MISTRZOSTWA ŚWIATA ULTRA TRAIL 2017

Mistrzostwa Świata Ultra Trail na dystansie 50 km rozgrywane we Włoszech nie należały do moich udanych startów. Powinno być znacznie lepiej. Byłoby znacznie lepiej, ale nie czas płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba wyciągnąć wznioski i działać dalej. Trenować!!! IMG_9592 Co mi sprzyjało? (wyjątkowo dużo jak na trasę górską):
  • Szybka, biegowa trasa (szczególnie pierwsze 25 kilometrów i ostatnie 10)
  • Tylko jeden techniczny fragment (wisząc na linach nad urwiskiem musiałam wzbudzać śmiech…)
  • Brak ekspozycji
  • Podłoże (ścieżki leśne, szutr – biegłam w Adizero Boston, czyli szosówce i to był świetny wybór)
  • dystans (choć lubię zarówno 50-tki jak i 80-tki)
trasa Co było przeciwko mnie:
  • Pogoda (32 stopnie w cieniu to o jakieś 25 za dużo;)
  • Brak doświadczenia (to dopiero drugi start na międzynarodowej imprezie ultra górskiej). Wciąż nie łapię logistyki, tych wszystkich przepaków, punktów z suportem…
  • Brak biegania w górach – to był mój pierwszy start w tym roku i pierwsze bieganie po górach (bo w Chile biegałam na dużej wysokości, ale po płaskim).
  • Ja i mój durny pomysł, żeby od 25 kilometra biec z kijami… Jak coś się robi po raz pierwszy w życiu to nie na zawodach. Nie wiem, co mi odbiło. Chyba kąśliwe komentarze męża, że w marcu kupiłam za nieprzyzwoite pieniądze kije, a one tylko się kurzą…
Co mnie pokonało:
  • Żołądek. Jakkolwiek prozaicznie to nie zabrzmi… Pierwsze problemy pojawiły się około 7 kilometra (wtedy byłam jeszcze trzecia). Potem udało mi się jakoś dociągnąć do 25-tego, ale gdy wymiotujesz i masz biegunkę jest ciężko. Prawie dałam się złamać. Oczywiście, chciałam schodzić z trasy! Tak, poważnie to rozważałam.  Bałam się odwodnienia i tego, że powoli tracę koncentrację. Ale przeszłam do marszu. Uspokoiłam organizm. Odgoniłam złe myśli. W tym czasie wyprzedziło mnie kilkanaście zawodniczek. Nie było to przyjemne, bo nie byłam w stanie nic zrobić. Zbieg to była katorga. Ale na ostatnim podejściu zaczęłam odzyskiwać siły. Wyprzedziłam 3 dziewczyny. I czułam tylko wielki żal… bo przecież mogło być znacznie lepiej. No, ale nie ma co gdybać. Niestety (lub na szczęście!) muszę przyznać, że zrobiłam tyle, ile tego dnia mogłam. Nie zaczęłam za szybko, miałam nawet duży niedosyt, ale to był odcinek BIEGOWY. A ja biegać potrafię. Gorzej z chodzeniem… i zbieganiem…
Żałuję, bo to mógł być dużo fajniejszy wyścig. Na szczęście widzę, że potencjał jest… Ale nie da się biegać (i wygrywać) biegów górskich, gdy trenuje się tylko na płaskim.  Mogę sobie wskakiwać na skrzynię, mogę ćwiczyć podbiegi na Agrykoli, ale to zupełnie inny rodzaj pracy. Muszę też uporządkować sprawy żołądkowe. Dwa tygodnie bez probiotyków i wróciły problemy. A teraz więcej detali… Nasza reprezentacja miała składać się z 4 kobiet i 4 mężczyzn, ale kilka dni przed wylotem Marcin Świerc zrezygnował. Nie wiem dokładnie, co było przyczyną, ponoć nie zdążył się zregenerować po Maratonie na Murze Chińskim. Szkoda. Ale jego decyzja, zakładam, że przemyślana. Niemniej, w drużynie pozostało tylko 3 panów, zatem każdy musiał ukończyć, by drużyna zapunktowała po raz piewszy w historii. Na bieg nie zdecydował się Bartosz Gorczyca (być może po dość dotkliwej porażce w tamtym roku), odmówił Wojtek Probst. Ostatecznie w biegu wystartowali Kamil Leśniak, Artur Jabłoński i Piotr Bętkowski. U kobiet sytuacja była nieco inna, prostsza. Ze startu zrezygnowała Ewa Majer (ale ta trasa kompletnie nie była dla niej), inne plany miała Magda Łączak. Wiadomo też, że Ania Celińska nie biega tak długich dystansów. W składzie znalazły się Edyta Lewandowska, Anna Kącka, Natalia Tomasiak i ja. Dotarliśmy do Poppi, miejscowości oddalonej od Badia Prataglia (miejsce startu) o 14 kilometrów, w czwartek późnym wieczorem. Podróż trwała stanowczo za długo, ale jakby... zdążyłam przywyknąć… 😉 Leciało nas 8 osób, tylko Edyta Lewandowska miała komfort trenowania na trasie już tydzień wcześniej. Nie doceniałam tego, ale góry to nie asfalt! Zawsze głupio się dziwiłam, po co zawodnicy jadą tydzień, czy dwa wcześniej na trasę biegu. Teraz zrozumiałam. Detale związane ze znajomością trasy mogą mieć kluczowe znaczenie. Ach, uczę się tych gór!!! Pokoiki czekały na nas w urokliwie położonej części miasteczka, na samym szczycie. Nie było klimatyzacji. Mnie to dość mocno przeszkadzało, bo jestem wyjątkowo zimnolubna… Na szczęście spałam dobrze. Chyba kumulacja nieprzespanych nocy zrobiła swoje.IMG_9439 W piątek rano nie dane nam było się wyspać. Już o ósmej musieliśmy być na kontroli antydopingowej. Pojechaliśmy całą drużyną, ale okazało się, że badają tylko najlepszego mężczyznę i najlepszą kobietę z danego zespołu. Badano krew, by założyć paszport biologiczny, a przy okazji sprawdzić stan zdrowia zawdoników. Gdyby komukolwiek wyszła anemia, nie mógłby stanąć na starcie. ITRA zaczęła wprowadzać rygorystyczne zasady związane z ochroną zdrowia zawodników ultra. Najlepsi będą musieli co miesiąc dosyłać aktualne badania (i to jest świetne rozwiązanie!). Zdrowie najważniejsze. W Polsce też powinny być obowiązkowe badania. Wiem, że próby wprowadzenia takich rozwiązań spotykają z niechęcią (szczególnie amatorów), ale to działanie przeciw sobie.... Po kontroli połaziliśmy po miasteczku, ponarzekaliśmy na upał i jakoś doczekaliśmy do ceremonii otwarcia Mistrzostw. Ta miała miejsce w naszej mieścinie (Poppi) na zamku. IMG_9443 IMG_9457 Dla mnie to zawsze wielki honor i wyróżnienie, gdy mogą reprezentować Polskę. Chciałabym dać z siebie wszystko... Na ceremonii przedstawiono wszystkie 37 państw, zaprezentowało się 121 zawodniczek i 170 zawodników. Nowy rekord tych mistrzostw. To pokazuje, że zaczynają być prestiżową imprezą, gdzie pojawia się praktycznie cała czołówka górali. Ma to miejsce dopiero od kiedy ITRA przejęła pieczę nad Trailem i udało się nawiązać współpracę z IAAF. Nie odbyło się jednak bez wpadek... IMG_9442 Strasznie chciało mi się spać... Chyba o 10 już drzemałam. Zdążyłam tylko przygotować najważniejsze rzeczy i sen mnie zmógł. Budzik nastawiłam na 5 raną (start przewidziano na 8:00). Nie odczuwałam napięcia. Byłam bardzo spokojna i skoncentrowana. Zjadłam niewielkie śniadanie, cały czas nawadniałam się izotonikami. Dopiero przed samym startem, żołądek zaczął się lekko buntować. Ale sądziłam, że szybko przejdzie. Zakładałam, że pewnie będę musiała zatrzymywać się na trasie, ale miałam to wkalkulowane... Start... Jak zwykle na takich imprezach bardzo szybki. Stałam w środku stawki, licząc że nikt mnie nie poturbuje. Zaczęłam spokojnie. Po kilometrze wyprzedziłam Edytę, po dwóch wyprzedzili mnie Kamil i Artur (startowali z ostatniej linii - na końcu weszli do strefy, gdzie sprawdzano sprzęt). Biegłam żwawo, ale na niskim tętnie. Po kolei wyprzedzałam dziewczyny. Bardzo sapały, dyszały. To było pocieszające. Na pierwszym szczycie byłam trzecia, zaraz za dwoma Francuzkami. Ale wiedziałam, że muszę nadrabiać pod góre to co na pewno starcę w dół. Nie pomyliłam się, bo na pierwszym pomiarze czasu byłam 7-ma. To był 9-ty kilometr. Biegło mi się... przeciętnie. Musiałam zrobić skok w bok, żeby uspokoić brzuch;) i na pewien czas się poprawiło. 19030347_1292936234165891_7880789936320560307_n Wtedy dogonił mnie Piotrek i prawie do 25-go kilometra biegliśmy razem. Naprawdę liczyłam na wspólny bieg. Niestety... zaraz przed drugim pomiarem czasu byłam zmuszona "uciec do lasu". Benek wpadł na punkt pomiarowy kilkadziesiąt sekund przede mną. Wyprzedziły mnie też dwie zawodniczki. Na puncie spędziłam dość dużo czasu, próbując zastopować żołądek. Niestety skończyło się wymiotami zaraz za strefą. Niestety (!) wzięłam z punktu kilje (świeżutkie, nowiutkie, nigdy nie używane). Nie potrafiłam ich rozłożyć. Gdy to się udało okazało się, że tulko mi przeszkadzają. Ale złożyć ich nie potrafiłam. Jest mi wstyd. Biegłam z kijami w rękach, nie korzystając z nich we właściwy sposób... Włąściwie walcząc z nimi (miałam ochotę wyrzucić je w las!). Ale się nie śmieci...! IMG_9614 Nagle musiałam zatrzymać się na dobre. Zwymiotowałam chyba wszystko co zjadłam od dwóch dni... w pomieszaniu z izotonikiem i żelami nie było to przyjemne. Ledwo zmusiłam się, żeby sunąć dalej. Przestałam liczyć dziewczyny, które mnie wyprzedzały. Marzyłam, żeby dotoczyć się do punktu i zejść. Czułam się odwodniona, a robiło się coraz bardziej gorąco... Ale na punkcie (36 kilometr) wylałam na siebie wiadro wody, wiadro wypiłam. Usłyszałam wiele motywujących słów, przemyślałam sprawę i zdecydowałam się kontynuować wyścig. Noga za nogą, byle do przodu. Prawie spadłam z urwiska, które było zabezpieczone jedynie przez linę... ale poradziłam sobie. I dotrwałam do 41-szego. A zejść w tym momencie byłoby wstyd. To był drugi (po 25km) punkt, gdzie można było mieć support. Znajome twarze i dobre słowo zrobiły swoje. Zaczynałam odzyskiwać siły. IMG_9610 Na ostatnich 5 kilometrach wyprzedziłam 3 dziewczyny. W głowie szalała mi myśl: "dlaczego? dlaczego? dlaczego? czemu ten wyścig już się kończy?". Dobiegłam na 20-tym miejscu. IMG_9466 Jestem realistką. Po przeanalizowaniu wszystkiego wiem, że mogło być znacznie lepiej, lecz problemy na trasie nie biorą się z nikąd. Może odpoczynek był za krótki, na pewno muszę profesjonalnie zabrać się za dietę (to naprawdę moja pięta achillesowa), na pewno muszę więcej biegać w górach, muszę trenować w cieplejszej aurze. Na pewno nie poddam się. Kocham góry. Uwielbiam wyzwania. Chcę być biegaczką wszechstronną, choć skoncentruję się na maratonie;) ale gór nie odpuszczę. Nie tak zupełnie..., uważam że bardzo pomagają mi potem w bieganiu po płaskim. IMG_9608 Po biegu, razem z całą drużyną, skonsumowaliśmy należne nam piwa;) Czekaliśmy na klasyfikację drużynową. Liczyliśmy na pierwszą ósemkę i rzeczywiście kobietom udało się to zrealizować (7-me miejsce), a panowie byli bardzo blisko (10-ta lokata). 19113345_10154832871963165_2134585920_n druzyna Dziękuję całej drużynie! Wielkie podziękowania dla Przemka i Kamila za support. Bez was... Gratulację za walkę. I szczególny podziw dla debiutującego Artura Jabłońskiego. Ukłony dla Kamila, który w tamtym roku był 72-gi... Dziewczyny! Zrobiłyście tyle, ile mogłyście! Będzie tylko lepiej! A Piotr - jesteś super, co oczywiście wiesz;)

