Zwycięstwo w Wings For Live… nie takie oczywiste

Wygrałam. Tak wygrałam. Biegłam prawie 3h i 8 minut, prawie maraton. Prawie... a tak naprawdę ponad 43 km... do tego ładnych kilka minut spędzonych w toytoy'kach i przydrożnych lasach. Krępujące, ale prawdziwe. Poniżej historia mojej walki ze sobą, z upałem, a przede wszystkim z żołądkiem. Nie będzie to opis piękngo sukcesu... jakby to wynikało ze zdjęcia... csm_GF2R9798_kopiuj_11ffd6fa9a Do Poznania przyjechaliśmy już w czwartek. Tylko ja z mężem, bo nasz starszy syn, którego chcieliśmy zabrać, w ostatnim momencie stwierdził, że zostaje z babcią. Babcia nie do końca się ucieszyła, ale wnukowi odmówić nie mogła... Spaliśmy nad jeziorem Strzeszyn, w najładniejszej (moim zdaniem) części Poznania. Biegaliśmy , spacerowaliśmy, graliśmy w golfa, piliśmy piwo i jedliśmy. Niestety... Nie to, żebym jedzenie uważała za coś niefajnego, ale niestety zbytnie pofolgowanie sobie przed biegiem przypłaciłam podczas wyścigu. Krewetki i ryba z grilla z tajemniczym sosem nie należą do bezpiecznego menu. W dzień biegu przywitał nas śpiew ptaków i piękne słońce, chyba za piękne bo temperatura rosła z każdą godziną. Mimo to, byłam dobrej myśli, sądziłam, że 45km na pewno pokonam, a i 50 jest na pewno w zasięgu. Start był z Malty, na którą przybyliśmy niewiele przed wystrzałem. Byłam dobrej myśli. Zaczęłam spokojnie, rozsądnie - 4,20, 4,15 min/km. To dla mnie komfortowe tempo, tak biegałam na treningach 25-30km. Biegło się rewelacyjnie.worldrun1 Dość szybko dogoniłam moich warszawskich kolegów (i nie tylko) i doś liczną grupą w wesołych nastrojach pokonywaliśmy kolejne kilometry. Nie skłamię pisząc, że biegło mi się rewelacyjnie. Niestety od 10-tego kilometra czułam, że coś nie tak dzieje się w moim żołądku. Coś bardzo nie tak. Mimo to kontynuowałam komfortowy bieg. Na 21 km mieliśmy czas 1,30 - czyli wszystko przebiegało perfekcyjnie... aż do 26 kilometra. Wtedy nagle pognałam do pobliskiego lasu. Bez szczegółów. 11092097_862861707116921_7889654818479213930_n To był pierwszy z niezaplanowanych przystanków. Potem było jeszcze 6 kolejnych, a mimo to nie poddawałam się. Za każdym razem udawało mi się powrócić na trasę i utrzymywać założoną prędkość. Byłam strasznie zawstydzona zaistniałą sytuacją, ale co mogłam zrobić? Zejście z trasy nie wchodziło w grę! To był przecież mój dzień, byłam na czele! Wings_for_Life_World_Run_Dominika_Stelmach_fot___ukasz_Nazdraczew__7_ Ostatecznie meta minęła mnie na 41km 850m, zajęło mi to prawie 3h i 8 minut. Dałam radę. Dałam radę! Niedosyt pozostał, ale... dałam z siebie naprawdę wszystko. W autobusie zasłabłam, także podłączono mnie pod kroplówkę i przetransportowano karetką na start. Tam doratowano mnie do końca i mogłam celebrować zwycięstwo. To była walka do końca. Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie na trasie, ratownikom i mojemu mężowi. 11182023_891430357585668_2692852315661139676_n   http://tvnmeteo.tvn24.pl/wideo/zwyciezcy-polskiej-edycji-biegu-wings-for-life-w-studio-active,1,1,1419491.html

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Są Matki Polki feministki, są i te biegające. I jedne i drugie potrafią wzbudzać kontrowersje. W naszym oceniającym (czytaj: komentującym i zawsze lepiej wiedzącym) społeczeństwie nikt nie ma łatwo;) Ale w moim przekonaniu  młode mamy mają szczególnie przechlapane. Po pierwsze dlatego, że urodziły dziecko i nie zachowują się tak jak powinny. Zapytacie jak? No właśnie… Jak za bardzo przejmują się dzieckiem, dezynfekują każdy przedmiot, starannie ważą i mierzą każdą porcję jedzenia przygotowywaną dla dziecka - to są nadgorliwe. Gdy pozwalają maleństwu samemu decydować, zgodnie z hasłem, że brudne dzieci to szczęśliwe dzieci, - to pewnie nic je maluch nie obchodzi. Gdy wracają szybko do pracy - to są wyrodne. Gdy siedzą na macierzyńskim - to wykorzystują innych podatników, a najbardziej pracodawcę. Gdy kupują wszystko nowiusieńkie, ubierają dzieciaka zgodnie z najnowszymi trendami - to są snobkami i pozerkami. Gdy zbierają rzeczy od rodziny i znajomych - to może są za mało zaradne na to, żeby mieć dzieci. Etc…

Gdy biegają…

To może nikt im tego wprost nie powie, ale za plecami słychać, że bieganie/sport jest dla nich ważniejszy od dziecka. No pewnie, w końcu 23 h vs 1h to… ale zostawmy cyferki. W normalnej rodzinie dziecko ma mamę i tatę. Tatusia nie zabije kilkadziesiąt minut spędzone z maluchem, nawet gdy mowa o noworodku. Gdy dziecko ma więcej niż 6 miesięcy tatuś może z korzyścią dla całej rodziny zabierać na bieganie latorośl w babyjoggerze. Oczywiście mama też może, ale jakoś tatusiom z wózkiem bardziej do twarzy;) Sytuacja komplikuje się przy dwójce, czy większej liczbie dzieci. Ale i to logistycznie jest do przeskoczenia, tylko cała rodzina musi zrozumieć, że bieganie jest ważne. Ba, jest bardzo ważne. W żadnym wypadku nie ważniejsze od dziecka, ale działa jak dobra psychoterapia. Wzmacnia psychicznie. Pozwala naładować akumulatory na bezsenne noce (wiem, co piszę – od 9 miesięcy nie przespałam całej nocy!). Pozwala na chwilę samotności, na chwilę dla siebie. Nie zastąpi tego kosmetyczka czy fryzjer. Szczęśliwa mama to biegająca mama – taka teza byłaby zbyt brawurowa. Ale zaryzykuje stwierdzenie, że biegająca mama to szczęśliwa mama. To uśmiechnięta, cierpliwa mama. To silna kobieta. Biegajcie zatem drogie mamy, w żadnym przypadku nie czując z tego powodu wyrzutów sumienia. Macie być wzorem dla dzieci, macie dla nich być zadowolone i pełne energii. Jak do tego dodamy poprawę sylwetki, wolniejsze starzenie się… to i oszczędności znajdą się w koszyczku korzyści.   A gdy dzieci są już trochę starsze to biegajcie razem z nimi. Może wychowacie przyszłego Mistrza Olimpijskiego, albo przynajmniej zdrowego, normalnego człowieka. A o to w dzisiejszym świecie technologii cyfrowych ciężko… zatem zmykam od komputera boksować ze starszym, siłować się z młodszym 😀

PANIAGUA – czy da się bez wspomagania?

Tym razem inspiracją do podjęcia tematu niedozwolonego wspomagania w sporcie stała się świetnie napisana książka na temat wieloletniego procederu dopingowego w kolarstwie - "Wyścig tajemnic" Tylera Hamiltona i Daniela Coyle'a. Pozycja ta ukazała się na polskim rynku w marcu 2013 roku. Postanowiłam przeczytać ją zaraz po lekturze biograficznej Armstronga (sprzed 12 lat!) "Mój powrót do życia". Hipokryzja Lance'a w takim zestawieniu wydaje się nie mieć granic...

Wyścig tajemnic" Tyler Hamilton  Daniel Coyle

Wyścig tajemnic" Tyler Hamilton Daniel Coyle

Tyler Hamilton w 2004 zdobył tytuł olimpijski. Przyznał się do stosowania dopingu. W kwietniu 2008 zakończył karierę zawodniczą, mimo to dwa miesiące później Amerykańska Agencja Antydopingowa (USADA) nałożyła na niego karę ośmioletniej dyskwalifikacji za drugi przypadek stosowania dopingu (steryd DHEA). Nie utracił jednak złotego medalu olimpijskiego, choć analiza próbki B pobranej od kolarza podczas igrzysk nie dała jednoznacznego wyniku, jednak nieprawidłowości związane z badaniem materiału do badań nie pozwoliły ukarać zawodnika. W maju 2011 roku przekazał złoty medal olimpijski z 2004 roku zdobyty w wyścigu indywidualnym na czas Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA) przyznając się do stosowania dopingu i oskarżył o to samo swojego kolegę z drużyny Postal - Lanca Armstronga. Więcej szczegółów biograficznych tego zawodnika w książce. "Wyścig tajemnic" to przede wszystkim doskonale napisana książka. Naprawdę, ze świecą szukać drugiej tak wciągającej pozycji w kategorii lektur sportowych. Nie przez przypadek  okrzyknięta została sportową książką roku 2012 (THE WILLIAM HILL SPORT BOOK OF THE YEAR). Pozycja ta powinna być obowiązkowa dla wszystkich, których interesuje temat dopingu, dla tych, którzy próbują zrozumieć motywy sięgania po zakazane środki. Osobiście do tematu podchodzę bardzo radykalnie, nie godząc się na jakiekolwiek niedozwolone wspomaganie, ale "Wyścig tajemnic" pokazuje, że czasami ludzie (zawodnicy) podejmują decyzje o zastosowaniu wspomagania pod wpływem emocji, presji. "Kiedyś byłem przekonany na 100%, że nigdy nie będę stosował dopingu. Decyzję zmieniłem w zaledwie 10 minut!" - to wyznanie Davida Millara (jednego z Mistrzów Świata w Kolarstwie) potwierdza, że uprawianie kolarstwa w pewnym momencie nie było możliwe bez sięgania po EPO. Ci którzy byli PANIAGUA - pan y aqua, o chlebie i wodzie nie mieli szansy liczyć się w stawce, w której brali praktycznie wszyscy. I nie czuli się z tego powodu winni! Odpowiedzialność zbiorowa, zaangażowanie w proceder całych ekip zdawała się usprawiedliwiać doping - "przecież każdy to robi, nie można tylko dać się złapać". Armstrong ukazany jest w książce jako niezwykle zadufany w sobie człowiek, który nie potrafił przegrywać. Był tak pewny siebie, że nonszalancko obnosił się z tym, że znajomość z Edgarem (potocznie na EPO) nie jest mu obca, że regularnie poddaje się transfuzjom krwi. Po jego listopadowej spowiedzi nie można Hamiltonowi zarzucić konfabulacji. Cała historia zdaje się układać w sensowną całość. To Lance zadzwonił do Oprah. Komentatorzy są zdania, że liczył w ten sposób na złagodzenie kary, na szansę powrotu. Hamilton jednak sugeruje, że było to działanie impulsywne (bo taki jest charakter Lance'a). Wierzył, że ryzyko może przyczynić się do jego wielkiego powrotu. Na kilka dni przed zapowiadanym na cały świat wywiadem Armstrong zaczął przepraszać wszystkich swoich znajomych. Jego świat legł w gruzach, nie było już superbohatera.
  • Oprah: Czy kiedykolwiek zażywałeś niedozwolone substancje, by poprawić swoją wydolność?
  • Lance: Tak
  • (...)
  • Oprah: Czy za każdym razem, gdy wygrywałeś Tour de France, byłeś na dopingu?
  • Lance: Tak
Na pocieszenie dodam, że w dyscyplinach indywidualnych proceder na taką skalę wydaje się niemożliwy. Wciąż mam nadzieję, że jest szansa na zawodników paniagua, którzy będą osiągać wspaniałe rezultaty. Bo sport to emocje. Powinny być prawdziwe.

BUSIKI – Z PRZYMRÓŻENIEM OKA, ALE JEDNAK NA POWAŻNIE

Z przymrużeniem oka, ale jednak na poważnie

21-07-2012 Dominika Stelmach bieganie.pl http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=137&id=4180
RÓWNOUPRAWNIENIE … czy NADUPRAWNIENIE…
busiki ukraińcy
Tekstów na temat nierównego traktowania kobiet i mężczyzn powstało już wiele, przytoczono też setki argumentów, które właściwie nie przekonały żadnej ze stron. Ja jednak o czymś zupełnie innym, ale chyba też na temat dość mocno elektryzujący światek biegowy. Otóż roboczo nazwę ten wątek – nasi koledzy biegacze spoza Unii Europejskiej. Co bardziej obiegany czytelnik zorientuje się już na pierwszy rzut oka, że chcę napisać na temat osób przybywających do Polski z dwóch kierunków.
Pierwsza grupa dzielnie znosi trudy podróży busikami, dla drugiej busiki stanowią luksus dostępny dopiero  po załatwieniu wszelkich formalności związanych z przylotem z sąsiedniego kontynentu. A że o stosowne pozwolenia nie jest tak łatwo, że prężnie rozwijająca się grupa „tzw. menedżerów sportowych” musi baczyć, by taki napływowy delikwent nie wykorzystał zaproszenia do Polski , czyli de facto do UE i nie dał nogi w bok, gdzie biegów więcej, nagrody wyższe, no i prestiż we wiosce też potem inny… to na razie mamy czarnoskórych biegaczy liczonych w jednostkach, a nie dziesiątkach, czy setkach. I chyba dobrze…
Zaraz jednak padną ataki oceniające moje westchnienie pod kątem rasizmu – ale nic z tego, bo napiszę coś gorszego, otóż „nasi afrykańscy przyjaciele są sto razy milej widziani w naszym kraju od przyjaciół ze wschodu”.  Nie pyskują (może dlatego, że nie znają języka, a może po prostu w ich kulturze nie jest to tak powszechna cecha), nie uciekają z linii startu, gdy podana zostaje informacja o kontroli antydopingowej po biegu, nie zapisują się w naszej pamięci negatywnie z imienia i nazwiska, bo rotacja u nich duża. Można by pomyśleć, że nadają kolorytu… jednak i to nie zawsze. Bo jak nazwać ten koloryt różnobarwnym, gdy na Maratonie w Łodzi w pierwszej dziesiątce znalazło się dziewięciu panów z Afryki… I jak ktoś przysłuchiwał się komentarzom publiczności, to mógł z niejednych ust usłyszeć, że „to chyba jakiś żart, mistrzostwa czarnego lądu??? Gdzie są nasi?”. A no właśnie, gdzie są nasi?
Nasi też potrafią kalkulować i co bystrzejsi (i szybsi przede wszystkim)  wiedzą, że w Polsce o wynik ciężko, a i o pieniążki nie tak łatwo. Dla najlepszych sprawa jest prosta – poważne starty na zachodzie, mniej poważne w Polsce, a cały trening wykonywany pod kątem osiągnięć na wielkiej arenie - marzenia i dążenie do Igrzysk Olimpijskich.
Inaczej sprawa ma się z grupą tzw. „profi-amatorów”, do których najczęściej zaliczają się nauczyciele kultury fizycznej, żołnierze czy studenci, ale także pracownicy biurowi. Zauważyłam, że grupa ta liczy coś około dwóch setek dusz i składa się z jednostek, które: „A” - biegają, bo tak mają od zawsze – kiedyś trenowały wyczynowo, teraz pracują, ale wciąż utrzymują się na poziomie pierwszej, czy nawet mistrzowskiej klasy lekkoatletycznej. Biegają też po to, by dorobić, albo przynajmniej sfinansować pasję. Co poniektórzy wierzą jeszcze, że może nagle przyjdzie niesłychana zwyżka formy, ale boją się postawić wszystkiego na jedną kartę. „B” to osoby, które nigdy w klubie nie trenowały, ale nagle (często naprawdę późno) odkryły w sobie talent do biegania. A nic tak nie motywuje do osiągania dobrych rezultatów, jak wiara we własny talent.
