Wt, 20 września 2011, 08:29

19 września, poniedziałek narzucone NIC 20 września, wtorek o poranku (nie lubię! wtswać o 5-tej...) 8,8 km bardzo spokojnie, bieganie po niedosyt... Wzmagam w sobie głód biegu, podkręcam się na maraton;) Jestem za ciężka (ten głupi kilogram;) ale nic nie kombinuję z dietą. Nie tym razem. Kumuluję energię, staram się dostarczać wszystkich składników z pożywieniem z dużym naciskiem na magnez i żelazo.

Pt, 23 września 2011, 07:14

22 września, ostatni trening przed maratonem. I muszę się powstrzymać od biegania na 2 dni;) 40 minut, 9 km, w tym 6x1 minuta (b.spokojnie, po 3:38min/km). A teraz KILKA FAKTÓW PRZEDMARATOŃSKICH (można czytać parzyste lub nie-): 1. Nie jestem dobrze przygotowana do maratonu, nie zrobiłam wszystkiego, co sobie zaplanowałam. 2. Nigdy nie byłam tak dobrze przygotowana do maratonu... 3. Przebiegłam za mało kilometrów. 4. Nigdy nie przebiegłam, aż tak dużo kilometrów... 5. Za dużo startowałam w zawodach. 6. Nigdy nie startowałam tak mało... 7. Jestem za ciężka o kilogram w stosunku do idelanej (moim zdaniem) wagi maratońskiej. 8. Nigdy nie byłam tak lekka przed maratonem... 9. Mam zbyt ambitne marzenia:)

N, 25 września 2011, 18:28

hmm... rano nie czułam się dobrze... na starcie koledzy, z którymi umawiałam się na bieg po 3:55 stwierdzili, że 4:00 to maks. Przeanalizowałam. Postawiłam na rozsądek (ja i rozsądek? A jednak. Dwa ważne starty w tym roku pokazują, że potrafię się na czymś skoncentrować i osiągać, to co założę.) Poddałam się;) i pobiegłam po 4:00 jak pod linijkę... jedyna z grupy wytrwałam. 2:48:49 (netto 2:48:47) a na połówce 2:24:22 brutto zatem idealnie i z ....niedosytem planuję już kolejny MARATON. Było PRZYJEMNIE (choć nudno i wolę góry;) Garmin pokazał mi aż 500 metrów więcej. Szkoda, że trasa nie jest mierzona GPS;)

Wt, 27 września 2011, 09:12

Sezon 2011, choć jeszcze się nie skończył, uważam za udany. Udało mi się przygotować formę na dwie najważniejsze imprezy: Półmaraton i Maraton Warszawski. Osiągnęłam wyniki, które jeszcze rok temu były w sferze marzeń i uważałam, że są zarezerwowane dla zawodowców... Tymczasem pracując i wychowując dziecko udało się... pobiec NIEŹLE;) Życiówki na wszytskich dystansach pobiete (oprócz 15-tki, bo jakoś nie udało się na tym dystansie wystartować). Pozostało jeszcze złamanie 36 minut na dychę, ale czuję że będzie to formalność, jeżeli uda mi się wystartować w dobrym biegu. Daleko mi (jeszcze?) do tej "top elity" polskiej (bo o światowej to nie ma co wspominać), ale myślę, że już choć troszkę liczę się na tym naszym, polskim podwórku. Miło mi. Teraz planuję jeszcze miesiąc - półtora postartować, ale już na luzie. W listopadzie roztrenowanie (po Praskiej Dyszce i Biegu Niepodległości), chyba że... (ale o tym planie na razie milczę). 8 października Bieg na Kasprowy i pożegnanie z górami w tym roku. Muszę sobie na spokojnie pomyśleć nad tym, co chcę osiągnąć w przyszłym roku.

Cz, 29 września 2011, 08:54 – Maraton Warszawski

MÓJ SEN O WARSZAWIE... Gdy emocje po biegu opadły, gdy po zakwasach nie ma już śladu, pora na subiektywną ocenę - MARATONU WARSZAWSKIEGO - MOJEGO MARATONU WARSZAWSKIEGO… Zacznę od tego, że decyzję o tym, że skuszę się w tym roku na maraton podjęłam już wiosną, po udanym (warszawskim) biegu półmaratońskim. Nie wiedziałam jednak, jak uda mi się wygospodarować wystarczającą ilość czasu, by przygotować się na satysfakcjonujący wynik. Po porażce (w każdym względzie – mojej, organizatorów, pogody) trzy lata temu w Łodzi, jakoś odechciało mi się maratonów… Pora ODDEMONIZOWAĆ dystans maratoński Jednak to nie takie łatwe, bo „wszyscy” straszą, że jak chcę złamać trójkę, to muszę biegać minimum 120 km tygodniowo, robić 30 km wybiegania… Ale ja nie chcę złamać trójki… Nie satysfakcjonuje mnie to… Ja chcę złamać 2:50! A najlepiej od razu 2:45. I żeby nie bolało… Jak to zrobić, gdy się pracuje, wychowuje wciąż jeszcze „bardzo małe” dziecko i do tego nie chce się zrezygnować z przyjemności (niezdrowe słabości :oczko: )? Jak to zrobić, żeby rodzina nie ucierpiała, żeby mieć choć troszkę czasu także dla siebie? Jak… Niełatwa sprawa, ale kilka mam (także tych biegających) pokazało, że się da. Że niestety czasami nie obejdzie się bez trudnych wyborów, ale… da się. Potrzeba oczywiście niezwykłejOPTYMALIZACJI treningu, bo w sytuacji, gdy każda minuta jest na wagę złota nie można pozwolić sobie na „marnotrawienie tego czasu”. Ale bez przesady… Najważniejsze to stworzyć schemat treningu najbardziej odpowiadający danej sytuacji. A jaka była moja sytuacja wyjściowa? Roczne dziecko wymagające mojego czasu, praca wymagająca mojego czasu, lecz również: coraz dłuższe dni, perspektywa dwutygodniowego urlopu i plany, by startować w górach. Dodam do tego dużą progresję wyników w tym roku (1:19 w półmaratonie), euforię po zdobyciu Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich i wielki głód BIEGANIA :hej: Trening konsultowałam z Michałem Jaroszem, głównie mailowo, bo Michał jest misjonarzem w Peru i tylko raz było nam dane się spotkać. Mamy bardzo podobne podejście do treningu, co tylko potwierdziło, że przyjęta przeze mnie droga rozwoju jest właściwa. ŻADNYCH SZTYWNYCH PLANÓW TRENINGOWYCH. Przy moim trybie życia to bez sensu. ŻADNYCH BIEGÓW POWYŻEJ 2 GODZIN. Bo człapanie kilometrów nie jest jedyną metodą na trening. A jakie są te metody, jakie bodźce? Głównie interwały, co najmniej dwa tygodniowo i moje ulubione BIEGI Z NARASTAJĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ. Środek często pomijany i lekceważony, ale jakże skuteczny. I sprawdza się nawet na krótszych i spokojniejszych wybieganiach. Ważne, żeby skończyć szybciej niż się zaczęło – sukcesywnie i rozsądnie przyspieszać w trakcie biegu. Mój kilometraż tygodniowy oscyluje między 70, a 99km. Ani razu nie udaje się przekroczyć „setki”… Moją psychikę (i siłę! Nigdy nie byłam tak umięśniona) wzmocniły starty w górach. Polecam każdemu, komu znudził się już asfalt, kto tęskni za przyrodą, za innymi doznaniami i…. NIEWIADOMĄ. Bo w górach nic nie jest pewne. Przy każdej pogodzie biegnie się inaczej, rywale też są nieprzewidywalni, bo w górach wszystko jest możliwe. Tam trzeba walczyć do końca, pilnować by nie zakwasić się już na początku biegu. Ja wciąż jeszcze mam problem z taktyką, ale powoli zdobywam doświadczenie. I uczę się pokory… tego uczą GÓRY! …maraton zbliżał się wielkimi krokami… a mnie wciąż było pod górkę. Na urlopie chorowałam, potem byłam strasznie zaganiana w pracy, na Mistrzostwa Polski do Piły nie pojechałam, bo nie miałam z kim zostawić Bartusia i skończyło się na upalnym biegu w Sochaczewie (gdzie o 50 sekund spóźniłam się na start). Mimo to czułam, że forma rośnie. JA to wiedziałam (bo 1:24 w Sochaczewie nabiegałam dzień po dyszce na 36 minut – także nie zważałam na komentarze osób, które lubią wszystko wyciągać z liczb. A to ludzie biegają, nie cyfry…). Na forach starałam się znaleźć grupę, która będzie ze mną biegła po 3:55 min/km. Nie było to proste i w końcu musiałam zadowolić się ekipą na „złamanie 2:50”. Trochę z przekorą to piszę, bo prawdopodobnie dobrze, że panowie (cóż, żadnej kobiety o podobnych aspiracjach nie znalazłam) ostudzili mój zapał. Jeszcze na linii startu się wahałam… ale w końcu zdrowy rozsądek wziął górę. Postanowiłam biec asekuracyjnie po 4:0 min/km. Jeszcze będą inne maratony, na których pobiegnę szybciej! Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie (ok. 30 osób) w tempie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu Adama Giersza odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SGH, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec… Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa idzie pod linijkę. Spokojnie, równiutko – jeszcze dopisują dobre nastroje, trochę rozmawiamy. Robi się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze mam też bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, na kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście woda pomogła… Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegnę za placami innego zawodnika i nic się nie dzieje. Po prostu mijają minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – staram się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo na to jestem zbyt zmęczona, ale też zbyt zależy mi na biegu. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądam za siebie... W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku :ble: Po 35km upał daje się we znaki. Kilometry dają się we znaki. Coraz trudniej utrzymać tempo. Na szczęście to WARSZAWA – wszędzie są znajomi, dopingują, pomagają jak mogą. Podjeżdżają rowerzyści, zagadują, dodają otuchy. A ja już jestem w zawieszeniu: Kiedyś zatrzymam czas I na skrzydłach jak ptak Będę leciał co sił Tam, gdzie moje sny… Tam gdzie moje kroki, moje maratońskie kroki. Kocham i nienawidzę tego zmęczenia. Tak jak kocham i czasami nienawidzę tego miasta. WARSZAWSKI DZIEŃ, WARSZAWSKI DZIEŃ… Mój dzień! Dobiegam do mety w czasie 2:48:47!!! Jestem taka szczęśliwa. Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. Że po raz pierwszy przebiegłam MARATON WARSZAWSKI – i wiecie co? Naprawdę warto docenić to co się ma u siebie! Bo MARATON WARSZAWSKI, pomimo kilku minusów oceniam, na 93%, tak jak i mój start :hej: A doping na Ursynowie - nie do przecenienia... Jestem ZA tą trasą :taktak: Do zobaczenia za rok! PS. Tego dnia oficjalnie maratończykiem został mój mąż. A jeszcze pół roku temu zarzekał się, że nigdy… że to nie dla niego:D PS'. Dziękuję jeszcze raz Wojtkowi (zrobił mi dużą niespodziankę), Beacie i Sylwkowi, a także mojemu mężowi i wszystkim, którzy we mnie wierzyli:D  

So, 1 października 2011, 12:16

środa - 5km (5,20min/km) czwartek -6km (5,15min/km) piątek - 5km (4,49min/km) sobota GP WARSZAWY: 10km - 38:04. Spokojnie, wolno. Jeszcze mi się ciężko biega... (szczególnie po 8 godzinach na szpilkach i zabawie do 3 w nocy...;) Moje ŁYDKI! Aj... Dobiegając do mety usłyszałam przemiły komentarz "no i proszę, najpierw wbiega UŚMIECH, potem Dominika:)" Na zdjęciu, mój jakże pasjonujący finish... Obrazek Obrazek Obrazek
 

Pn, 3 października 2011, 07:16

Niedziela, 2 października (już!) Przepiękna pogoda, ciepło i słonecznie. 11,1 km w tempie 5,0min/km Ogólnie czuję się już dobrze, gdyby nie ból zewnętrznej strony lewej stopy, mniej więcej na wysokości podbicia. Próbuję dojść, co to takiego. Nie wynika, żeby to było rozścięgno. Ten ból jest dość specyficzny, bo boli przy chodzeniu, a nie przy bieganiu.