - na 4, 10 i 14-tym km (choć miało być na 5,10 i 15) Mało. Naprawdę mało, szczególnie, że limit czasu to 3h. Mnie wystarczyło, ale... widziałam, jak niektórzy wyglądali. Miłe rzeczy: Nagrodzono nas w kategorii biegająca rodzina;) Fajne wieńce na głowę. Szkoda, że zero kibiców na trasie, ruch w pełni (a nie jest miło być wyprzedzanym prze tira). No, tym razem chyba naprawdę po raz ostatni... PS. Aj, w Pile miałam szanse na medal... Z drugiej strony - pobyłam z rodziną i miałam dwa porządne starty: sobota - 10km (spokojnie, bez żadnego parcia na rekord) 36,20 i dziś półmaraton w 1:23:25 (oficjalnie 1:24;20). Może jeszcze będzie szansa w tym roku na życiówkę w połówce. Stać mnie.

Pn, 20 czerwca 2011, 07:37 Mistrzostwa Świata w Słowenii

Obrazek Po biegu. Maciuś ukończył: 7 godzin i 21 minut! To mój największy sukces...:) Mistrzostwa Świata w maratonie górskim, Potrbdo 2011 Wyjazd do Słowenii i start w jednym z trudniejszych maratonów na świecie wydawał mi się szaleństwem. W końcu jednak dałam się namówić na występ - najbardziej kusiła perspektywa wystąpienia oficjalnie jako reprezentantki Polski. Nigdy nie miałam takiej szansy...(i zobaczymy, czy jeszcze się taka możliwość powtórzy...). Szaleństwo! Szaleństwo... choć przecież udało mi się wywalczyć Mistyrzostwo Polski w biegach górskich na długim dystansie - ale na dwugodzinny wysiłek byłam przygotowana, na ponad dwa razy więcej...NIE...Aby przygotować się dobrze do półmaratonu nie trzeba dłuuugich godzin spędzać na bieganiu, aby jednak dobrze przebiec maraton...trzeba poświęcić znacznie więcej czasu. Aby przebiec górski maraton... Wiedziałam, że w tym sezonie osiągnęłam już bardzo wiele - poprawa życiówki w półmaratonie o 4 minuty, poprawa na 5 i 10km. W planach miałam zakończenie sezonu pod koniec maja - start w MP miał być tym ostatnim przed roztrenowaniem. Tymczasem zakwalifikowałam się na MŚ... Byłam zmęczona. Naprawdę wymęczona startami, pracą, szkołą (11 czerwca obroniłam się - podyplomowe studia marketingu sportu, SGH), Bartusiem (toć berbeć ma dopiero 14 miesięcy, wstaje przed szóstą rano, z oka go nie można spuścić...). Moje ostatnie starty nie były do końca udane (poza dyszką w GP, ale co tu porównywać...). Zmęczenie, zmęczenie. Kilka razy miałam ochotę wycofać się, powiedzień "nie jadę, i tak wiele tam nie zawojuję". Ale przecież liczy się też doświadczenie, w życiu trzeba mierzyć się z coraz wyższymi przeszkodami. Czasami trzeba zaryzykować...nawet, gdy rozsądek próbuje wziąć górę... Chciałam poczuć atmosferę mistrzostw... Z Warszawy wyjechaliśmy już w środę po pracy - remontowane bezmyślnie drogi nie pozwalały na komfortową jazdę. 7 godzin do granicy (350 km). Masakra... Tam nocleg w miłym hoteliku Zamek (przy samej granicy) i rano 800 km... też w 7 godzin. Cóż - Europa (mam nadzieję, że doczekamy się kiedyś takich tras...). Dojechaliśmy na miejsce przed czwartą - przywitał nas upał i rewelacyjne widoki. Hotel milutki - 5 gwiazdek, spa. WAKACJE. Alpy Julijskie, a w tle te wyższe... Bajka. Słowenia jest przepiękna. Wokół góry, jeziora z krystalicznie czystą wodą (w takim kolorze, który sądziłam zarezerwowany jest tylko dla oceanu - przynajmniej ja, poza Meksykiem, nigdzie takiej barwy nie odnotowałam), ludzie uśmiechnięci (poza zawodnikami: od tych wieje grozą, patrzą spode łba, oceniają, szykują się do starcia - mogłabym opisać swoje atawistyczne skojarzenia, ale trochę nie mam czasu...). My wakacjowaliśmy. Czułam się trochę nie na miejscu pośród tych profesjonalistów, ale...raz się żyje:) Trzeba posmakować to życie- tak jak lokalne specjały (żal sobie odmawiać...i wcinać makaron...). Mnie do gustu szczególnie przypadł nielokalny, ale rewelacyjny rekin z grilla w bakłażanach z serem pleśniowym...MNIAM. A że ostatnio mam niesamowitą jazdę na ryby i krewetki to byłam przeszczęśliwa :) Niestety już kolejnego dnia pogoda zaczęła się psuć. Było jeszcze ciepło, ale słońce zniknęło za chmurami. Przelotnie kropił deszcz. Postanowiliśmy poświęcić piątek na zwiedzanie. Prognozy na sobotę nie były ciekawe...deszcz, do plus czterech na szczytach...