Grupa B to w dużej mierze osoby z dużych miast, najczęściej z szeroko-pojętej klasy średniej. Mają zazwyczaj niezłą pracę, stać ich na posiadanie pasji i inwestowanie w nią. Nie biegają dla pieniędzy, ale dla triumfów i ”życiówek” – choć i dla tej grupy „pieniądze nie śmierdzą” i mogą miło połechtać.
I właśnie „Ci nasi”, czyli potencjalni zwycięzcy biegów (zarówno tych prowincjonalnych, jak i największych) tracą powoli cierpliwość do sąsiadów spoza UE, a dokładnie rzecz biorąc do wspomnianych wyżej busików. Wydawałoby się, że „nasi” są po prostu pazerni, albo nie potrafią przegrywać lub poziomem ustępują przyjezdnym. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana. W tym miejscu bowiem pojawia się częstokroć dyskryminacja. Nie lubiane w Polsce słowo, nadmiernie wykorzystywane prze niektóre grupy społeczne, ale jak inaczej nazwać sytuację, gdy organizator w regulaminie ogłasza, że po xx terminie zapisy definitywnie nie będą przyjmowanie, a w dzień biegu pojawiają się w biurze zawodnicy błagający o start – Polacy są natychmiast spławiani i odsyłani do regulaminu, tymczasem gdy pojawia się rzeczony busik, a jego „koordynator” głośno walczy o miejsce na starcie, miejsce się znajduje. Organizator tłumaczy się, że goście zostali zaproszeni…  że była jakaś tam pula dla gości… Cóż, nasz bieg, nasze prawo, gorzej gdy takowe przedsięwzięcie dofinansowywane jest ze środków publicznych… a bieg ma promować aktywność fizyczną wśród lokalnej społeczności… I zrozumiała byłaby sytuacja, w której „elitę” traktuje się inaczej – gdy słowo „elita” w takiej samej mierze odnosi się do wszystkich, niezależnie od narodowości, gdy koncentruje się na wyniku sportowym. Tymczasem „elita spoza UE”, traktując swój wojaż po Polsce, w sposób wyłącznie zarobkowy, potrafi „obskoczyć” 4 biegi w łikend, a kilkanaście w miesiąc. Zaraz padnie stwierdzenie „Przecież to nie jest zabronione!”.
Nie jest, kilku naszych też tak próbowało, ale po dwóch miesiącach kończyli z przeciążeniami i kontuzjami. Widać nam nasze powietrze nie sprzyja… I jesteśmy delikatniejszej budowy, pewnie odżywiamy się gorzej 😉
Busiki mają jeszcze jedną tendencję – wprowadzają negatywne emocje już w biurze zawodów, a nawet jeszcze przed przybyciem na bieg. Ich przedstawiciele masowo wysyłają zapytania do organizatorów z prośbą o bezpłatny start i płatne startowe. Często starają się ubliżyć organizatorowi dużego biegu, który nie zamierza nikogo wywyższać. Bo przecież są „,międzynarodowi”, a kto nie chciałby mieć „międzynarodowego biegu”? Cóż, okazuje się, że imprezy, które posiadają stronę tłumaczoną na dwa lub więcej języków, w których liczba krajów z których pochodzą startujący jest największa, nie zabiegają o takie tytuły. Tymczasem „biegi międzynarodowe”, wzorem z poprzedniej epoki, starają się chwalić braterstwem narodów, kusząc startowym czy nagrodami. Nic to, że strony internetowe tych biegów widnieją tylko w języku polskim, a po angielsku w biurze zawodów nikt nie mówi… Mogą się pochwalić „międzynarodowością”! I jak Bóg da, jeszcze kolorytem!
Chcąc odsunąć czekające już na klawiaturze zarzuty chciałabym zaznaczyć, że moja mała szpileczka wbita jest w busiki, a nie w zawodników. Warto wspomnieć tegoroczny Półmaraton Warszawski, który wygrała Białorusinka; dziewczyna w normalny sposób zgłosiła się do biegu, nie miała roszczeń – po prostu wygrała i chwała jej za to, bo pokazała, że uogólnienia mogą być krzywdzące.
Zatem do pracy rodacy, a organizatorzy czasem po rozum do głowy, bo niedługo padniemy ofiarą „międzynarodowości”, tak jak Niemcy. Teraz mocno in plus ruszyło się w naszym bieganiu, nie zaprzepaśćmy tego!

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO… I JAK UDAŁO MI SIĘ PRZEBIEC 100 KM

Przygodę z bieganiem długodystansowym rozpoczęłam w 2004 roku (choć jeżeli chodzi o samo „bieganie” moja mama twierdzi, że najpierw opanowałam tę sztukę, a dopiero później nauczyłam się chodzić. W wieku 9 miesięcy na krzywych nóżkach pokonywałam ogromne przestrzenie gierkowskiego pokoju w łódzkim bloku z wielkiej płyty. Na szczęście tak wczesna inicjacja w tym zakresie nie niosła skutków ubocznych. Kończyny się wyprostowały i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że prezentują się nie najgorzej. Otóż był maj. Maj jakich mało. Lało i było cholernie zimno. Był to jednak pamiętny dla mnie miesiąc, bo wtedy zaczęła się moja przygoda z bieganiem długodystansowym. Po dwóch tygodniach od zakupu butów do biegania ukończyłam swój pierwszy półmaraton. Jakież to było szczęście. Pamiętam też rozczarowanie – „q…, mogłam od razu ukończyć maraton…Toż to wcale tak bardzo nie bolało”. Ból miał jednak przyjść miesiąc później, gdy gnana młodzieńczym entuzjazmem postanowiłam zmierzyć się z setką (sudecką). W dzisiejszych czasach pewnie byłoby to nie do pomyślenia, ale wtedy kalendarz biegów był tak ubogi, że decyzja o setce zapadła w związku z pasującym mi terminem. Inne definitywnie odpadały (sesja). Nic to, że musiałam przejechać pociągiem pół Polski (bagatela 3 przesiadki), że wybierałam się na spotkanie przygody sama. Jak się ma dwadzieścia lat wszystko wydaje się proste. A czy było proste? Cofnijmy się w czasie… Godzina dwudziesta druga, start biegu. Wszyscy zawodnicy mają latarki-czołówki na głowach (cóż, przecież niebo gwiaździste nade mną…). Jak się wcześniej dowiedziałam, każdy posiadał ze sobą jakieś odżywki (wtedy to słowo było dla mnie nowe, ale na wszelki wypadek zakupiłam dwa snicersy). I na sygnał startera pobiegłam za grupką mężczyzn. Na początku było naprawdę przyjemnie – tempo jakieś takie niespieszne, choć truchcik to był – piękna górska noc dookoła, zapach wczesnego lata. Problemy zaczęły się po jakiś 10 km, gdy zaczęłam zostawać sama w lesie. bez tej cholernej latarki, szit! Widziałam tylko przed sobą znikające punkciki. Migały jak świetliki (a w końcu była to noc świętojańska). Adrenalina wywołana strachem (podświadomie widziałam już stado atakujących mnie wilków – czy w Górach Kamiennych żyją wilki???) kazała mi przyspieszyć. Byle widzieć te punkciki, te latarkowe światełka… Nie wiem jak dotrwałam do czterdziestego kilometra… Nie pamiętam, a może nie chcę pamiętać. Strach, podniecenie, ból – te uczucia mieszały się ze sobą, z każdym kilometrem potęgując postanowienie – „ukończę ten cholerny bieg!” (oficjalnie nazwany Sudecką Setką, Marszobiegiem Górskim; dobra nazwa, bo w górach w biegach ultra praktycznie nie da się cały czas biec – ale o tym innym razem). Gdy zaczęło świtać (dzięki Ci Panie, że to najkrótsza noc w roku!) dołączył do  mnie jakiś chłopak. Nie wiem, czy ja go dogoniłam, czy on dogonił mnie. Pamiętam, że powiedział, że zna te góry jak własną kieszeń i że z nim się nie zgubię. Było mi wszystko jedno, ale przyznaję, że z wielką ulgą przyjęłam tę deklarację. Nie muszę zatem rozpisywać się, jaka była moja frustracja (zrozpaczenie!), gdy nagle kolega przyznał, że chyba jednak coś mu się pomyliło… musieliśmy wrócić w poszukiwaniu trasy biegu… na szczęście tylko 2-3 kilometry, ale po 70 kilometrach na nogach to BOLI!!! A myśl, że byłoby się o te kilka kilometrów bliżej mety jest tak cholernie dołująca. Na szczęście była to nasza jedyna „zguba”. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, choć nie wiem, który to był kilometr. Niespodziewanie za moimi plecami pojawił się starszy pan (na oko po sześćdziesiątce). „Co on robi?”. Że mnie wyprzedzał to było jasne (ale wtedy moją jedyną ambicją było ukończenie tego biegu, a nie ściganie się); starszy pan wyciągnął piersiówkę pachnącą mocnym alkoholem i próbował mnie przekonać do łyknięcia (nie to żeby stroniła od alkoholu, ale…). Pan wyjaśnił mi, że zawsze ma przy sobie piersióweczkę, bo to mu pomaga, a serce już niemłode. Wychylił ze dwa spore łyki i pognał. Przede mną… Ja doczłapałam. Do mety. jako pierwsza z kobiet. 13 godzin i bodajże 50 minut. Szok, radość. Byłam pierwszą kobietą na mecie. Pobiłam rekord trasy kobiet. Wygrałam pierwszą w życiu nagrodę pieniężną! Całe tysiąc złotych (co niektórzy od razu przeliczyli jako 10 zł za kilometr). Byłam taka szczęśliwa. Ale na dekorację nie dałam rady sama dojść. Nie mogłam chodzić przez najbliższe dwa tygodnie. I nie mogłam biegać… przez jakiś czas. Bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć z tej imprezy 🙁

BIEGI GÓRSKIE

Bieganie po górach, czyli nie takie hop-siup…

Dwa lata temu nie wiedziałam jeszcze, że istnieje coś takiego jak biegi górskie (choć byłam Mistrzynią Warszawy w Zimowych Biegach Górskich… jednak ganianie po falenickiej wydmie z górami ma niewiele wspólnego…) Zdarzyło mi się też w 2004 roku wygrać Sudecką Setkę (100 km po Górach Kamiennych – o czym w pierwszym wpisie), ale nie traktowałam tego biegu jako wyzwania górskiego. W mojej pamięci pozostał jedynie ból związany z pokonaniem stu kilometrów… Pamiętam, że jakoś tak, jeszcze w czasach studenckich, w Bieszczadach natrafiłam na grupę „pomyleńców”, którzy biegli po połoninach. Pomyślałam , że też bym tak chciała (choć w grupie znajomych raczej pobłażliwie komentowaliśmy tych szaleńców). Ale na myśleniu się skończyło. Wtedy bardziej kręciło mnie posiadanie 20-kilowego plecaka na grzbiecie i bycie „niezależnym” w górach (czytaj: piwo na każdym postoju) niż bieganie. Właściwie biegania jeszcze nie odkryłam, za to bardzo chciałam zostać przewodnikiem górskim. Życie jednak weryfikuje marzenia (co za szczęście, że tak mało z tego, co sobie wyśnimy spełnia się!) Na „prawdziwy” bieg górski po raz pierwszy trafiłam dwa lata temu (dopiero!). W sumie zupełnie przypadkiem, bo akurat byliśmy w górach „na wypoczynku”. O tym, że kompletnie nie miałam pojęcia z czym to się je może świadczyć fakt, że mój mąż wystartował w tym biegu z babyjoggerem… Tak, tak! I dotarł do mety na Magurkę… gdy już zwijano metę… Przez większość dystansu pchał wózek pod górę, a 7 miesięczny Bartek siedział w nosidle – z bieganiem nie miało to nic wspólnego. Ja jednak zajęłam medalowe 3 miejsce i bardzo spodobała mi się taka odmiana w bieganiu. Mimo to przez kolejne pół roku w góry nie wybraliśmy się. Dopiero w maju, znowu przy okazji urlopu w górach, wystartowałam w biegu na Grojec. Wtedy  dowiedziałam się, że biegi górskie dzielą się na kilka typów, że nie wszystkie są bezpieczne, że jest w Polsce tak wiele imprez górskich! Właściwie w ciągu sezonu, co tydzień mamy przynajmniej jeden bieg, a są weekendy, gdy imprez jest 7-8. Jest w czym wybierać. Są też oficjalne Mistrzostwa Polski, rozgrywane corocznie w 4 konkurencjach: - bieg alpejski (klasyczny bieg górski pod górkę, czyli meta znajduje się na szczycie, a start u podnóża góry. Zazwyczaj dystans u kobiet to ok. 9km, u mężczyzn 12. Oczywiście są szczegółowe wytyczne federacji na temat obowiązkowego przewyższenia i dystansu). Biegi anglosaskie są teoretycznie najbezpieczniejsze i stanowią doskonały środek treningowy, ale… bieganie pod górę niestety szkodzi naszym Achillesom; także jeżeli ktoś ma problemy z tym ścięgnem, lepiej wystrzegać się długich podbiegów. Także osoby, które nie do końca pewne są swojego serca nie powinny porywać się na wielkie przewyższenia. Tętno potrafi tu bardzo gwałtownie wzrosnąć. Rada dla debiutantów – nie zaczynać za szybko (choć pewnie każdy musi przez to przejść – za szybkie zakwaszenie już na pierwszych kilometrach! Zupełnie inaczej niż na płaskich dystansach). - bieg na krótkim dystansie (bieg alpejski, ale na krótszym odcinku, zazwyczaj 5 kilometrowym. Tu nie ma co kalkulować, trzeba od początku biec szybko. Ale nie za szybko… najlepiej przekonać się osobiście, choć to boli. I bywa frustrujące, gdy w wynikach widzisz, że niektórzy pokonują dystans pod górę w tempie twoich biegów po płaskim…) - bieg anglosaski [czyli wbiegasz i zbiegasz; lub na odwrót. Biegi anglosaskie nazwałabym biegami dla osób o stalowych nerwach i mocnych kolanach… W tej konkurencji liczy się odwaga i szybkość zbiegu. Najlepsi osiągają tu naprawdę zawrotne prędkości! Mnie na zbiegu z Kasprowego Garmin pokazał średnią jednego z kilometrów 2,35 min/km… ale na tym samym biegu jeden z trzydziestolatków wybił sobie wszystkie przednie zęby, kolejny złamał rękę, a i organizator nie obył się bez szycia głowy… Straty i kontuzje niestety nie należą do rzadkości – dlatego odradzam ten typ biegów osobom ze zbyt bujną wyobraźnią. Zbiegać kategorycznie nie