POZNAŃ MARATON – WOJOWNICZKA

"Nie mogę upaść... nie... bo się nie podniosę... jeszcze kilka kroków, kilka oddechów... fuc*!!!... dam radę dotrzeć do tej cholernej linii mety... mogę się poruszać... to już tak blisko..." Wszystko tego feralnego dnia szło na opak. Właściwie winę powinnam zrzucić na piątek 13-tego, bo wtedy zaczęły się moje problemy... Żołądek oszalał. A właściwie przestał ze mną współpracować. Czułam, że puchnę, jakbym gromadziła zapasy na całą zimę. Miałam jednak nadzieję, że stres przedstartowy zrobi swoje. Tyle tylko, że nie czułam emocji. NIC. Ot, 27-my start w tym roku... Tak, w mojej głowie od kilku dni pojawiały się myśli, że już powinnam skończyć sezon. Najbardziej udany w mojej karierze. Nic więcej nie musiałam sobie udowadniać... Ale obiecaliśmy start Organizatorom, poszła komunikacja na mój temat. A ja nie jestem kontuzjowana... Muszę wystartować. I powalczyć. O rekord życiowy i wygranie tego maratonu.

Tyle tylko, że nie czuję nic. Ani jednego motyla w brzuchu, żadnego szybszego bicia serca. Mam wykonać swoje. Mój układ nerwowy nie współpracuje. Jakby oszczędzał baterie...

Do Poznania przyjechałam w piątek wieczorem. Najpierw odstawiłam młodszego syna do babci do Łodzi, bo starszy miał zostać z tatą w Warszawie na Nocy w Instytucie Lotnictwa. Na stacji Łódź Chojny wsiadłam do pociągu (przy okazji z rozrzewnieniem spoglądając na czteropiętrowy blok, w którym spędziłam pierwsze 14 lat życia). Cóż, ta część Łodzi niewiele się zmieniła przez te wszystkie lata.

Byłam tak zmęczona, że chciałam od razu po dotarciu do hotelu (21-sza) położyć się spać. Ale wdałam się w rozmowy z trenerem i do północy wałkowaliśmy temat przyszłorocznych startów. Moja lista budziła w Hubercie niepokój, choć ograniczyłam plany do 10 biegów. Moim zdaniem TYLKO dziesięciu... Ale o tym innym razem...

W sobotę rano zaraz po obudzeniu sięgnęłam po komputer. Pierwsza wiadomość, jaką odczytałam, to potwierdzenie lotów... do Nowej Zelandii. Tak, tak, tak! Jako zwyciężczyni globalnej rywalizacji Wings For Life pojadę z rodziną na miesiąc do Kraju Długiej Białej Chmury. Już w grudniu, zaraz po Świętach.

To chyba zrozumiałe, że myśli o tej wyprawie zajęły mnie bardziej niż rozważania o biegu. O czwartym maratonie w 2017.

Śniadanie zjadłam w towarzystwie Państwa Duklanowskich i Bernardelli;) To było dłuuuugie śniadanie. O 11-stej próbowano wyrzucić nas z hotelowej restauracji, ale ostatecznie machnięto ręką i pozwolono nam dyskutować... W perspektywie tego, co się wydarzyło potem, temat był dość ważny. Rozmawialiśmy o bieganiu wyczynowym, o wynikach, celach. Zdałam sobie sprawę, że ja cały czas myślę jak amatorka. A tu nie tylko trzeba zmienić trening, również podejście do startów. Bo na pewnym poziomie nie da się startować co tydzień... Sobota minęła szybko. Na odprawie elity poznałam rywalki. Ostatecznie z Polek biec zdecydowała się tylko Ola Lisowska (2,40 w maratonie w tym roku), także było raczej pewne, że pobiegniemy razem. Haruna Takada wydawał się poza zasięgiem (2,31 w 2016 i 2,32 w 2017). Druga Japonka debiutowała. Ukrainka i Białorusinka zdawały się mieć najlepsze lata maratońskie już za sobą. Wśród mężczyzn również tylko sześciu miało jakiekolwiek szanse na wygraną, w tym jedyny Polak w stawce, powracający po kontuzji Emil Dobrowolski.

Nie czułam presji. Wciąż niewiele czułam. Zrobiłyśmy sobie z Japonkami pamiątkowe zdjęcie. Może przeczuwając, że tak będzie wyglądać podium...

Nie spałam najgorzej. Rano obudziłam się o 5-tej, czyli tradycyjnie 4 godziny przed biegiem. Zjadłam lekkie śniadanie, czyli kawa z miodem, jogurt z miodem, ciasto z miodem.... Liczyłam na pobudzenie żołądka do działania, ale nic z tych rzeczy. Skubany trzymał się swego i nie chciał pozbyć przyjętego pożywienia. Godzinę przed startem ubrałam się, przyczepiłam numery startowe i chip. Na 30 minut przed planowanym biegiem wypiłam szota kofeinowego i zaczęłam się rozgrzewać. Byłam ubrana tylko w strój startowy i bluzę. Termometr wskazywał 17 stopni, dlatego uznałam, że nie ma sensu przegrzewać się, skoro zaraz start... Za momencik...

A jednak nie. Organizatorzy przeprosili nas informując o małym poślizgu. Zdarza się nawet najlepszym. Niestety obsuwa przedłużała się. Nie 5, czy 10 minut. Po pół godzinnym oczekiwaniu byłam zmarznięta. Cała rozgrzewka poszła na marne. A tu dalej nie wiadomo, kiedy wystartujemy. Jedynym pocieszeniem było to, że wszyscy są w takiej samej sytuacji. Patrzeliśmy po sobie, zastanawiając się, jaką strategię obrać. Truchtać? Leżeć? Nie wiadomo co gorsze przed maratonem. Z niepokojem obserwowałam biegaczy ściśniętych w swoich strefach startowych. Z minuty na minutę nastrój był coraz bardziej nerwowy i na niewiele zdawały się wygibasy "zwierząt z Madagaskaru", nawet odśpiewana LIVE "Życiówka" Meza nie ratowała sytuacji...

9:40 wystartowały wózki. Planowo miała to być 8:50. 10 minut przed biegaczami. Start...

 Ciężkie nogi. Ale mam biec za Hubertem. Ustaliliśmy, że ryzykujemy atak na rekord życiowy. Cel 2:35. Wszystkie poprzednie starty (półmaraton 1:15:17, dychy po 35 minut) potwierdzały, że to jest wynik na jaki jestem gotowa. Tylko czy odpowiednio wypoczęta???

Połówka mija bez przygód. 1:17:40. Idealnie. Niestety nogi są już jak z ołowiu. Prowadzę z prawie dwuminutową przewagą nad Olą Lisowską i Japonkami. Na podbiegu na Malcie czuję, że pomimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie utrzymać tempa. Wiem, że Hubert ma zaraz zejść, że zostanę sama. Ale nie chcę się poddać. Tłumaczę sobie, że już tak niewiele zostało, że to tylko nogi odmawiają posłuszeństwa. Jestem odpowiednio nawodniona, nie mam zjazdu energetycznego. Niestety coraz ciężej podnosi się te cholerne kończyny. Na 35 kilometrze staję. Rozmawiam z Edytą, która czuwała nad moimi punktami odżywiania i mówię, że ja już nic nie chcę, że po prostu nogi mi zamurowało. Ale walczę...

Wyprzedza mnie Japonka. Też nie wygląda za dobrze, ale biegnie po te 3,50, a ja już grubo powyżej 4... W głowie potrafię już tylko odliczać metry pozostałe do końca. Powtarzam sobie, że to ostatni start w tym roku. Że dawałam radę na biegach 100 kilometrowych to i teraz dam radę. Na 40 kilometrze słyszę, że goni mnie druga Japonka. Jest jakieś 150 metrów za mną. To mnie mobilizuję. Daję z siebie wszystko. Walczę, bo jestem sportowcem. 500 metrów przed finiszem Hubert krzyczy, żebym się nie poddawała, żebym broniła drugiego miejsca.

Walczę... W głowie mam obraz upadku Kenijki na Maratonie Warszawskim. Ona nie dała rady już się podnieść, a przecież była tak blisko. Wiem, że nie mogę przejść do marszu, nie mogę się zatrzymać. Biegnę ostatkiem sił. Gdy wpadam na niebieski dywan uginają się pode mną nogi. Na 10 metrów przed finiszem upadam. Ale w ogóle o tym nie myślę, jedyne co wiem, to że jakoś muszę przemieścić się... Daję radę na czworakach i padam... szczęśliwa.

"Nie mogę upaść... nie... bo się nie podniosę... jeszcze kilka kroków, kilka oddechów... fuc*!!!... dam radę dotrzeć do tej cholernej linii mety... mogę się poruszać... to już tak blisko..."

Choć czas słaby. Choć nie tak to miało wyglądać... Ale dałam radę. I nie popełnię już tych samych błędów.

Czy historia potoczyłaby się inaczej, gdyby nie opóźnienie? Nie wiem i nigdy już się nie dowiem. Czy warto było ryzykować takie tempo, czy nie lepiej było pobiec taktycznie? Nie! To nie były Mistrzostwa, tylko maraton, na którym chciałam powalczyć o czas. Byłam przygotowana na cierpienie. Niestety byłam też zbyt zmęczona. Niech moja historia będzie przestrogą, dla tych, co myślą, że są niezniszczalni. Ja na pewno dużo się nauczyłam. Przy okazji chciałam napisać, że dziwy to był bieg, także ze względu na warunki atmosferyczne. Niby nie było za ciepło (choć dla mnie zawsze jest;), nie wiało mocno. A jednak bardzo trudno się oddychało. Co z kim nie rozmawiam, każdy zwraca na to uwagę - biometr zdecydowanie nie należał do korzystnych. A tylu osób padających na mecie jeszcze nie widziałam. Niestety miał miejsce też śmiertelny wypadek. Kondolencje. Za metą leżałam... aż nadeszła pomoc i udało się wstać. Krok po kroczku dochodziłam do siebie. Po kilku minutach byłam już sobą.

Dziękuję Hubertowi i Edycie za pomoc (na trasie i "w ogóle"). Kibicom za niesamowity doping!!! To było świetne, te krzyki, to poczucie, że nie jestem sama.

Teraz odpoczywam... Wyniki:

18. PKO Poznań Maraton - kobiety:

  1. TAKADA HARUNA, JAP - 02:40:49
  2. STELMACH DOMINIKA, POL - 02:42:39
  3. HATAKEYAMA MIYU, JAP - 02:42:52
  4. STANKO SVIETLANA, UKR - 02:59:19
  5. OWCZAREK DAGMARA, POL - 03:10:38
18. PKO Poznań Maraton - mężczyźni:
  1. IUKHYMCHUK MYKOLA, UKR - 02:14:30
  2. NDUVA BONIFACE, KEN - 02:17:57
  3. PRAMAU WŁODZISŁAW, BLR - 02:19:47
  4. DOPOLSKAS VALDAS, LAT - 02:21:06
  5. DOBROWOLSKI EMIL, POL - 02:22:48
 

Fotki pochodzą ze zbiorów własnych, maratonypolskie.pl oraz ze strony Organizatora Poznańskiego Maratonu (fot. Jakub Kaczmarczyk).

A tak Michał Walczak z portalu maratonypolskie.pl opisał to, co widział: "Jeszcze większe brawa za hart ducha, bo tego nasi reprezentanci w tym dniu pokazali niezmiernie dużo, należą się Dominice Stelmach. W drugiej części dystansu zawodniczki Japońskie znacznie przyśpieszyły, a tempo Dominiki zaczęło spadać. Odezwało się zmęczenie sezonem (kilka startów w maratonie, raptem dwa tygodnie temu zwycięstwo w Chinach na dystansie... 50km), i gdy spotkaliśmy Dominikę na 39 km biegła na drugiej pozycji. Widać było, że ciągnie resztkami sił. Już nie liczyła się walka o zwycięstwo, Haruna Takada miała bezpieczną przewagę 80 sekund, ale walka o drugie miejsce. Dominikę atakowała druga z Japonek, i miała do niej zaledwie 150 metrów straty. Na 40 kilometrze ponownie okazałem się pesymistą i uznałem, że trzecie miejsce też dobre, bo styl Dominiki zwiastował możliwy w każdym momencie upadek, a Japonka biegła bez żadnego grymasu na twarzy."

Dodaj do zakładek Link.

5 odpowiedzi na „POZNAŃ MARATON – WOJOWNICZKA

  1. IrenaS mówi:

    Dominika, taki finisz niejednokrotnie mi się śnił jak jeszcze biegałam i te sny nie należały do przyjemnych. Gy się budziłam to z ulgą stwierdzałam, że to się nie działo naprawdę. Dzielna z Ciebie kobieta. Ciągle podziwiam i czekam na IO, bo to musi Ci się udać, nie ma innej opcji.

  2. Rafi mówi:

    Brawo za walke do końca Dominiko, a mam do Ciebie takie pytanie, czy Ty całkiem teraz nie biegasz w trakcie roztrenowania, czy biegasz ale po prostu tylko wolne rozbiegania?

  3. Magda Mejer mówi:

    Dominiko! Kibicowałam Ci od początku biegu! Wpierw oglądając relację w TV, gdzie cały czas byłaś na prowadzeniu, a potem na 37km, gdzie z sąsiadką, przyjaciółką biegową, skandowałyśmy Twoje imię, żeby zagrzać Cię do walki. O tym, jak wyglądał Twój finisz dowiedziałam się po powrocie do moich rodziców, którzy śledzili wszystko w TV. Podziwiam Cię za odwagę, wolę walki i za ten piękny bieg! Trzymam kciuki za Twoją karierę sportowca! Spełniaj marzenia! Dasz radę! Bo jesteś prawdziwą wojowniczką!

  4. Andrzej mówi:

    Jesteś wspaniała, masz charakter i talent. Musi być medal na Olimpiadzie.Tylko nie przesadzaj z tymi startami!!!

Dodaj komentarz