Listopad ‚2012

Pn, 5 listopada 2012, 11:52 Niestety sezon przeziebieniowy znowu dał mi się we znaki i kilka dni przeleżałam w łóżku. Zapalenie gardła... Muszę teraz na siebie zdecydowanie bardziej uważać! Bo niestety nie moge leczyć się fervexem i grzanym piwem;) W ciąży każde przeziębienie to studiowanie ulotek leków,wypytywanie różnych lekarzy, czy na pewno można wziąć środek, na którym przecież napisano, że nie zaleca się stosowania kobietom w ciąży... A i tak kończy się na ciepłej kołdrze, mleku z miodem i czosnkiem (choć ten też nie jest zalecany w dużych ilościach; podobnie jak witamina C i rutyna...). Na szczęście udało mi się wszystko wypocić, wyleżeć. I mam już dość lekarzy na dzień doby wypisujących antybiotyk. Co się stało? Niedługo uwierzę w międzynarodowy spisek mający obniżyć naszemu społeczeństwu odporność;) Ale ad rem. Choć teraz ciężko pisać coś więcej o aktywności. W październiku przebiegłam tylko 108 km. Trochę pospinningowałam. Listopad zaczął się bardziej optymistycznie, choć już czuję, że godzina ćwiczeń to zupełne optimum. Ćwiczeń aerobowych, rzecz jasna. Mam takie poczucie, że ten okres odpoczynku naprawdę jest potrzebny. Że oczywiście formę chcę podtrzymywać, ale tylko na tyle, na ile będzie to związane z przyjemnością. Nic na siłę, nic na zapas. Wt, 6 listopada 2012, 10:46 Uczę się pokory. Uspakajam się. Sądzę, że nauczyłam się ze sobą rozmawiać i nieśmiało zauważam, że chyba teraz da się mnie lubić. Ja zaczęłam lubić siebie. Zawsze to krok do przodu. Kolejny krok w dorosłość. Dorosłość, która zawsze mnie przerażała. Wiązała się z odpowiedzialnością... także za każde wypowiedziane słowo. A język, niestety, mam cięty. Choleryczka ze mnie... Charakter można szlifować, ale chyba nie warto z nim walczyć. Każdy temperament, każda osobowość wiąże się z lepszymi i gorszymi stronami. Trzeba siebie polubić. Moja ciąża szybkimi krokami zmierza do półmetka. Minął 17-ty tydzień. Brzuch już ciężko ukryć, choć jeszcze dużo ubrań na mnie pasuje. Niestety nie omijają mnie przykrości, jak grypa żołądkowa, która męczyła najpierw Bartusia, potem Maćka, aż wreszcie uderzyła we mnie. Po dwóch dniach wymiotów nie wiedziałam, jak się nazywam. Na szczęście dzisiaj jest już dobrze, a oględziny Kacperka również wypadły pomyślnie (i załapałam się na dodatkowe USG - a to chyba najbardziej wyczekiwane momenty - chwile, gdy możesz zobaczyć swoje dziecko, jego ruchy, bicie serduszka. To szczególnie ważne teraz, gdy ruchy dziecka są jeszcze praktycznie niewyczuwalne, pojedyncze). Bardzo dobrze czuję się teraz fizycznie. Brzuch trochę przeszkadza, ale jest jeszcze na tyle niewielki, że ćwiczyć mogę. Przez pierwsze 10 dni listopada przebiegłam 60 km, 3 razy byłam na spinningu. Jazda na rowerku sprawia mi bardzo wiele frajdy, powoduje naprawdę pozytywne zmęczenie. Bieganie natomisat jest wolnością. Wybiegając na pola, czy do lasu nie patrzę na zegarek. Nie ma to teraz najmniejszgo znaczenia. Biegnąc odpoczywam, dotleniam się. Niestety, w ciągu tygodnia ćwiczę na siłownianej bieżni. Niestety, bo choć lubię bieżnię, to nie mogę oddać się przestrzeni, tak jak podczas biegania