ŹLE Dodatkowo góry (piękne) nie nastrajały pozytywnie (WYSOKO! I śnieg na szczytach). O 17-tej odbyła się ceremonia rozpoczęcia mistrzostw. Sztandary, przemówienia, zespoły ludowe. Takie patetyczne klimaty (nie moje). Poza tym ciężko czuć się komfortowo, gdy nie ma się stroju reprezentacji, a inne ekipy wyglądają PROFESJONALNIE i NARODOWO. My - ubrani...od czapy... Niestety PZLA na dwa dni przed wyjazdem poinformowała, że trojów reprezentacyjnych nie dostaniemy... Problem PZLA? Sponsora? Czy może biegi górskie zaczęto traktować jako coś gorszego? Gdybym miała więcej czasu przygotowałbym dla wszystkich stroje na własną rękę, przynajmniej koszulki wypadałoby mieć... Obrazek Zaczęło padać (dlatego o 21 byliśmy już w łóżkach - po tradycyjnym piwie: mają bardzo smaczne:). O 5 rano śniadanie... Jak się czułam? Nie rewelacyjnie, ale również nie szczególnie źle. Trochę bolał mnie brzuch i kostka (natarłam ją żelem przeciwbólowym). Śniadanie pożywne (za duże!). Niestety mój żołądek jeszcze się nie zaaklimatyzował (co ciekawe - po tym wyjeździe jestem o ponad kilogram cięższa...). Na start wyjechaliśmy punktualnie o szóstej - godzina drogi autokarem (duszno, słabo mi było - na szczęście choroba lokomocyjna nie ujawniła się do końca). Zaczęło mocno padać (a ja przyjechałam się opalać!!!). Nie zrobiłam rozgrzewki (kryjąc się przed deszczem i kalkulując, że i tak się rozgrzeję...). Start... Nikt nie ruszył super szybko, raczej spokojnie. Nie wiem ile kobiet jest przede mną, ale nie ma to znaczenia. Wiem, że muszę złapać własne tempo. Pierwsze zdziwienie po 0,5 km (organizator podawał na stronie 37,5km) - informacja, że do mety jeszcze 38 km... Hm... Buty dobrze trzymają się ślizgiej nawierzchni. Z podziwem patrzę na Rosjanki w startówkach :orany: Zapłacą za to na zbiegach. Moje buty - PUMA NIGHTFOX spisały się idealnie:) Są stworzone do biegów anglosaskich! Pierwsze kilometry biegło się dobrze, ale nagle moje nogi zrobiły się niesamowicie ciężkie. Lewe udo odmówiło posłuszeństwa. Stawałam się z każdym metrem coraz cięższa i cięższa. Rywalki przeszły do marszu - ja też musiałam, ale to moja pięta achillesowa. Nie zdążyłam jeszcze nauczyć się podchodzenia. Szło mi to bardzo "pod górkę". W Polsce góry pozwalały na to, by biec do końca... ...tu potrzebna była umiejętność podchodzenia. TO DO NEXT YEAR Minęła mnie Ania Celińska i Antonina Rychter - pozostałe Polski biorące udział w wyścigu. A ja byłam bezradna. Chciałam się wycofać...by nie przybiec na końcu, by nie złapać kontuzji, by nie umierać dłużej... Na szczęście kilka słów wsparcia, by powalczyć też dla drużyny...POMOGŁO. Dotrwałam do pierwszego zbiegu. I w tym miejscu mogłam rozwinąć skrzydła. Zbieganie to mój największy atut. Wyprzedziłam kilka dziewczyn (nawet Rosjanki w startówkach, które wydawało się, że odbiegły na tysiące kilometrów). Niestety po zbiegu trochę płaskiego i masakryczny podbieg. W tym miejscu mogę przyznać się, że skończył się dla mnie bieg, a zaczęło "doczłapywanie". Postanowiłam potraktować drugą (morderczą) część trasy jako spacer po górach. Przy okazji zgubiłam buta po którego musiałam się wracać, wzywałam pomoc dla faceta, który na moich oczach skręcił sobie nogę (dokładnie nie wiem co mu się stało, ale wyglądało dramatycznie). I człapałam. Z bólem, ale... na szczycie ukazał mi się taki widok... że WARTO:) Gdybym biegła i walczyła, nigdy nie zwróciłabym uwagi na to, co mijam po drodze. A tak? Miałam czas i okazję popodziwiać. Oczywiście wolałabym biec... Ale nie było sensu ryzykować kontuzji (a zmęczone mięśnie łatwo ulegają), bo 15 czy 25 pozycja - to już bez znaczenia. Wnioski: bardzo dużo pracy przede mną, ALE czołówka światowa jest w zasięgu - przez pierwszą część dotrzymywałam im kroku, a nie było to super zabijające tempo (spodziewałam się, że najlepsze dziweczyny leciutko i szybciutko przegonią całą resztę już na początku). Wnioski dodatkowe - jestem dobra w zbieganiu i nie męczy to mojego organizmu. Właściwie na pierwszym zbiegu wyprzedziłam 6 czy 7 kobiet pomimo, że czułam się okropnie. Mnie zbieganie po prostu nie boli. Natomiast podchodzenie...NIE UMIEM:( Jeszcze... Mistrzostwa Świata w Maratonie Górskim... Cóż...ukończyłam i nie zrobiłam sobie krzywdy...21 z kobiet 1:20:13 (na pierwszym szczycie, po ok.10km) 2:29:25 (na dole po 23 km) 4:04:29 (na drugim szczycie na 30 km) 4:47:21 (na mecie - 38,5 km) Zajęłyśmy 4-te miejsce drużynowo i niewiele zabrakło nam do medalu brązowego. Najlepiej spisała się Ania Celińska - 6-ta na mecie! Antonina był 18-ta z czasem o kilka minut lepszym ode mnie. Czy traktować ten start jako porażkę ,czy jednak pewien sukces? Na pewno była to mocna lekcja - charakteru, gór, możliwości. Jestem teraz bardziej zmotywowana do treningu i wiem, że przy każdej okazji będę uciekać w góry. Bo "w górach jest wszystko, co kocham. I wszystkie wiersze są w bukach..." jak śpiewał poeta;)