powinny osoby zmagające się z kontuzjami kolan i stóp (pod szczególna ochroną powinien być staw skokowy). Dla kręgosłupa to również duże wyzwanie. Jeżeli jednak jesteśmy miłośnikami prędkości, a na płaskim za nic nie możemy zbliżyć się do wyników Bolta, to zbieganie dostarczy nam niesamowitej frajdy. I pozwoli poprawić swoje osiągi, przyzwyczajając mięśnie do większej kadencji. No i ten ból w mięśniu czworogłowym -  nie do przecenienia!] - bieg na długim dystansie (bieg na trasie przekraczającej długość półmaratonu. Mistrzostwa Polski to zazwyczaj trasa ok. 30km, ale na Mistrzostwach Świata mamy już dystanse zbliżone do maratonu. Trasa ma różny profil, od alpejskiego, poprzez typowy anglosaski. 3 sierpnia 2013 roku w Polsce odbędą się Mistrzostwa Świata, w formule otwartej, rozgrywane podczas Maratonu Karkonoskiego. Otwarta formuła pozwala na start każdego, kto zmieści się w limicie startujących, czyli zdąży zapisać się w odpowiednim czasie. To bardzo dobra okazja, by pościgać się z najlepszymi biegaczami górskimi. Ale do takiego biegu powinniśmy być naprawdę dobrze przygotowani. Odradzam debiutowanie w górach na takim dystansie! To naprawdę skrajna nieodpowiedzialność; nawet jeżeli mamy za sobą już płaskie maratony. Gór powinniśmy „nauczyć się” najpierw na krótszych trasach. Wtedy też będziemy w stanie lepiej ocenić, czy jesteśmy w stanie zmieścić się w limitach wyznaczonych przez organizatorów na poszczególnych punktach trasy). W 2011 w Biegu na Długim Dystansie zostałam Mistrzynią Polski… ale o tym innym razem. bieg Biegi w górach to także ultra-dystanse lecz to zupełnie inna bajka i kolejny poziom wtajemniczenia. Uważam, że biegów ultra nie powinniśmy zaczynać za wcześnie, bo to jednak wyzwanie dla dojrzałych biegaczy (i nie chodzi mi tylko o przeciwwskazania zdrowotne, ale także o dojrzałość potrzebną do tego, by mierzyć się z dziesiątkami, czy setkami kilometrów). Fajnie jednak mieć taki cel, bo już kilkadziesiąt minut biegu górskiego to uczta dla ciała i ducha, a co dopiero kilka, kilkanaście godzin… czy więcej. Są też i inne biegi pod górę – jak choćby biegi po schodach, czy też robiące ostatnio furorę biegi po skoczniach mamucich. Najwięcej w Polsce może na ten temat powiedzieć Piotr Łobodziński, który należy do ścisłej światowej czołówki. Ale to kolejna opowieść… Również fascynująca. Ten tekst ma trochę przewrotny tytuł, bo tak naprawdę chciałabym, żeby jak najwięcej osób zakochało się w bieganiu po górach. Ja, mieszkanka wielkiego miasta, odnajduję w górach emocje, które nie są dostępne na nizinach. Góry to także zupełnie nowe wyzwania, odkrywanie siebie na nowo. To doskonały sposób, by przełamać rutynę biegania po asfalcie. A że trzeba przejechać pół Polski… W perspektywie tego roku, gdy w Polsce rozegrane zostaną Mistrzostwa Świata w Długodystansowych Biegach Górskich (sierpień 2013) oraz w Biegach Anglosaskich (wrzesień, Krynica – formuła zamknięta) to szansa na pojawienie się nowych talentów. Eliminacje do kadry Polski odbywają się w bardzo jasnej formule – najlepsi z Mistrzostw Polski reprezentują kraj. Gdy ktoś z jakiś powodów nie może wystartować, na Mistrzostwa Świata czy Europy jedzie kolejna osoba ze stawki. Żeby jednak nie było tak pięknie, to trzeba za wyjazd samemu zapłacić… Organizatorzy zapewniają jednak reprezentantom poszczególnych krajów noclegi i wyżywienie podczas Mistrzostw, zawodnicy są zwolnieni z opłaty startowej (dla przeciętnych śmiertelników to ok. 150 zł, 50 EUR). Frajda z reprezentowania kraju i sam udział w imprezie takiej rangi warte są jednak swoich kosztów. Szczególnie, że biegacze górscy to amatorzy… w 99 procentach… Biegają, bo lubią. IMG_1374   Kalendarz biegów górskich znajdziecie na portalu biegigorskie.pl. Do zobaczenia w górach, choć mnie pewnie ominą przyszłoroczne starty… …. …. PS. Przyznaję bez bicia, że dzisiaj zapisałam się na sierpniowy MARATON KARKONOSKI…. A co tam, 3 miesiące po porodzie z formą może już być dobrze;) W najgorszym razie czeka mnie długa wycieczka w góry;):)