Rekord Świata w Wings For Life…

7 maja w 24 lokalizacjach na świecie, dokładnie o tej samej porze, wystartował niezwykły wyścig Wings For Life World Run! WFL to jedyny bieg, w którym meta, czyli samochód pościgowy, goni zawodników. Bieg odbywa się w 24 miejscach na świecie i rozpoczyna dokładnie o tej samej godzinie. W Polsce była to 13:00, w Chile 8:00, a w Australii 21:00. Spośród wszystkich biegaczy wyłaniani są krajowi i światowi zwycięzcy – kobieta i mężczyzna, którym udało się najdłużej uciekać przed goniącą ich metą. Nikt nie ma szans, by nie dobiec do mety, bo to ona dogania zawodników, także nieukończenie jest niemożliwe (chyba że ktoś ucieknie w bok…). Zawody sponsoruje i organizuje Redbull wraz z innymi partnerami. Bieg skierowany jest do wszystkich, którzy chcą wspomóc badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym (przeznaczone jest na to 100% opłaty startowej). Czyli:
  • wspaniały cel  -Ty możesz biec! Ciesz się z tego, bo przecież uwielbiasz biegać! Ale są tacy, którzy nie mogą, lecz jest nadzieja! Pomóżmy!
  • bardzo emocjonująca formuła - W czasach, gdy popularność lekkiej atletyki spada, gdy bieganie długodystansowe wydaje się nudnym sportem "do oglądania", nagle okazuje się, że jest sposób na to, by zatrzymać widzów przed odbiornikami. I to przez prawie 6 godzin!
wingsCH4

Tyle tytułem wstępu.

Przechodzę do subiektywnej relacji. Ja i Wings For Life. Po raz pierwszy w WFL wystartowałam dwa lata temu w Poznaniu (była to druga edycja tego biegu). Zgłosiłam się dosłownie na ostatnią chwilę, 40 minut przed zamknięciem zapisów! Nie znaczy to, że nie planowałam udziału, ale po kontuzji ścięgna Achillesa nie do końca byłam pewna, czy to już czas na długie dystanse. Mimo to (i mimo innych przeciwności – żołądek mnie nie oszczędzał) udało mi się ukończyć bieg na pierwszym miejscu w Polsce, 32. na świecie. Wiedziałam, że za rok będę chciała pobiec dalej i szybciej. Na miejsce startu wybrałam Australię, gdzie meta dogoniła mnie po 55 km (zatem przebiegłam 13 km więcej niż rok wcześniej!), byłam 8. na świecie. AppleMark Planując 2017 rok i starty docelowe chciałam wszystko postawić na WFL. Wreszcie wygrać tą imprezę, udowodnić, że ultramaratony to moja specjalność. Że mogę biegać długo i całkiem szybko! Bardzo tego chciałam! Założyłam, że 70km jest do osiągnięcia (oczywiście nikt nie brał mnie na poważnie, poza moim trenerem, który jednak zaznaczał, że tempo 4,0 i 65km na pewno wystarczą do zwycięstwa). W styczniu nie wiedziałam, czy zdążę przygotować formę na kwietniowy maraton, ale byłam pewna, że na 7 maja się wyrobię. Po 2 miesiącach bez biegania (listopad-grudzień) nie czułam się komfortowo. Ale forma rosła bardzo szybko. Dlatego zapadła decyzja o starcie w Mistrzostwach Polski w Maratonie, a potem w Orlen Warsaw Marthon. Mało kto wierzył, że mi się uda, ale jak człowiek jest w formie to czuje moc. Gdy znasz już swoje ciało, zaczynasz lepiej oceniać jego reakcje. Mistrzostwa Polski wygrałam, a na Orlenie nabiegałam 2:38:51, co jest moją aktualną życiówką maratońską. Na WFL wybrałam Chile. Dlaczego? Bo nie było Peru wśród miast do wyboru. A że Chile graniczy z Peru... Sprawdziłam, że temperatura powinna być w miarę przyzwoita (średnio o 8 rano, czyli podczas startu 14 stopni, w miarę upływu dnia do 20).  Nieźle. Wiadomo, że na Antarktydzie byłoby lepiej, ale... 😉 IMG_8786 Polecieliśmy z mężem tydzień wcześniej. Dzieci zostały pod opieką babci, a my po 30 godzinach lotu dotarliśmy do Antofagasty. To było miejsce nad oceanem najbliżej pustyni Atacama. Chciałam dwa dni odpocząć i ruszać na podbój Chile!

O Chile będzie w kolejnym odcinku... Mam tyle do opowiedzenia... Teraz ma być o biegu 🙂IMG_8694

Santiago De Chile - to w stolicy startuje WFL. Do końca nie moglam znaleźć informacji o trasie, dowiedziałam się jednynie, że została zmieniona w stosunku do zeszłego roku (po biegu, zupełnie przypadkiem, ujawniono mi, że trasę zmieniono tak, by po 80km było z górki, żeby mógł paść światowy rekord...). Rekord padł 😉 ale nie u mężczyzn, ale w przyszłym roku, kto wie? Może po moim tekście ktoś się skusi;) W Santiago chcieliśmy spędzić jak najmniej czasu, co okazało się świetną decyzją. Nie jest to piękne miasto! Jest tłoczne, bardzo gwarne, dość brudne. Są oczywiście perełki, ale ogólnie klimatem przypomina europejskie miasta sprzed 30–40 lat. Raczej smutno, dość niebezpiecznie (poza centrum), ulice pełne handlarzy, muzyków, bezdomnych… Hotel dostaliśmy w samym sercu miasta. Niestety nie działała klimatyzacja, a przy otwartym oknie nie dało się spać. Chyba takie sytuacje mam już wpisane w DNA, także nie przejęłam się zbytnio. Po prostu się nie wyspałam, nic nowego. IMG_8836 Mam też szczęście 😉 Na dzień przed biegiem przepięknie zepsuła się pogoda! Z 26 stopni i słońca temperatura spadła do 10–14 stopni i spadł deszcz! MNIAM!!! Wraz z obniżeniem temperatury zaczęłam coraz mocniej wierzyć w to, że mam duże szanse, że to tutaj, w Chile, rozegra się walka o zwycięstwo światowe. Do Santiago przyleciało aż siedem zeszłorocznych zwyciężczyń, w tym bardzo mocna Portugalka (3. na świecie w tamtym roku, w kwietniu nabiegała 2:34 w maratonie). Czułam, że to jest moja szansa, że muszę się trzymać Very, a wszystko będzie dobrze. Poza tym, nie denerwowałam się. Wydaje mi się, że wszytskie nerwy zdążyłam stracić przed Dębnem. Teraz byłam pewna siebie. Miałam poczucie, że nic nie muszę udowadniać, ale chcę! IMG_8844 Start był o 8 rano, także pobudkę zaplanowałam na piątą. Spokojne śniadanie (izotonik z kawałkiem macy). O 6:30 podjechał pod nasz hotel bus. Chilijczycy byli bardzo dumni, że mają tak mocną grupę kobiet, także opiekowali się nami (dla porównania w Australii nikt się nami nie zainteresował), mieliśmy podwózkę, specjalny namiot VIP i możliwość ustawienia się w pierwszej linii (nie tylko do zdjęcia ;). Żeby jeszcze mówili po angielsku 😉 No, ekipa Redbulla mówiła, ale poza tym musiałam ratować się moim nędznym hiszpańskim, który obiecuję dopracować! WFLChile2 Start. Spokojnie. Tajwanka wychodzi na prowadzenie. Biegnie prawie sprintem. Zastanawiam się jak długo da radę. Po 2 kilometrach zwalnia. Ja trzymam się Portugalki. Pierwsze 5 kilometrów to kluczenie po parku, bieg po ciemku, ale szybko nastaje świt. Jest tak cudownie rześko. Chwilowo zaczynam nawet lubić to miasto. Szybko jednak wybiegamy na peryferie. Trasa jest dobrze oznakowana (nie gubię się!). Nie jest jakoś bardzo komfortowo, bo poruszamy się po poboczu, często dołączają psy, które nie są groźne, ale porafią wejść pod nogi. Na niewiele zdaje się przepędzanie ich.wingsCH Po kilkunastu minutach zdaję sobie sprawę, że pan, który biegnie z nami (ze mną i Portugalką), to tak naprawdę jej zając. Wygrał w tamtym roku rywalizację mężczyzn w Portugalii, lecz celem tegorocznym było poprowadzenie Very na mistrzostwo świata Wings For Life. Nie było to dla mnie jakoś wielce zaskakujące, nawet pomyślałam, że dzięki temu ja też skorzystam (jego życiówka w maratonie 2:13!). Ale szybko okazało się, że Portugalczycy grają nie fair. Mieli swoich ludzi, którzy podawali im żele i wodę, on jej otwierał to wszystko, podawał. Gdy powiedziałam, że to nie uczciwe i zabronione w regulaminie, udawali, że nie rozumieją. Wkurzyłam się. To ja wszystkie żele targam ze sobą (mam ulubione spodenki z dużą kieszonką, które zmieszczą wszystko ;), ledwo udaje mi się czegokolwiek napić z nieco tylko wypełnionych kubeczków podawanych co 5 km na trasie, a oni dostają pomoc z zewnątrz! Do tego, gdy pojawiły się kamery, on jednak zrozumiał, że gra nieczysto i zaczął zostawać z tyłu, żeby wziąć „prowiant”, po czym ją gonił i „dzielił się z nią”. Wkurzyłam się mocno! Tak... ja się potrafię wkurzyć! wflCHILE5 Gdzieś tak na 35-tym kilometrze, bliska wybuchu, rzuciłam im "i tak tego nie wygracie!" i rozpoczęłam ucieczkę. Czułam się bardzo dobrze, pogoda dopisywała, deszczyk miło chłodził ciało, trasa była prosta i płaska. Szybko zaczęłam zyskiwać przewagę. Kontrolowałam czas, biegłam równo. Dystans maratoński przekroczyłam po 2 godzinach i 45 minutach z hakiem. Było dobrze, a nawet bardzo dobrze. Od 35km aplikowałam sobie po jednym żelu energetycznym (jak już się zacznie z żelami, to niestety trzeba kontynuować), co 5 kilometrów. Piłam tylko wodę. Gdy dotarłam do 55km (taki był mój wynik rok temu) poczułam się jeszcze pewniej. W tym momencie wiedziałam, że w Chile na pewno nie oddam zwycięstwa. Nie miałam jednak pojęcia, że prowadzę na Świecie (ale może to i dobrze, niepewność powodowała, że chciałam przebiec jak najwięcej). Manuelito Figueroa from Brazil and Dominika Stelmach from Poland perform during the Wings for Life World Run in Santiago de Chile, Chile on May 7, 2017. // Gustavo Cherro for Wings for Life World Run // P-20170507-02567 // Usage for editorial use only // Please go to www.redbullcontentpool.com for further information. // Po 60 kilometrach dogoniłam panów. Dwóch - jeden prowadził bardzo długo, ale zastałam go na poboczu walczącego ze skurczami, drugi chciał wykorzystać niedyspozycję tego pierwszego. Ja nie liczyłam się w tej rozgrywce, ale z satysfakcją wyminęłam obu. Zbliżałam się do 65 kilometra, czyli dystansu, który rok wcześniej pokonała Japonka, dystansu który wielu osobom wydawał się "nie do pobicia". Yoshida Kaori to biegaczka regularnie meldująca się na mecie maratonów poniżej 2,30. A jednak... Dało się dalej! I sądzę, że te 70km było w zasięgu. Ale trzeba coś zostawić "na potem";)

epa05949348 A handout photo made available by by Global Newsroom showing Global female winner Dominika Stelmach of Poland during the Wings for Life World Run in Santiago de Chile, Chile, 07 May 2017. Worldwide over 155.000 participants took part in the charity run in 25 countries. EPA/Gustavo Cherro / GLOBAL NEWSROOM / HANDOUT HANDOUT EDITORIAL USE ONLY/NO SALES

Gdy doganiał mnie samochód nie byłam wykończona,czułam, że mogę jeszcze biec. Ale ogromnie ucieszyłam się, że już nie muszę 🙂 Że to już koniec, że wygrałam. Na pewno w Chile. A jak na Świecie? Pytam, ale nikt nie daje mi jednoznacznej odpowiedzi. Dopiero po kilku minutach przewieszają mi szarfę z napisem "GLOBAL WINNER"! Tak, tak, tak! Kolejna zawodniczka przebiegła 6 kilometrów mniej ode mnie (w Mediolanie). Trzecia była Portugalka. wingsCH3 wingsCH2 Później okazało się, że tylko 15 panów było szybszych ode mnie, w tym niesamowity Aron, który na wózku inwalidzkim (takim normalnym, nie sportowym!) pokonał 92 kilometry. Gdy kilka dni później oglądałam relację nie mogłam uwierzyć, że on to zrobił. Że pokazał, że niemożliwe nie istnieje. Wśród biegaczy najszybszy był Bartek Olszewski, który wygrał bezpośrednią rywalizację z Włochem Calcaterrą. W Polsce zwyciężył Tomek Walerowicz. wflCJILE Po biegu polecieliśmy do Peru realizować kolejne marzenia...   PS. Mój mąż też zrobił życiówkę, przebiegł 17km! PS'. Dzięki Hubert Duklanowski ;D PS'', Dzięki Magda Sołtys PS''. Ola, też dzięki 😀

Mistrzostwa Polski Kobiet w Maratonie 2017… okiem Mistrzyni Polski:) BIEG

Start… DomiD4 Duża grupa dziewczyn. Nikt nie chce prowadzić. Patrzę na zegarek po pierwszym kilometrze – jest bardzo wolno! Tzn. znacznie wolniej niż zakładałam... Sądziłam, że przy tej pogodzie pobiegniemy po 3,40-3,45min/km, ale powyżej 3,50??? To tempo na 2:42. Przyspieszyłam. Nie jestem jednak nowicjuszką i wiedziałam, że najgorsze, co mogę zrobić w taktycznym biegu to wziąć na siebie ciężar prowadzenia. Wiało (czytam we wpisach, że ponoć mocno, ale bez przesady!), było ciepło - o wyniku na miarę możliwości można było tylko pomarzyć. Żałowałam, że nie mogła wystartować Agnieszka Gortel (kiedyś to ona zainspirowała mnie do tego, by się nie poddawać - Aga też bardzo późno zaczęła biegać na wysokim poziomie). DomiD7 Czajenie się. Próbowałam skłonić Andżelikę Mach do wymiany na prowadzeniu - co kilometr, czy 500 metrów, ale nie była zainteresowana (sądziłam, że jest dla mnie najgroźniejszą rywalką. To waleczna dziewczyna o dużych możliwościach). Żadna inna pani nie podjęła dyskusji na ten temat. Uznałam, że w tym wypadku ja też będę się czaić... Zaczęło się bardzo szarpane tempo... wtedy pomyślałam "dziękuję Hubert, trenerze wspaniały, że tak nalegałeś, bym włączyła do treningu zmianę tempa!". Dużo biegaliśmy treningów z nagłą zmianą prędkości (ja nie wiedziałam, kiedy nastąpi przyspieszenie I na jak długo). Była to próba oszukiwania organizmu, przyzwyczajania do sytuacji, jakie często mają miejsce na zawodach. Poza tym, biegi trailowe i górskie, nauczyły mnie wybijania z rytmu i powrotu do tempa. Dziesięć kilometrów pokonałyśmy w dużej grupie w czasie 37,45. Na kilka kilometrów na prowadzenie wyszła Ukrainka UGRYNCHUK Oksana, potem Białorusinka KRAUTSOVA Volha (PB 2:34, finalistka Mistrzost Świata na 5000m). Troszkę szarpnęła, i we trzy, razem z Kenijką, oderwałyśmy się od pozostałych Polek przed półmetkiem (Paulina Golec, Andżelika Mach, Arleta Meloch 21km minęły 21 sekund za nami). Czułam się doskonale. W głowie miałam tylko jedną myśl: BIEGNĘ PO ZŁOTO! Biegnę wolno, może trener pozwoli mi wystartować na Orlenie...? Rozmawialiśmy kilka dni temu o tym, że Małgosia Sobańska (rekordzistka Polski w Maratonie) często biegała drugi maraton 3 tygodnie po pierwszym, osiagając znacznie lepsze rezultaty. Oczywiście ten pierwszy był zazwyczaj zachowawczy, ale ja też biegnę zachowawczo! Temperatura i nasłonecznienie rosły z każdą chwilą. Punkty odświeżania traktowałam przede wszystkim jako przystanki do oblania głowy wodą. Uważam, że to równie ważne jak picie. Pierwszy żel wzięłam na półmetku. Starałam się zrobić to jak najpóźniej, bo jak zaczyna się ładowanie węglami to nie można już przestać i trzeba regularnie, co około 5 kilometrów spożywać kolejną tubkę. DEBNO15_pzla Po wybiegnięciu z Dębna po raz drugi (27 kilometr) rozpierała mnie energia szczęście:). Łukasz Panfil (spiker) dopingował, publiczność wiwatowała, było pięknie. Byłam zdziwiona, że gdzieś zagubiła nam się Białorusinka. Zostałyśmy z Kenijką we dwie... no jeszcze z reprezentantem Dębna, który jednak nie chciał biec przed kobietami;) I wtedy się zdenerwowałam... Menedżer Kenijki krzyknął, że ma się trzymać za moimi plecami i przyspieszyć dopiero po 35 kilometrze. No, naprawdę się wściekłam. Nie będę Kenijce rozprowadzać biegu, nie! Zwolniłyśmy, bo każda z nas próbowała schować się za drugą. Ale nic, z tego. Żadna nie chciała ustąpić. W efekcie biegłyśmy obok siebie... DomiD11 Temperatura rosła... czas płynął... Myślałam o tym, jaki to jednak krótki dystans ten maraton. Na biegu ultra dopiero bym się rozgrzewała. Zaczęłam też przeliczać czas na wynik i wyszło mi, że na złamanie 2:40 nie ma już raczej szansy. Zagapiłam się na chwilę... Tyle wystarczyło, by Kenijka oderwała się ode mnie. Szarpnęła mocno. Próbowałam ją gonić. Ale nic z tego... Tempo wzrosło do 3,30min/km. I się poddałam. Żałuję, ale pomyślałam, że Mistrzostwo Polski mi wystarczy, że kontroluję sytuacje, a życiówka i tak będzie. W rezultacie na ostatnich 7 kilometrach straciłam ponad minutę... dużo! Nauka na przyszłość: trzeba cały czas być czujnym;) DimiD17 Dobiegłam! Wygrałam Mistrzostwa Polski w maratonie z czasem 2:41:13. Przez długi czas nie mogłam jeszcze w to uwierzyć. Nie wiedziałam dlaczego dziewczyny poschodziły z trasy. Co się stało, że tylko 9 zawodniczek ukończyło bieg w ramach MP? Kolejne 2 i pół godziny spędziłam razem z pierwszymi 4 dziewczynami (z Polski, Kenijki nie badano) na kontroli antydopingowej. Bo to naprawdę nie jest łatwe po maratonie. Jesteś odwodniony, a musisz oddać próbkę moczu minimum 90ml. Siedzisz zatem i pijesz... wodę. Bo choc prosiłyśmy o piwo, nie pozwolono nam. A byłoby szybciej! Z drugiej strony, miałam przed sobą jeszcze ponad 500km w samochodzie... po piwie mogłoby się to źle skończyć;) debno_2 Na zakończenie dodam, że relacja na temat przygotowań pojawi się wkrótce. Będzie o fizjoterapii, o biegach na czczo w bardzo wczesnych godzinach, o namiocie tlenowym, braku obozów i innych takich (np. moim trenerze). W tym miejscu chcę jeszcze raz podziękować wszystkim zaangażowanym w mój sukces! Mam wspaniałych ludzi wokół siebie. Ogromniasty całus dla Magdy Sołtys:) - posada menedżera jest cały czas aktualna:D, Dla trenera Huberta muszę coś wymyślić, Szczepana Figata uściskać, z Benkiem wymienić się tradycyjnym niemiłym słowem;), kolegom i koleżankom z pracy podziękować za trzymanie kciuków, Przemkowi Cytrynowiczowi chylę czoła! Rodzicom, teściom i mężowi dziękuję za pomoc w awaryjnych i codziennych sytuacjach;) Dzieciom, za to że są 😀 Wzruszyła mnie też oddolna inicjatywa... debno koniec I na tym skończę:) No może wspomnę jeszcze tylko, że byłam najmłodszą zawodniczką na podium (jakby to były zawody MASTERS...). Szkoda, że tak mało jest młodych, dobrze biegających dziewczyn. Z drugiej strony, one wciąż mają szansę. Ja mogłam! Każdy może biegać szybciej! Tu informacja o mojej drodze maratońskiej, która trwa już 13 lat! http://bieganie.pl/?show=1&cat=10&id=9267 Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli. Dużo sił i zdrowia tym, którym to się nie udało. Starajcie się nie schodzić z trasy, kiedy to nie jest naprawdę konieczne. Nigdy jednak nie ryzykujcie. Życie i zdrowie mamy jedno. debno_czasy wynikikobietDEBNO

Mistrzostwa Polski Kobiet w Maratonie 2017… okiem Mistrzyni Polski;) PROLOG

W Dębnie, w niedzielę 2 kwietnia o godzinie 11-stej rozpoczęły się Mistrzostwa Polski Kobiet w Maratonie. Mistrzostwa organizowane są od 1981, większość edycji właśnie w Dębnie. Dlaczego tam? Czemu w małym miasteczku pod Niemiecką granicą? Czemu na maratonie, który jest w stanie przyjąć „zaledwie” 2500 osób? DimiD17 Nie znałam odpowiedzi na te pytania. Wiedziałam tylko, że Maraton Warszawski wycofał się z Organizacji MP kobiet w maratonie już po jednej edycji (2012). Okazało się, że wielka impreza nie pomogła w osiągnieciu spektakularnych rezultatów i ściągnięciu całej polskiej czołówki kobiet. Agnieszka Mierzejewska pobiegła tam bardzo przyzwoity czas 2:34:15, ale już do srebra wystarczyło 2:41:52 (zatem gorzej niż w tym roku w Dębnie). Dwie kolejne edycje odbyły się na powrót w Dębnie (w 2013 Agnieszka Gortel-Maciuk wygrała z czasem 2:40:03, a rok później Arleta Meloch 2:43:02). Potem, dwa maratony zawodniczki biegały w Łodzi. W 2015 roku Monika Stefanowicz pobiegła tam najlepszy wynik MP, jedyny poniżej 2:30 (2:29:28). Druga była Agnieszka Mierzejewska 2:30:55. Ale na tym koniec. Na brąz wystarczył wynik 2:47:24. W 2016 Agnieszka Mierzejewska triumfowała z czasem 2:32:04. Niestety już srebro i brąz to wyniki 2:46:33 i 2:55:04. Nie udało się zatem znacząco podnieść poziomu, choć wyniki zwyciężczyń były bardzo dobre. W sytuacji, w której Mistrzostwo Polski realnie nie wiąże się z żadnymi benefitami (w maratonie liczy się minimum określone przez PZLA, które może być wypełnione na dowolnym biegu z atestem IAAF), zwyczajnie nie opłaca się zawodniczkom z najlepszymi rezultatami stawiać w komplecie. Znacznie łatwiej o świetny czas w dobrze obsadzonym maratonie, gdzie prowadzi pacemaker. W grę wchodzą też większe pieniądze. Nie rozumiem w tym miejscu nieco emocjonalnych wpisów na temat poziomu… tylko zmiana systemu na amerykański (na imprezy Mistrzowskie kwalifikują się 3 najlepsze zawodniczki – liczy się tylko jedna impreza, nie mają znaczenia czasy osiągane na maratonach komercyjnych) lub bardzo wysokie nagrody dla co najmniej 5 zawodniczek może coś zmienić. Trzeba zrozumieć zawodowych biegaczy. Dla większości z nich nagrody są podstawowym źródłem utrzymania. Każdy kalkuluje. Dość słaba medialność biegaczek (i nie skupianie na tym większej wagi) sprawia, że sponsorzy pomagają niechętnie. Polecam artykuł Marcina Nagórka z magazynbieganie.pl – http://www.magazynbieganie.pl/biegacze-a-media-dlaczego-wartosc-marketingowa-polskich-wyczynowcow-jest-bliska-zeru/ Jest jeszcze kwestia przynależności do wojska (tam zatrudnieni są nasi zawodowi biegacze) i wynikających z tego zobowiązań do startów w Mistrzostwach Świata Wojskowych. DomiD3 Pamiętajmy, że każda zawodniczka posiadająca licencje mogła zgłosić się do  MP i wystartować. Takie są zasady na całym świecie - licencja musi być, nie ma co się na to wściekać. Z najlepszej 10-tki maratonek z 2016 roku na liście startowej było 5. Agnieszka Gortel po półmaratonie w Trójmieście podjęła decyzje, że nie startuje. Andżelika Mach i Anna Łapińska zeszły po połowie dystansu. Andżelika zapowiadała, że będzie biegła na 2:32, Ania wspominała o 2:35. Ale pogoda zweryfikowała wszystkie plany. Tyle, że… prognoza pogody była powszechnie dostępna i znana każdemu. Ale to jest urok maratonu – to dystans, który bywa nieprzewidywalny, potrafi złamać nawet najtwardszych. Nie kupuję komentarzy, że "interesują mnie tylko dobre wyniki, na słabe szkoda nóg". Gdy ktoś stawia się na starcie to po to, by podjąć walkę. Rozumiem, że czasami zmuszeni jesteśmy zejść, ale na Boga! nie dlatego, że szkoda nóg! Biegaczki kochane, więcej pokory! Ale wracając do początku... Bo miało być o MP 2017 🙂 Subiektywnie. Tutaj znajdziecie więcej informacji o historii Maratonu w Dębie http://www.maratondebno.pl/historia-maratonu-debno,91.html . Jadąc do Dębna nie spodziewałam się wiele. Sądziłam, że to dość zaściankowa impreza, która przez 44 lata nie ewoluowała. Ale zaskoczono mnie, bardzo pozytywnie. Po pierwsze ze względu na twardo określony limit zawodników, który dla komfortu biegających nie ma być zwiększany w przyszłości. Po drugie, z powodu kibiców! Nigdzie w Polsce nie spotkałam takich tłumów, nigdzie jeszcze nie czułam, że ludzie (ci niebiegający) czekają na maraton. Że to dla ich społeczności coś wielkiego. Pomimo, że odcina im się główną ulicę i drogę wyjazdową z miasta. Tak, Maraton w Dębnie to prawdziwe biegowe święto. Minusem lokalizacji na pewno jest oddalenie od stolicy, a także mała liczba miejsc noclegowych. Mnie udało znaleźć się hotel dopiero w Gorzowie, 42 kilometry od startu. Trasa nie prowadzi przez metropolię tylko kręci po mieście i okolicznych lasach. Gdy pierwszy raz zobaczyłam mapkę… byłam przerażona. Nie wiedziałam kompletnie, o co chodzi: „pół małej pętli, potem cała mała, potem duża, znowu cała mała, duża i niecała mała…”. Pomyślałam, że jak nic się zgubię, nie ma bata (a tracka na GPS nie było). Tymczasem NIE MA możliwości, żeby się pomylić. Organizacja ruchu jest świetna. Ponad 200 wolontariuszy zaangażowanych w bieg, policja, straż – wszyscy czuwają, by zawodnicy nie stali się przypadkiem ultramaratończykami. 😉 mapa Do Dębna z Warszawy jest prawie 500 kilometrów. Gdy trzeba pojechać przez Łódź (bo dzieciaki musiały zostać pod opieką babci) robi się jeszcze więcej. Podróż rozpoczęłam w piątek wieczorem drogą do domu rodzinnego w Łodzi. Tam, o 11 rano w sobotę 1 kwietnia zorganizowaliśmy urodziny mojego starszego syna. Kończył 7 lat. Miałam trochę wyrzutów sumienia, że zostawiam go w taki dzień. Ale nadrobimy w kolejną sobotę! Po urodzinach synka pojechałam razem z mężem już do Dębna. Szybko poszło, bo drogi dobre.. Pakiety odebrałam koło 17-stej (przy okazji poznając niezastąpionego Przemysława Cytrynowicza, który stał się dobrym duchem mojego maratonu). Nie zostawaliśmy jednak w Dębnie na dłużej, tylko udaliśmy się do Gorzowa. Tam obowiązkowy spacer i zwiedzanie miasta. Mąż piwo. Ja nie…;) Nie denerwowałam się. Chyba zdążyłam stracić nerwy w poprzedzającym tygodniu… Nawet nie bardzo wytrąciła mnie z równowagi informacja, że rano w niedzielę na drodze do Dębna odbywa się giełda i w związku z tym musimy wyjechać naprawdę wcześnie, bo na poprzednie edycje zawsze ktoś się spóźniał… Poszłam spać koło 9-tej… nie śniło mi się nic specjalnego;) , przez większość nocy tylko drzemałam. Co jadłam dzień wcześniej? Dużo białka i lekkostrawnych, wysokokalorycznych pokarmów. Nauczyłam już się, że krewetek i innych owoców morza należy unikać przed startami… Obowiązkowo na mojej liście jest też SanProbi (probiotyk, który ujarzmia mój słaby żołądek). Probiotyk zawsze zaczynam brać dwa tygodnie przed ważną imprezą. Dzięki temu jestem w stanie unikać problemów żołądkowych, które kiedyś paraliżowały moje starty. I nie, nikt mnie nie sponsorujeJ Sama go kupuję w aptece. A co do cudownej diety maratońskiej - nie stosuje. Od 22 lata zmagam się z zaburzeniami odżywiania i po prostu nie wierzę, że taka dieta białkowo-tłuszczowa może dużo wnieść do mojego wyniku. Lepiej nie ryzykować zmian przed ważnym biegiem. Rano budzik zadzwonił o 6:45. To raczej późna pora, zwykle wstaję znacznie wcześniej;) Po szybkim prysznicu poszliśmy razem z mężem na śniadanie. Z wielką zazdrością patrzyłam jak pałaszuje jajecznicę i łososia… Ja poprzestałam na kajzerce z miodem. W dzień startu nie należy się opychać, poziom glikogenu nie wzrośnie, a żołądek może zacząć pracować za mocno, odbierając nam cenną energię… Ja wszystkie błędy żywieniowe już zdążyłam popełnić… 😉 Do Dębna dotarliśmy szybko (giełda dopiero się budziła). Przemek Cytrynowicz pomógł nam zaprowadzić samochód w miejsce, z którego moglibyśmy szybko wyjechać po biegu. Tam przez półtorej godziny odpoczywaliśmy. Tzn. poprosiłam męża, żeby mnie zagadywał… Bo już nie chcę myśleć o maratonie;) Ale byłam trochę zaniepokojona brakiem emocji. Byłam spokojna. Spokojna jak na mnie… coś nie tak… Tymczasem zrobiło się 40 minut do startu. Czas na rozgrzewkę. Trzy spokojne kilometry. Zaczął mnie boleć brzuch… poprosiłam (czy ponagliłam?) męża o bieg do apteki po NO-SPA (powtarzam: brak sponsora). Nie wiedziałam, czy jest mi to potrzebne, ale na pewno nie zaszkodzi. DomiD5 I za chwilę był start… Łukasz Panfil (wspaniały człowiek i lekkoatleta, który prowadził imprezę) wspomniał mnie w gronie faworytek. Poczułam się lepiej;) Poczułam się faworytką. Jedną z kilku, ale jednak! Wiedziałam, że jestem mocna, że z treningu wychodzi, że w idealnych warunkach mogę pobiec naprawdę dobrze! Ale warunki nie były idealne. Pierwszy gorący weekend po zimie zawsze jest niebezpieczny. Gorąco i słońce, do którego nie jesteśmy przygotowani, nie raz już zweryfikowało marzenia. Na szczęście żyjemy w takich czasach, że mamy dostęp do prognoz pogody. W Dębnie miało być gorąco i wietrznie. Koszmar maratończyka;) ale na imprezie mistrzowskiej każdy ma takie same szanse, tą samą pogodę i trasę! Start… Duża grupa dziewczyn. Nikt nie chce prowadzić. Patrzę na zegarek po pierwszym kilometrze – jest bardzo wolno! Tzn. znacznie wolniej niż zakładałam… Cdn.

Musztarda po obiedzie… czyli kilka słów o Mistrzostwach Świata w Ultra Trail

Teraz jestem mądrzejsza o ten jeden start. Nie poprawia mi to jednak humoru, bo swój występ uważam za katastrofę. Dotarłam do mety (to cieszy), ale zawiodłam się na sobie. Popełniłam błędy, których nie powinnam była popełnić. Mogę próbować się usprawiedliwiać, ale to przecież bez sensu. Po pierwsze bardzo lekceważąco podeszłam do profilu trasy. Jedynie zerknęłam na przewyższenia (tylko kilkaset metrów więcej niż na setce w Krynicy), uznając, że będzie to "biegowy bieg". Jakże byłam w błędzie! aa3 Wystartowałam (tu muszę siebie pochwalić) rozważnie, na niskim tętnie, nie szarżując. Pierwsze 35 kilometrów pasowało mi bardzo, sądziłam, że tak będzie też dalej. Do pierwszego punktu (30km) dotarłam świeżutka, pełna energii. Plasowałam się na 9-11 pozycji (było dość gęsto wpadałyśmy praktycznie razem na ten punkt). Mimo to, miałam już kilkanaście minut przewagi nad Ewą i Edytą. Myślałam tylko o tym, by trzymać się Francuzki, z którą dość długo rozmawiałyśmy podczas tego pierwszego etapu. gere8 Niestety zgubiłam się. Głupota. Trasa była świetnie oznaczona, ale bardzo zdenerwowałam się na punkcie serwisowym (znowu moja wina! Źle spakowałam żele, okazało się, że zapakowałam tylko jeden na ten punkt, pewnie pomyliłam worki, bo czapki też nie było), wytrąciło mnie to z równowagi i przestałam się rozglądać. Pobiegłam za jakimś Włochem, który nagle stanął i stwierdził, że jesteśmy 500m od właściwej ścieżki. Łącznie to tylko kilometr straty, ale nerwów dużo! Po zawróceniu zaczęłam gonić dziewczyny, które mi uciekły. Nic, że wpadłam do strumienia;), że leżałam kilka razy jak długa. Próbowałam cisnąć. A zaczęło się podejście. 7 kilometrów prawdy. Wspinanie po skałach. W słońcu, w temperaturze 29 stopni w cieniu. Bardzo chciałam utrzymać pozycję. Zagotowałam się. Zamiast trochę odpuścić, ja brnęłam do przodu. Aż organizm sam powiedział stop. Achilles bolał coraz bardziej (troche głupotą był sam start w górach, ale zgłoszenia poszły już w sierpniu, czy lipcu - chciałam walczyć), kręciło mi się w głowie, uda zrobiły się ciężkie. Wylałam na siebie ostatnią butelkę wody, jaką miałam i to pomogło. Zaczęłam znowu wyprzedzać ludzi. aa2 Zdziwiłam się, gdy dogoniłam Kamila Leśniaka i Bartka Gorczycę. Chłopaki szli i nie wyglądało to dobrze. Ja biegałam... jeszcze. Było jednak coraz gorzej. Odwodnienie, zakwaszenie organizmu. Zagotowanie po prostu. "Ścięło mnie jak jajko" to najlepsze określenie mojego stanu. W głowie miałam tylko jedno "muszę ukończyć ten cholerny bieg, chcoćbym miała zrobić to pod koniec limitu - 16 godzin!". I tu znowu wychodzi moja ignorancja (może arogancja...), bo podśmiewałam się z tego limitu... Ostatnie 18 kilometrów szłam. Nie byłam już w stanie biec. Gdzieś tam po drodze wyprzedził mnie Kamil i Bartek (o moim stanie może świadczyć to, że na tak niewielkim dystansie Kamil dołożył mi godzinę!). Co chwilę wyprzedzały mnie dziewczyny. Ale nie walczyłam już z nimi, tylko ze sobą. gere2 Dobrnęłam na 32 pozycji (wystartowało 120 dziewczyn, ukończyły 2/3). Do zwyciężczyni miałam ponad DWIE!!! godziny straty... Na mecie byłam ponad cztery godziny przed limitem. Nie byłam w górach od Krynicy, trenuję w Warszawie. To nie miało prawa zakończyć się sukcesem. Inne teamy były w Portugalii od 2, czy nawet 4 tygodni. Tylko takie ekipy jak Polska, Ukraina, Łotwa dolatywały na ostatnią chwilę. W Hiszpanii, Francji dziewczyny trenują zawodowo. U nas wciąż jest to zabawa w sport. ger1 Oszukano mnie z temperaturą;) aa1 I tu ciekawa historia. W pewnym momencie wyprzedził mnie Islandczyk, klnąc, że u nich już śnieg i że nie takie warunki organizatorzy obiecywali. Po czym... wskoczył do jeziora!!! Muszę jeszcze wspomnieć o kijach. 90% ludzi biegło z kijami. Na początku stukałam się w głowę, potem zrozumiałam... ale... musztarda po obiedzie.... ***Musztarda dotarła na ziemie polskie dopiero wraz z wojskami napoleońskimi. Nie wiedziano wtedy, jak należy ją spożywać, dlatego na wielu szlacheckich stołach musztarda pojawiała się na końcu, po daniu głównym, a biesiadnicy jedli ją łyżkami na deser. Według legendy, podczas jednego z takich przyjęć zauważył to Napoleon, który krzyknął z oburzeniem: ''Ależ to jest musztarda po obiedzie!'' ***Musztardy nie jadłam w Portugalii - i może to jest przyczyna tak słabego występu;):)

Podsumowanie dobrego 2015 – nowe wyzwania na 2016!

Udany rok. Tak w skrócie mogę podsumować ostatnie 12 miesięcy. Po bardzo ciężkim dla mnie 2014, kiedy to przez 8 miesięcy zmagałam się z kontuzją, przechodziłam ciężki okres w pracy, a dzieci dodawały swoje pięć groszy, nie miałam wielkich planów na 2015. Bałam się zaplanować sobie trening, wiedząc, że kontuzje mogą się odnowić. Postanowiłam zatem skupić się na rozbieganiach i gimnastyce siłowej. Potem dodałam jeszcze spinning (intensywna jazda z "biegami" na rowerze stacjonarnym). Forma rosła bardzo powoli. Ale nie czułam presji, szybko zrezygnowałam z planów maratońskich, wiedząc, że muszę odbudować bazę, by potem na tym, co wytrenuję poprzez spokojne treningi, budować formę na poważne starty w 2016. Jako docelową imprezę wybrałam Wings For Life. Dlaczego? Wiedziałam, że nie będzie tam presji wyniku, na pewno czeka mnie fajna zabawa, a cel jest poważny. http://www.wingsforlifeworldrun.com/pl/pl/o-biegu/o-biegu/11182023_891430357585668_2692852315661139676_n Udało się zwyciężyć! Pomimo perturbacji żołądkowych, ciągłego schodzenia z trasy... Ta wygrana dodała mi skrzydeł. Wtedy postanowiłam (sobie, nie chwaląc się tym za bardzo), że zostanę ultraską. Przebiegnę 100 km po górach i po płaskim. Wzięłąm się do pracy. Niestety wychowując dwójkę przedszkolaków i pracując na pełen etat, nie da się biegać tak, jak by się chciało. Muszę układać trening dostosowując go do możliwości czasowych. Wynika z tego, że większość tygodniowej aktywności przypada na weekend. W każdą sobotę i niedzielę starałam się biegać 90-100 minut i tyle samo czasu spędzić na rowerku spinningowym. Dodając do tego ćwiczenia ogólnorozwojowe miałam po 4 godziny zajęć sportowych w sobotę, a w niedzielę była powtórka;) Pozostałe dni przeznaczałam na regeneracyjne biegi od 5 do 14km. Najczęściej rano, przed pracą (zanim dzieci wstały, choć to nie łatwe, bo moje milusińskie lubią być wcześnie na nogach). Do tego doszły starty kontrolne (TUT w lipcu - 64 km cross w Trójmieście, Spartan Race i Bieg na Wielką Sowę) oraz 2 tygodnie wakacji w górach. Stacjonowaliśmy w Lądku Zdroju - a ja biegałam na nakładającym się zmęczeniu od 16 do nawet 52 km. 11 września wystarowałam w Mistrzostwach Polskiw Ultramaratonie (100km po b7d11górach w ramach Festiwalu Biegowego). Na start dotarłam bezpośrednio po wyjeździe integracyjnym, co nie ułatwiało sprawy. Mimo to udało się zdobyć srebro (gubiąc się po drodze i biegnąc bez czołówki). Ale tylu endorfin nie b7d9doświadczyłam już dawno! To były fantastyczne zawody oraz kolejne doświadczenie. Cenne doświadczenie.   Następnie bez problemów już wygrałam Ultramaraton Karkonoski. Zdecydowałam się też zaatakować uliczną setkę. 100 kilometrów po asfalcie to zupełnie inne bieganie niż to, czego do tej pory zaznałam. Należałoby utrzymywać w miarę stałe tempo przez cały dystans. Mnie udało się to tylko do 7o km. Potem "doczłapałam" do mety, bijąc rekord Polski i osiągając czas 8:01. Wspomnę tylko, że biegłam ze złamanym żebrem - po niefortunnym upadku na 5km (nadziałam się na metalowy pachołek). W listopadzie leczyłam żebro, a wgrudniu przystąpiłam do mocnego treningu. 470km w miesiącu to mój rekord;) Do tego kilka godzin gimnastyki i spinning).fotAdrianKrawczyk_039_IMG_6532 W 2016 chciałabym....    

Mama 3 miesięcznego Malca sprawdza się w Maratonie Karkonoskim

Wyzwanie było niemałe. Maraton Karkonoski, czyli 44 km (ostatecznie skrócone do 42 wg. Garmina) w 3 miesiące po urodzeniu drugiego dziecka. Wyzwanie dla ciała, ducha i sprawdzian umiejętności logistycznych (całej rodziny)... ale po kolei. Jakoś tak w siódmym miesiącu ciąży, gdy najdłuższa zima mojego życia zdawała się nie mieć końca, przeczytałam "niusa" o kończących się zapisach na sierpniowy Maraton Karkonoski. Jak mi się marzył ten bieg! Nie biegałam już od stycznia, brzuch był coraz większy, ale gdzieś z tyłu głowy czaiło się pragnienie i myśl, że może uda się przygotować, choć tyle, by ukończyć. Przecież to jedyna szansa, by w Polsce wystartować w Mistrzostwach Świata (bo taką rangę miał tegoroczny Maraton Karkonoski). Zapisałam się. Ze świadomością, że prawdopodobnie jednak nie uda się pojawić w Szklarskiej. Liczyłam na to, że urodzę "planowo" - w połowie kwietnia, ale Kacper kazał na siebie czekać do końca miesiąca. Poród był ciężki i długi, lecz mimo to szybko zaczęłam wracać do siebie. Już tydzień po porodzie wybrałam się na pierwszą przebieżkę. Nie wyobrażałam sobie, że za niecałe 3 miesiące będę w stanie pokonać maraton. Maraton górski??? To przecież jeszcze większe wyzwanie. Dopiero, gdy w lipcu wybraliśmy się na 3 tygodniowy urlop do Wysowej (nasza ukochana miejscowość w Beskidzie Niskim) i udało mi sie pokonać ponad 400 km zaczęłam układać plan wyprawy w Karkonosze. Wiedziałam, że do pełnego przygotowania dużo jeszcze brakuje, że ciążą dwa nadprogramowe kilogramy (doskwiera przede wszystkim brzuch), że nie mam szybkości, że ciężko marzyć o jakimkolwiek dobrym wyniku. Ale ukończyć? Jestem w stanie. Tydzień przed maratonem wystartowałam w Biegu Powstania Warszawskiego - czas 40,58 na dychę nie nastrajał mnie optymistycznie, ale warunki były trudne, za szybko zaczęłam. "Może zatem jakoś to będzie?". Jeszcze tylko trzeba było przekonać rodzinę i wszystko dobrze zaplanować... W pewnym momencie śmieliśmy się z mężem, że na Śnieżce zrobię sobie przerwę na karmienie Kacperka;) Ostatecznie starszy syn został odtransportowany do dziadków do Łodzi, a ja z Kacprem i mężem udaliśmy się w czwartek do Szklarskiej. Tam kochana Edzia (uczestnicząca w obozie bieganie.pl) obiecała pomóc Maćkowi w piastowaniu Malucha. Dzięki wielkie!! Bez Ciebie nie zdecydowałabym się pobiec (i nie chodzi o to, że nie ufam mężowi, ale jednak 5-6 godzin z 3 miesięcznym Szkrabem przerosłoby go;). Nocowaliśmy w hotelu Kryształ, ale pierwszy wieczór spędziliśmy w Bornicie (spotykając wielu znajomych:)))- jeszcze raz pozdrawiam). Przypomniał się zeszłoroczny obóz (spędzony bez dzieci - ach, kiedy będzie kolejna taka możliwość? raczej nieprędko;). Dzień przed biegiem niestety zdecydowałam się na konsumpcję Vitargo i dopadły mnie problemy żołądkowe. Dość poważne, aż zaczęłam obawiać się o start. Ledwo dotarłam na ceremonię rozpoczęcia Mistrzostw Świata. Tak się złożyło, że dostałam się do Reprezentacji Polski (co w sumie było dość stresujące, bo "musiałam" dobiec jako 4 Polka do mety, inaczej moja obecnośc w kadrze okazałaby się nietrafiona). maraton karkonoski Rano w dzień startu nastawiłam budzik na piątą - musiałam coś zjeść. Niestety z "rozwalonym" żołądkiem wybór był ograniczony. Żadne syntetyczne specyfiki nie wchodziły w grę. Skończyło się na bułce z miodem i suszonych bananach. Plus woda, dużo wody (temperatura już o świcie przekraczała 20 stopni, na południe prognozowano 37; w pełnym słońcu!). Bałam się cholernie odwodnienia (mój organizm jeszcze nie był w stanie dobrze radzić sobie z termoregulacją, gospodarka wodna przez karmienie była zaburzona). Po raz pierwszy w życiu zdecydowałm się biec z pasem na wodę. To oczywiście dodatkowy balast, ale "wycieczka w góry" coraz bardziej jawiła mi się jako sztuka przetrwania. maraton karkonoski Przed startem spotkałam wielu znajomych, choć nie wszystkich udało się odszukać. Zrezygnowałam z rozgrzewki, wychodząc z założenia, że wbieg na Szrenicę (6,5 km) będzie wystarczająco "rozgrzewający". Wiedziałam, że muszę zacząć bardzo spokojnie, bo tak naprawdę walka zacznie się na górze. Postanowiłam trzymać się Magdy Łączak. Tak też zrobiłam i przyznam, że podbieg okazał się całkiem przyjemny. Potem jednak, jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy Magda dołożyła mi chyba ze dwie minuty na zbiegu. Mnie! która przed ciążą uważała się za mistrzynie zbiegania. Ale nie tym razem... nie dawałam sobie rady z drgającymi kamieniami. O dziwo, doskonale radziłam sobie z podbiegami. Mniej więcej na 14-15 km wyprzedziłam Magdę i na połówce miałam nad nią całkiem sporą przewagę. A biegłam spokojnie, korzystając z każdej możliwości napicia się wody. Zaryzykowałam też żel energetyczny (niestety! bo brzuch szybko dał się we znaki i nie było już tak fajnie). Brzuch, odwodnienie, pełne słońce i zmęczenie powoli dawały się we znaki. Przewróciłam się raz i drugi. Ale dobiero trzeci upadek na zbiegu okazał się groźny. Upadłam dość spektakularnie, koziołkując po kamieniach. I leżałam... nie wiedziałam, czy coś mi jest, ale cholernie nie chciało mi się wstawać. Ale ktoś mi pomógł. I pobiegłam dalej. Krwawiłam, bolało kolano. Na szczęście punkt odświeżania był blisko. Pozdzierałam sobie skórę z łokci, kolan, ud i... piersi. No, cóż. maraton karkonoski (zdjęcie wykonane dziś, 2 dni po biegu - goi się :):) Wyglądam jak dziewczynka po nauce jazdy na wrotkach. Na szczęście obrażenia okazały się tylko powierzchowne (choć sińce, które wyszły na jaw następnego dnia mogłyby wskazywać na poważną rodzinną utarczkę;) Upadek zaliczyłam ok. 12 km przed metą. Od tamtej pory zablokowałam się psychicznie i zbiegi nie szły mi już w ogóle. To znaczy SZŁY... z bieganiem było gorzej. Na koniec nie miałam już ochoty ani zbiegać, ani wbiegać. Słońce paliło rany, miałam dość. Około 2 kilometrów przed finiszem wyprzedziła mnie Magda. Nie podjęłam walki. Brzuch bolał, ciało bolało - chciałam już skończyć. Po prostu skończyć. Ostatecznie dobiegłam na 101 miejscu, 25 z kobiet, 4 z Polek. Startowało ponad 600 osób. maraton karkonoski Nie był to szczyt moich aktualnych możliwości, straciłam ok. 10 minut. Z drugiej strony, nie upadłabym, gdybym była w formie. Zabrakło dobrego balansu ciała, pewności siebie. Jednym słowem - czas na trening. A wyzwanie? Ogólnie zakończyło się sukcesem. Dobiegłam, jestem cała. Czas 4,30 nie powala, ale niejedna osoba w płaskim maratnie chciałaby taki wynik osiągnąć. Do czołówki zabrakło baaardzo dużo, ale wiedziałam, że tak będzie. A walczyłam sama ze sobą. Bo młoda mama też może przebiec maraton 🙂 jeżeli tylko ma takie marzenie. Chcieć to móc. maraton karkonoski maraton karkonoski

SEN O WARSZAWIE – MARATON 2011

Sen o Warszawie - czyli jak biegać maraton w 2:48 będąc pracującą matką

30-09-2011 Dominika Stelmach-Stawczyk - tekst ukazał się na portalu bieganie.pl
Adam Klein (komentarz od Redakcji): Pomyślałem, że umieścimy w formie artykułu ten wpis Dominiki z jej Bloga. 2:48 dla jak by nie było nadal amatorki (pracującej kobiety z dzieckiem) to już nie w "kij dmuchał". Mam wielu kolegów, którzy od lat próbują złamać 3h00, potem 2h55, potem 2h50 stosując kosmiczne różne metody i im to nie wychodzi. Nie znaczy to, że metody stosowane przez Dominikę zadziałają u każdego, bo jesteśmy jednak różni i jeden potrzebuje dużą objętość treningową inny jej nie potrzebuje. Ale jest to jednak przypadek wart szerszego zauważenia, powodzenia Dominika w przyszłości.
Gdy emocje po biegu opadły, gdy po zakwasach nie ma już śladu, pora na subiektywną ocenę - MARATONU WARSZAWSKIEGO - MOJEGO MARATONU WARSZAWSKIEGO 2011… Zacznę od tego, że decyzję o tym, że skuszę się w tym roku na maraton podjęłam już wiosną, po udanym (warszawskim) biegu półmaratońskim. Nie wiedziałam jednak, jak uda mi się wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by przygotować się na satysfakcjonujący wynik. Po porażce (w każdym względzie – mojej, organizatorów, pogody) trzy lata temu w Łodzi, jakoś odechciało mi się maratonów…
Pora ODDEMONIZOWAĆ dystans maratoński
foto: Paula Nowicka-Matczak
Jednak to nie takie łatwe, bo „wszyscy” straszą, że jak chcę złamać trójkę, to muszę biegać minimum 120 km tygodniowo, robić 30 km wybiegania… Ale ja nie chcę złamać trójki… Nie satysfakcjonuje mnie to… Ja chcę złamać 2:50! A najlepiej od razu 2:45. I żeby nie bolało…
Jak to zrobić, gdy się pracuje, wychowuje wciąż jeszcze „bardzo małe” dziecko i do tego nie chce się zrezygnować z przyjemności (niezdrowe słabości :oczko: )? Jak to zrobić, żeby rodzina nie ucierpiała, żeby mieć choć troszkę czasu także dla siebie? Jak…
Niełatwa sprawa, ale kilka mam (także tych biegających) pokazało, że się da. Że niestety czasami nie obejdzie się bez trudnych wyborów, ale… da się. Potrzeba oczywiście niezwykłej OPTYMALIZACJI treningu, bo w sytuacji, gdy każda minuta jest na wagę złota nie można pozwolić sobie na „marnotrawienie tego czasu”. Ale bez przesady… Najważniejsze to stworzyć schemat treningu najbardziej odpowiadający danej sytuacji. A jaka była moja sytuacja wyjściowa? Roczne dziecko wymagające mojego czasu, praca wymagająca mojego czasu, lecz również: coraz dłuższe dni, perspektywa dwutygodniowego urlopu i plany, by startować w górach. Dodam do tego dużą progresję wyników w tym roku (1:19 w półmaratonie), euforię po zdobyciu Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich i wielki głód BIEGANIA 🙂
Trening konsultowałam z Michałem Jaroszem, głównie mailowo, bo Michał jest misjonarzem w Peru i tylko raz było nam dane się spotkać. Mamy bardzo podobne podejście do treningu, co tylko potwierdziło, że przyjęta przeze mnie droga rozwoju jest właściwa. ŻADNYCH SZTYWNYCH PLANÓW TRENINGOWYCH. Przy moim trybie życia to bez sensu. ŻADNYCH BIEGÓW POWYŻEJ 2 GODZIN. Bo człapanie kilometrów nie jest jedyną metodą na trening. A jakie są te metody, jakie bodźce? Głównie interwały, co najmniej dwa tygodniowo i moje ulubione BIEGI Z NARASTAJĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ. Środek często pomijany i lekceważony, ale jakże skuteczny. I sprawdza się nawet na krótszych i spokojniejszych wybieganiach. Ważne, żeby skończyć szybciej niż się zaczęło – sukcesywnie i rozsądnie przyspieszać w trakcie biegu. Mój kilometraż tygodniowy oscyluje między 70, a 99km. Ani razu nie udaje się przekroczyć „setki”…
Moją psychikę (i siłę! Nigdy nie byłam tak umięśniona) wzmocniły starty w górach. Polecam każdemu, komu znudził się już asfalt, kto tęskni za przyrodą, za innymi doznaniami i…. NIEWIADOMĄ. Bo w górach nic nie jest pewne. Przy każdej pogodzie biegnie się inaczej, rywale też są nieprzewidywalni, bo w górach wszystko jest możliwe. Tam trzeba walczyć do końca, pilnować by nie zakwasić się już na początku biegu. Ja wciąż jeszcze mam problem z taktyką, ale powoli zdobywam doświadczenie. I uczę się pokory… tego uczą GÓRY!
…maraton zbliżał się wielkimi krokami… a mnie wciąż było pod górkę. Na urlopie chorowałam, potem byłam strasznie zaganiana w pracy, na Mistrzostwa Polski do Piły nie pojechałam, bo nie miałam z kim zostawić Bartusia i skończyło się na upalnym biegu w Sochaczewie (gdzie o 50 sekund spóźniłam się na start). Mimo to czułam, że forma rośnie. JA to wiedziałam (bo 1:24 w Sochaczewie nabiegałam dzień po dyszce na 36 minut – także nie zważałam na komentarze osób, które lubią wszystko wyciągać z liczb. A to ludzie biegają, nie cyfry…).
Na forach starałam się znaleźć grupę, która będzie ze mną biegła po 3:55 min/km. Nie było to proste i w końcu musiałam zadowolić się ekipą na „złamanie 2:50”. Trochę z przekorą to piszę, bo prawdopodobnie dobrze, że panowie (cóż, żadnej kobiety o podobnych aspiracjach nie znalazłam) ostudzili mój zapał. Jeszcze na linii startu się wahałam… ale w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiłam biec asekuracyjnie po 4:0 min/km. Jeszcze będą inne maratony, na których pobiegnę szybciej!
Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie (ok. 30 osób) w tempie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu Adama Giersza odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SHG, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec…
Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa idzie pod linijkę. Spokojnie, równiutko – jeszcze dopisują dobre nastroje, trochę rozmawiamy. Robi się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze mam też bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, na kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście woda pomogła…
Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegnę za placami innego zawodnika i nic się nie dzieje. Po prostu mijają minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – staram się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo na to jestem zbyt zmęczona, ale też zbyt zależy mi na biegu. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądam za siebie...
W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku :ble: Po 35km upał daje się we znaki. Kilometry dają się we znaki. Coraz trudniej utrzymać tempo. Na szczęście to WARSZAWA – wszędzie są znajomi, dopingują, pomagają jak mogą. Podjeżdżają rowerzyści, zagadują, dodają otuchy. A ja już jestem w zawieszeniu:
Kiedyś zatrzymam czas
I na skrzydłach jak ptak
Będę leciał co sił
Tam, gdzie moje sny…
Tam gdzie moje kroki, moje maratońskie kroki. Kocham i nienawidzę tego zmęczenia. Tak jak kocham i czasami nienawidzę tego miasta. WARSZAWSKI DZIEŃ, WARSZAWSKI DZIEŃ…
Mój dzień! Dobiegam do mety w czasie 2:48:47!!! Jestem taka szczęśliwa.
Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że po raz pierwszy przebiegłam MARATON WARSZAWSKI – i wiecie co? Naprawdę warto docenić to co się ma u siebie! Bo MARATON WARSZAWSKI, pomimo kilku minusów oceniam, na 93%, tak jak i mój start. A doping na Ursynowie - nie do przecenienia... Jestem ZA tą trasą :)PS. Tego dnia oficjalnie maratończykiem został mój mąż. A jeszcze pół roku temu zarzekał się, że nigdy… że to nie dla niego:D PS'. Dziękuję jeszcze raz Wojtkowi (zrobił mi dużą niespodziankę), Beacie i Sylwkowi, a także mojemu mężowi i wszystkim, którzy we mnie wierzyli 😀

MARATON MAZURY – JAK MIŁO WYGRAĆ MARATON :)

