JAK TO SIĘ ZACZĘŁO… I JAK UDAŁO MI SIĘ PRZEBIEC 100 KM

Przygodę z bieganiem długodystansowym rozpoczęłam w 2004 roku (choć jeżeli chodzi o samo „bieganie” moja mama twierdzi, że najpierw opanowałam tę sztukę, a dopiero później nauczyłam się chodzić. W wieku 9 miesięcy na krzywych nóżkach pokonywałam ogromne przestrzenie gierkowskiego pokoju w łódzkim bloku z wielkiej płyty. Na szczęście tak wczesna inicjacja w tym zakresie nie niosła skutków ubocznych. Kończyny się wyprostowały i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że prezentują się nie najgorzej. Otóż był maj. Maj jakich mało. Lało i było cholernie zimno. Był to jednak pamiętny dla mnie miesiąc, bo wtedy zaczęła się moja przygoda z bieganiem długodystansowym. Po dwóch tygodniach od zakupu butów do biegania ukończyłam swój pierwszy półmaraton. Jakież to było szczęście. Pamiętam też rozczarowanie – „q…, mogłam od razu ukończyć maraton…Toż to wcale tak bardzo nie bolało”. Ból miał jednak przyjść miesiąc później, gdy gnana młodzieńczym entuzjazmem postanowiłam zmierzyć się z setką (sudecką). W dzisiejszych czasach pewnie byłoby to nie do pomyślenia, ale wtedy kalendarz biegów był tak ubogi, że decyzja o setce zapadła w związku z pasującym mi terminem. Inne definitywnie odpadały (sesja). Nic to, że musiałam przejechać pociągiem pół Polski (bagatela 3 przesiadki), że wybierałam się na spotkanie przygody sama. Jak się ma dwadzieścia lat wszystko wydaje się proste. A czy było proste? Cofnijmy się w czasie… Godzina dwudziesta druga, start biegu. Wszyscy zawodnicy mają latarki-czołówki na głowach (cóż, przecież niebo gwiaździste nade mną…). Jak się wcześniej dowiedziałam, każdy posiadał ze sobą jakieś odżywki (wtedy to słowo było dla mnie nowe, ale na wszelki wypadek zakupiłam dwa snicersy). I na sygnał startera pobiegłam za grupką mężczyzn. Na początku było naprawdę przyjemnie – tempo jakieś takie niespieszne, choć truchcik to był – piękna górska noc dookoła, zapach wczesnego lata. Problemy zaczęły się po jakiś 10 km, gdy zaczęłam zostawać sama w lesie. bez tej cholernej latarki, szit! Widziałam tylko przed sobą znikające punkciki. Migały jak świetliki (a w końcu była to noc świętojańska). Adrenalina wywołana strachem (podświadomie widziałam już stado atakujących mnie wilków – czy w Górach Kamiennych żyją wilki???) kazała mi przyspieszyć. Byle widzieć te punkciki, te latarkowe światełka… Nie wiem jak dotrwałam do czterdziestego kilometra… Nie pamiętam, a może nie chcę pamiętać. Strach, podniecenie, ból – te uczucia mieszały się ze sobą, z każdym kilometrem potęgując postanowienie – „ukończę ten cholerny bieg!” (oficjalnie nazwany Sudecką Setką, Marszobiegiem Górskim; dobra nazwa, bo w górach w biegach ultra praktycznie nie da się cały czas biec – ale o tym innym razem). Gdy zaczęło świtać (dzięki Ci Panie, że to najkrótsza noc w roku!) dołączył do  mnie jakiś chłopak. Nie wiem, czy ja go dogoniłam, czy on dogonił mnie. Pamiętam, że powiedział, że zna te góry jak własną kieszeń i że z nim się nie zgubię. Było mi wszystko jedno, ale przyznaję, że z wielką ulgą przyjęłam tę deklarację. Nie muszę zatem rozpisywać się, jaka była moja frustracja (zrozpaczenie!), gdy nagle kolega przyznał, że chyba jednak coś mu się pomyliło… musieliśmy wrócić w poszukiwaniu trasy biegu… na szczęście tylko 2-3 kilometry, ale po 70 kilometrach na nogach to BOLI!!! A myśl, że byłoby się o te kilka kilometrów bliżej mety jest tak cholernie dołująca. Na szczęście była to nasza jedyna „zguba”. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, choć nie wiem, który to był kilometr. Niespodziewanie za moimi plecami pojawił się starszy pan (na oko po sześćdziesiątce). „Co on robi?”. Że mnie wyprzedzał to było jasne (ale wtedy moją jedyną ambicją było ukończenie tego biegu, a nie ściganie się); starszy pan wyciągnął piersiówkę pachnącą mocnym alkoholem i próbował mnie przekonać do łyknięcia (nie to żeby stroniła od alkoholu, ale…). Pan wyjaśnił mi, że zawsze ma przy sobie piersióweczkę, bo to mu pomaga, a serce już niemłode. Wychylił ze dwa spore łyki i pognał. Przede mną… Ja doczłapałam. Do mety. jako pierwsza z kobiet. 13 godzin i bodajże 50 minut. Szok, radość. Byłam pierwszą kobietą na mecie. Pobiłam rekord trasy kobiet. Wygrałam pierwszą w życiu nagrodę pieniężną! Całe tysiąc złotych (co niektórzy od razu przeliczyli jako 10 zł za kilometr). Byłam taka szczęśliwa. Ale na dekorację nie dałam rady sama dojść. Nie mogłam chodzić przez najbliższe dwa tygodnie. I nie mogłam biegać… przez jakiś czas. Bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć z tej imprezy 🙁
Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz