To teraz więcej szczegółów
Na wyprawę wybraliśmy się z mężem, a Małego zostawiliśmy w Łodzi u mojej mamy. Do Ludwikowic przyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem (po drodze miałam dwugodzinne spotaknie służbowe we Wrocławiu - co nam nieco przedłużyło podróż). Przeszliśmy się po okolicy, zrobiliśmy mały rekonesans, ale byliśmy zmęczeni... i o 21 z minutami już spaliśmy (po rytualnym przedstartowym izotoniku...). W końcu noc bez synka nie zdarza się często...wypadało się wyspać...
Jednak rano, jakoś z tak z przyzwyczajenia, obudziliśmy się przed szóstą (Bartuś jest regularny i wstaje o 5.50...)
Z minuty na minutę byłam bardziej podniecona...czułam, że to ważny start. Że mam duże szanse na podium. I tak to postrzegałam - w debiucie w MP zdobyć medal, to był cel. Rywalki były cztery, a oczywiście najsilniejsza z nich Ania Celińska (o której tytule mistrzowskim byłam przekonana). Ale zawsze walczę, bo nie mam nic do stracenia. Choć nauczona ostatnimi doświadczeniami nie zamierzałam szarżować, tylko trzymać się jak najdłużej za prowadzącą kobietą. Bałam się podbiegów, dystansu...choć to właśnie mnie pociągało... (i pociąga w górach najbardziej).
Przed startem już nerwy były mniejsze, jednak koncentracja pełna.
11.00 - start
Dwie zawodniczki - Dominika i Antonina zaczęły dość szybko. Biegłam za nimi. Jednak już przed drugim kilometrem przyspieszyłyśmy z Anią i dziewczyny powoli zostawały z tyłu. Postanowiłam na wbiegu trzymać się Ani i nie dać jej uciec. Udało się wbiec razem. Na zbiegu cięłyśmy się mocno, ale ja jednak byłam szybsza na stromszych odcinkach. Mimo to tłumiłam w sobie pokusę ucieczki. Chciałam jak najbardziej wypocząć.
Nie rozegrałam tego jednak dobrze i pozwoliłam, znacznie bardziej doświadczonej i na pewno mocniejszej siłowo Ani, uciec zaraz na początku drugiego podbiegu. Cały czas utrzymywałm kontakt wzrokowy, choć nie wiem czemu (bo siły miałam) po 18 km pozwoliłam rywalce uciec trochę bardzej (przekonana, że na zbiegu wszystko nadrobię) - w rezultacie na szczycie Ania miała 45 sekund przewagi. Byłam pewna że na zbiegu uda mi się ją dogonić, ale zostałam sama. W myślach zdążyłam już pogodzić się z drugim miejscem i trochę zwolniłam, żeby spokojnie dobiec. Jednak już po paru chwilach zmieniłam zdanie i stwierdziłam, że czas też się liczy, a za cel obrałam sobie przybiegnięcie nie później niż 30 sekund za Anią. Obserwowałam jej placy (i Roberta) i dystans się skracał, ale... jakoś tak wolno...
Na ok. 2 km przed metą byli w dalszym ciągu ze 120-200 metrów przede mną. Pomimo że wydawało się, że nie mam już szans na złoto (w końcu Ania na płaskim nie jest wolniejsza ode mnie), postanowiłam walczyć o każdą sekundę. Byłam zła, że się na podbiegu poddałam, bo zmęczona nie byłam za bardzo.
Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy, że Ania bardzo źle wyglądała i słabnie. Przyspieszyłam z nadzieją, że może jeszcze nie wszystko stracone. Nie spodziewałam się jednak, że przy wbiegu na stadion Ania upadnie. Nie za bardzo wiedziałam, czy jej pomagać czy biec. Był przy niej Robert, także postanowiłm finishować. Szybko.
Zadowolona... choć z początku dziwnie się czułam...
Ania szła na metę. Udało jej się o własnych siłach dokończyć wyścig na drugiej pozycji. Okazało się, że złapały ją jakieś skurcze. Moim zdaniem dlatego, że ostatnio za dużo startowała, ale może przyczyny były inne.
Morał z tej historii taki, że trzeba walczyć do końca.
Że w sporcie... wszystko jest możliwe i nie ma "murowanych faworytów", a wyścig kończy się dopiero na linii mety.
Poniżej wskakuję na metę...
Maciek też ukończył ten, najdłuższy jak dotąd, bieg. Zajął bardzo dobre 77 miejsce, jestem z niego dumna
W końcu biega przeze mnie;)