MARATON MAZURY, czyli uroki polskich pól i lasów … i o tym, jak miło wygrać maraton 🙂 23 czerwca 2012 roku w Gałkowie odbyła się pierwsza edycja Maratonu Mazury. Bieg zaczął być promowany dość późno, a ja w ogóle nie zakładałam letniego startu na tak długim dystansie. Kiedy jednak przedłużająca się choroba i kuracja antybiotykowa, spowodowały kompletną utratę szybkości, pomyślałam, że przecież nic nie ryzykuję. Długie wybieganie bardzo mi się przyda. A długie wybieganie w pięknych okolicznościach przyrody… to strzał w dziesiątkę. Na listę startową zapisałam się 4 dni przed biegiem. Wtedy też zapadła decyzja, że tygodniowy urlop spędzimy właśnie na Mazurach. Nie za bardzo wiedziałam czego spodziewać się po tym biegu – profil trasy nie był znany, podano jedynie informację, że większa część dystansu prowadzić będzie po drogach leśnych i szutrowych. Szkoda, że nie 100%, ale dobre i tyle – myślałam. Nie wiedziałam też, jak wypadnie ten debiut organizacyjny, bądź co bądź, debiut osoby niebiegającej. Karolina Ferenstein-Kraśko – organizatorka i pomysłodawczyni biegu, to „tylko” żona biegacza (i to ostatnio takiego od święta), a jej pasją są konie. Start biegu zaplanowany został na 8.30, czyli baaardzo wcześnie. Razem z Edytą, moją biegową podopieczną, wyruszałyśmy z Giżycka, także pobudka była koło piątej. Jakże jednak różni się zimowa piąta rano, od tej letniejLaughing Pogoda przywitała nas przepiękna – słoneczne niebo, cieplutko (w głowie kołatały się pytania, jak cieplutko będzie po trzydziestym kilometrze…). Do Gałkowa dotarłyśmy godzinę przed startem, szybko i sprawnie załatwiłyśmy formalności. Pozostało trochę czasu na krótkie zwiedzanie okolicy, przebiórkę i nawodnienie się. Właściwie nie byłam w żadne specjalny sposób przygotowana do tego biegu – ani psychicznie, ani treningowo, a i kwestia diety pozostawiała wiele do życzenia (3 wieczorne piwa nad jeziorem niekoniecznie świadczą o profesjonalnym podejściu). Oczywiście śniadania nie jadłam, bo wzorem Kenijczyków przed biegiem wolę nie ryzykować. Płynna porcja Vitargo to jednak wystarczająca dawka węglowodanów. Żeli nie zdążyłam kupić. Ale przecież to tylko trening… Na bieg zjechało się wielu znajomych, przez chwilę miałam wrażenie, że impreza odbywa się w Warszawie… Jeżeli chodzi o konkurencję w kategorii kobiet to założyłam, że wygra Renata Kalińska, a ja spokojnie pobiegnę po srebro. I rzeczywiście zaczęłam wolno – pierwszy kilometr 4,20. Trochę zdziwiłam się, że Renia zaczęła równie wolno, ale wtedy też pomyślałam, że bardzo chciałabym wygrać maraton. Wygrałam już wiele biegów, ale tego maratońskiego brakowało… Miło byłoby wygrać maraton po raz pierwszy… Nawet taki nieduży... przecież od czegoś trzeba zacząć;) Foto: Wasyl  (Grzegorz Grabowski) Uczciwie muszę przyznać, że żadnego biegu w życiu nie biegło mi się tak FAJNIE. I to słowo „fajnie” – doskonale odnosi się do tego biegu, gdzie nie silono się na atest, na stworzenie mega-super-szybkiej trasy. Trasa była wymagająca - przepięknie i urokliwe ścieżki prowadziły po mazurskich lasach i polach,  zbiegi i podbiegi wymagały przygotowania siłowego, a nieustanna zmiana podłoża nie ułatwiała sprawy. Od połowy dystansu (dzięki dla Bartka prowadzącego BBL w Wydminach za towarzystwo) zaczęłam konsekwentne wyprzedzanie kolejnych zawodników. Udało mi się pokonać znanego z Gazety Wyborczej oraz warszawskiego podwórka biegowego Szkieleta, zostawiłam w tyle Bogdana Barewskiego (którego kariera maratońska jest niezwykle barwna i zahacza o wiele biegów „marzeń”).Wyprzedziłam jeszcze kilka osób… A właściwie „wyprzedziliśmy”, bo z Bartkiem dotrwaliśmy do końca. Czy można przegadać maraton? TAK. Gdy biegnie się w miłym towarzystwie, biegnie się dobrze, a pogoda jest idealna (było gorąco, ale las dawał wytchnienie, a bieg rozpoczął się wcześnie). Sądzę, że Maraton Mazury to jeden z tych biegów, na które popyt będzie rósł. Ileż bowiem można biegać po asfalcie? Tymczasem crossowe trasy są przede wszystkim zdrowsze, ciekawsze, no i dostarczają innych wyzwań niż biegi uliczne. Tu liczy się również przygotowanie siłowe, umiejętność zmiany tempa. Liczy się otaczająca przyroda. Energii dodają wszystkie te bodźce, z którymi w betonowych miastach nie mamy szansy obcować. Chciałoby się napisać – cud natury… Ten maraton dał mi niesamowitego kopa energetycznego, pozwolił znowu myśleć pozytywnie (nie tylko o bieganiu). Te wszystkie uśmiechnięte twarze, nawet u tych, którym nie do końca udało się pobiec tak, jak chcieli. Niezwykle przyjacielska, piknikowa atmosfera. A że były niedociągnięcia… Prawie zawsze są, a malkontenci znajdą się na pewno, przy okazji każdej imprezy. Ja w każdym bądź razie trzymam kciuki za kolejną edycję. I polecam Laughing Mam też nadzieję, że ten bieg nie stanie się nigdy wielkim komercyjnym przedsięwzięciem. Że pozostanie jedną z imprez, które pozwalają na kameralność, integrację, na przyjacielskość. Niestety era takich imprez powoli odchodzi. Niestety… choć oczywiście jestem za tym, by jak najwięcej osób biegało. Ale coś za coś… Dodam jeszcze, że przy okazji maratonu rozegrany został bieg na 10 km. Wzięło w nim udział wiele gwiazd znanych z telewizyjnych ekranów. Kinga Rusin pokazała, że nie boi się biegać i obiecała, że następnym razem spróbuje swoich sił w maratonie   Dominika Stelmach, Maraton Mazury 2;55:59, 1 miejsce wśród kobiet, 8-me open. Tekst ukazał się na bardzo sympatycznym portalu emocjonalia.pl

DEBIUT W TRIATHLONIE… i reminescencje;)

NIEBEZPIECZNY TRAITHLON

Nie jestem triathlonistką (ani tym bardziej triathlonistą). Jeszcze nie, choć debiut w tej dyscyplinie mam za sobą. Emocjonujący debiut… W 2012 roku nie miałam w planach startu w tri. Chciałam skupić się na bieganiu, ale w lipcu mój małżonek przeczytał, że za dwa tygodnie ma się odbyć triathlon w Rawie Mazowieckiej i stwierdził, że chciałby spróbować swoich sił. Nie mogłam puścić biedaka samego.  Poza tym w bieganiu był to martwy sezon, a moje najbliższe cele dotyczyły jesieni. No i dystans olimpijski to tylko 1,5km pływania, 40 km roweru i 10 km biegu. Nie przewidywałam większych problemów.  Na rowerze w czerwcu jeździłam do pracy (sposób radzenia sobie z piłkarskim EURO), a kiedyś (10 lat temu?) zrobiłam kurs ratownika WOPR. Bieganie miało być największym atutem. Z mężem ustaliliśmy nieformalny zakład dotyczący tego, które z nas osiągnie na mecie lepszy czas. Było pewne, że dołożę mu w bieganiu, ale już kwestia roweru zdawała się świadczyć na korzyść Maćka. Nigdy nie byłam mu w stanie dorównać na naszych wycieczkach, nie potrafiłam obsługiwać przerzutek, a SPDy kupiłam na dwa dni przed triathlonem. W ramach testów zaliczyłam spektakularny upadek na skrzyżowaniu przy Puławskiej i na tym postanowiłam zakończyć eksperymenty. „Będzie, co ma być”. I tak najbardziej bałam się, że utonę… W myślach (jak się później okazało słusznie) zakładałam, że jak przetrwam pływanie, to już dalej sprawy potoczą się z górki. Jako zupełny świeżak i laik triathlonowy, z internetu i od znajomych zaczerpnęłam nieco informacji na temat niezbędnego sprzętu. Obowiązkowa wydawała się pianka (którą, kierując się głosem rozsądku pożyczyłam). Niestety (albo na szczęście, bo gumowej skóry nie próbowałam wcześniej, nie była ona dopasowana tak, jak powinna do mojeje osoby) temperatura wody w akwenie (jak to dumnie w brzmi!) przekroczyła 24 stopnie i i pianki były zabronione. Oznaczało to tyle, że zawodowcy poradzą sobie doskonale, a przepaść pomiędzy nimi, a amatorami będzie większa niż zazwyczaj. Jednak pianka pomaga (podobno, nie miałam okazji sprawdzić). W każdym razie mówią, że trudniej się w niej utopić…   gumowo PŁYWANIE Zgodnie z przewidywaniami pływanie okazało się dramatem… Zapomniałam okularków, nie włączyłam zegarka. Kilka razy myślałam, że umrę. A ja naprawdę nie pływam źle… tylko pięćdziesiątka na basenie różni się od pokonywania wód otwartych. Każda, nawet najmniejsza falka, wlewa ci się do uszu i nosa, co chwilę ktoś częstuje cię uderzeniem z łokcia lub kolana. Dopiero w połowie dystansu sytuacja stabilizuje się i jest mniej kontaktowo… Pływanie ukończyłam dokładnie w środku stawki, co uważam za duży sukces! Niestety w triathlonie olimpijskim jest go zdecydowanie za dużo, a to najbardziej premiuje dobrych pływaków. ROWER Rower okazał się dla mnie największą niespodzianką. Okazało się, że potrafię jeździć całkiem szybko (nawet na kilkunastoletnim rowerze, o którego dopuszczenie do startu musieliśmy wybłagać sędziów… miał rogi i ogólnie chyba cały był nieregulaminowy… Ale przecież sprzęt to tylko dodatek… przynajmniej na pewnym poziomie). Średnią miałam powyżej 30 km/h, a trasa miała 11 lub 13 agrafek. Od początku do końca prowadziłam sporą grupkę. I nikt nie chciał dać mi zmiany, albo wyprzedzali mnie i zwalniali, bez sensu - faceci(!). Od jednego dowiedziałam się, że strach mnie było wyprzedzać, a szczególnie niebezpiecznie wyglądałam na strefie zmian, gdzie wydawało się, że wykoszę wszystkie drzewa dookoła. Cóż… wypinanie się z pedałów nie jest takie łatwe… Dołożyłam mojemu mężowi (w co ledwie uwierzył;) BIEG Łatwy nie był, ale pierwsze koty za płoty. Moim największym błędem było to, że nie piłam podczas jazdy na rowerze (bo subiektywnie było mi chłodno) i potem cierpiałam odwodnienie do pierwszego punktu z wodą na biegu. Poza tym wyprzedzałam. Jakie to przyjemne:):) Bieg i po raz pierwszy wyprzedzam tyle osób Ostatecznie zajęłam 8 miejsce wśród kobiet, pierwsze z tych nieco starszych (nie wiedziałam, że w tej dyscyplinie tak bardzo liczy się młodość, skrajna młodość). Co ciekawe, na przydługiej ceremonii prowadzonej przez Cezarego Pazurę (nie wiem jak was, ale mnie ten pan dawno przestał śmieszyć), otrzymałam bon na 200 zł, do wymiany na pieniążki w biurze zawodów. W biurze poinformowali mnie, że jednak pieniądze prześlą na konto, a po miesiącu okazało się, że zmienili zdanie i postanowili nagrodzić tylko 5 zawodniczek. Cóż… pozostawię to bez komentarza, bo raczej takie postępowanie z prawem niewiele ma wspólnego. Szczególnie, że w regulaminie do końca stało, że nagrody są dla 8 kobiet. Ale może tylko do zdjęcia...;) Sam start przeżyliśmy w niezłej formie. Niebezpieczeństwo wyjazdu triathlonowego zaczęło się później, w Spale (gdzie nocowaliśmy razem z kilkoma osobami z klubu Entre.pl Team. Dziecko pozostało pod opieką dziadków). Najpierw złamałam sobie palca stopy… Szit! Historia, jak z nagród Darwina. Po trudnym dniu niosłam piwo do stolika. W klapkach. I zawadziłam o wystającą metalową część… Żeby tego było mało, już po czasie, okazało się, że wyjazd okazał się bardzo twórczy:):) Jego pokłosie noszę teraz w sobie, hodując wytrwale. W kwietniu ma nam się pokazać, co takiego wytriathlonowaliśmy… UWAŻAJCIE NA TRIATHLONY 😉   Po starcie, czyli niebezpieczeństwo nadchodzi;)