na świeżym powietrzu. Z góry też muszę zaplanować prędkość. A teraz nie mam na to ochoty. Chciałabym, żeby nogi same decydowały. Chwilami czuję ukłucie zazdrości, gdy widzę osoby biegające. I nie chodzi o osiąganie wyników na zawodach, ale możliwość "poniewierki" na treningu. Teraz nie mogę doprowadzić się do takiego zmęczenia. Mogę natomiast czytać, analizować i próbować przygotować się psychicznie na kolejny sezon biegowy. Może na jesieni będę już nieźle biegać. Zobaczymy. Ważne, że tego chcę, że czuję, że jeszcze wiele przede mną :hej: Że jako spełniona mama mogę czerpać szczęście z bardzo wielu źródeł :lalala: Zawsze chciałam być mamą. To najpiękniesza rola na świecie. A mały człowieczek, który przytula się do Ciebie mówiąc "kocham cię najbardziej na świecie"... to nagroda cenniejsza niż wszystkie trofea. Śr, 21 listopada 2012, 10:40 Dzisiaj będzie jeszcze mniej o bieganiu niż ostatnio. Teraz więcej chadzam na spinning, na aerobik niż biegam. Ćwiczę praktycznie codziennie, około godziny. Na więcej nie mogę sobie pozwolić, bo jednak praca mnie męczy, Bartuś jest bardzo absorbujący. A regeneracja zajmuje coraz więcej czasu. Staram się sypiać conajmniej osiem godzin, ale gdybym mogła dobijamłabym do dziesięciu. Marzy mi się "pobyczenie w słońcu"... aj, te jesienne marzenia :oczko: Na szczęście już za miesiąc święta i dzień zacznie się wydłużać. I ja będę coraz bliżej końca. Bo choć ciąża to nie choroba, to jednak stanowi dość duży dyskomfort :hahaha: Dzisiaj będzie o literaturze czerpiącej inspirację w bieganiu. O książkach, które... zawiodły mnie, a ich powtórna lektura nie poprawiła sprawy. O książkach, na temat których tyle superlatyw powiedziano... a ja, cholera! nie wiem czemu! Zacznę od tego, że od kiedy w wieku 3 i pół roku nauczyłam się czytać, czytam dużo. Czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Bo czytam szybko. Bo bez czytania czegoś mi w życiu brakuje. Nie licząc okresu studiów, gdy na wydziale filozoficzno-historycznym zmuszana byłam połykać tony literatury naukowo-historycznej, czytam z dwóch powodów: dla rozrywki (rzeczy łatwe i lekkie), dla samorozwoju (trochę poważniejsze). W kategorii rozrywki gustuję w LLosie (toż "Szelmostwa" to mistrzostwo świata), Kunderze ("Nieznośną lekkość bytu" znam na wyrywki), klasykach rosyjskich, ale także w fantastyce (czekam na dalsze tomy "Gry o tron", na Godkindowe prawa magii. Uwielbiam "Achaję" i cieszę się z jej kontynuacji). Uwielbiam też wielu autorów bedących twórcami pojedynczych mistrzostw świata. Generalnie, niezależnie od okresu mojej egzystencji, czytam średnio 2 książki na tydzień. To chyba nałóg silniejszy od biegania. Na pewno pierwszy :hej: Dzisiaj będzie o dwóch pozycjach. O TYCH dwóch pozycjach, które pretendują do książek wyjątkowych, magicznych. Myślałam, by do tego zestwaienia dodać Murakamiego, ale jednak sklasyfikuję go osobno. URODZENI BIEGACZE i JEDZ I BIEGAJ. Dzisiaj te pozycje objadę. trochę im się oberwie. A może nie im, tylko tym, którzy wystawili im recenzje. Recenzje po których spodziewałam się kunsztu literackiego, wielkich emocji, magii. A tymczasem... W URODZONYCH BIEGACZACH przez pierwsze 60 stron z hakiem masz ochotę rzucić książkę w ...kąt. Składnia słaba (może wina tłumaczenia, przyznaje, że nie czytałam w oryginale), treść ciężkawa, chaotyczna. Nie ma trzęsienia ziemi. Nic nie wskazuje na to, żeby autor miał się wzbić na wyżyny. A jednak... rozpoczyna się wyścig w Leadville i akcja wyraźnie przyspiesza. Już nie czekamy do końca, zaczynamy żyć historią opowiadaną przez autora. Przyrzekamy sobie conajmniej jeden start w biegu ultra... Mamy coraz większą chęć iść pobiegać. Pobiegać przez kilka godzin, doprowadzić się do metafizycznego stanu, który dany jest bohaterom książki. Niestety, choć druga część, jest znacznie ciekwasza, wiele jest dłużyzn, niepotrzebnych dygresji. Autor jest niekonsekwentny i mało subiektywny. Niepotrzebnie porusza niektóre tematy. Dzisiaj, trochę bawi/niesmaczy bezgraniczne uwielbienie dla Armstronga, dla jego kolarskiej czystości i wielkości. Książka broni się fragmentami genialnymi, gdy jedyne o czym myślisz, to spróbować swoich sił w jakimś nieludzko trudnym biegu. Niestetety książka jest tak AMERYKAŃSKA... Te infantylne cytaty... Szkoda. Po książce Jurka nie spodziewałam się tak wiele, może dlatego nie byłam, aż tak rozczarowana. Ta amerykańska biografia jest lekka, łatwa i przyjemna. Jurek stara się pokazać, że jest COOL, ale od początku czujemy na karku jego kompleksy. Widzimy jak zagłebia się w psychozę, jak nieudolnie próbuje bronionić swojej normalności. Dzieciństwo tego ultramaratończyka odbija się na jego późniejszym życiu. Nie potrafi nie udawadniać sobie czegoś. Bardziej chyba właśnie sobie niż innym, bo jednak jawi nam się jako postać skromna, przyjazna. Bohater balansuje na granicy szaleństwa: nakręcany wspólzawodnictwem przyznaje, że "współzawodnictwo jest w stanie przemienić nawet coś najbardziej banalne zadanie w coś ekscytujacego". Wygrywanie go nakręca. Ale porażki znosi dzielnie. Wie, że czasem trzeba przegrać. Przyznaje, że ultramaraton to szukanie krawędzi. Krawędzi ludzkich możliwości, krawędzi normalności. Muszę kończyć;) Pt, 30 listopada 2012, 15:49 I listopad za nami. Jestem praktycznie w połowie, dopiero w połowie;) najgorsze tygodnie czekają mnie w zimie, ale na szczęście małe stworzonko świat powinno powitać na wiosnę, gdy wszystko będzie łatwiejsze, jaśniejsze. Nie lubię zimy w mieście. Jaki był listopad o względem aktywności? Spinning - 9 razy Aerobik - 3 razy Bieganie - 104 km (także utrzymanie statusu quo z października) Wynik jak najbardziej prozdrowotny :) Od wczoraj tylko trochę gorzej ze mną, ale liczę że to chwilowe... Dzięki możliwości spędzenia dnia w łóżku przeczytałam Trzy mądre małpy. I cóż... Zacznę od komentarza mojego męża, który, jak tylko wziął książkę do ręki i przekartkował, skwitował to jednym zdaniem "kolejny dziennikarz sili się na książkę, a nie jest w stanie nawet 200 stron napisać...". Nie będę ukrywać, że coś w tym jest, choć takiej literatury nam brakuje. W książce Grassa nie ma nic odkrywczego, ale jest tekst o tri. I jest współcześnie, polsko. Na pewno warto się zaznajomić.  
Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz