Jak zostałem reprezentantem Polski. I dlaczego chwilowo nie chcę więcej.

Jak zostałem reprezentantem Polski. I dlaczego chwilowo nie chcę więcej. Jestem ciężki. Do takiego stwierdzenia przywiodła mnie opinia trzech specjalistów będących kadrą obozu biegowego. W większości wypadków, wystarczy lustro, zdjęcie, sprawna urządzenie pomiarowe i znajomość zakresów BMI czy pieszczotliwa opinia ukochanej osoby: „ty grubasie”. Ja zmuszony zostałem do, patrząc na klasę specjalistów, istotnego wysiłku intelektualnego. Podczas analizowania kroku biegowego zapisanego na wideo każdy z uczestników obozu otrzymywał wskazówki jak poprawić styl, wydajność i co robić, by ogólnie biegać lepiej. Żeby nic mi nie umknęło sumiennie zaopatrzyłem się w zeszycik i ołówek. Niecierpliwie oczekiwałem porad mających istotnie wpłynąć na moje bieganie. Doczekałem się. Po sporządzeniu szczegółowej notatki kilka następnych dni spędziłem analizując jej treść i stosując wszystkie znane ludzkości wykładnie. Chciałem skorzystać z porad! Szukałem drugiego dna, zawoalowanego przekazu. Studiowałem frazeologię, logikę, etymologię i kilka nauk, których nazw nie pamiętam. Wciskałem treść zapisku w różne supozycje. Na nic trud, na nic wysiłek. Po kilku dniach doszedłem do niepodważalnego wniosku: jestem ciężki. Jeśli ktoś potrafi dokonać analizy i dojść do innych wniosków niż ja to cytuję treść opini trzech specjalistów: „Widać w twoim kroku, że jesteś ciężki, masz ciężki krok i ciężko biegasz”. Coś w tej opinii musi być, skoro swego czasu Pan Grzegorz Gajdus, którego lubię i szanuję, urokliwie nazwał mnie „czołgiem”. Nie chodziło o to, że mój tata był dowódcą czołgu. Nie chodziło o nic związanego z wyposażeniem czy zakutym łbem (tego się będę trzymał). Czołgi mają dużą masę a lekkie przeszkody terenowe nie wpływają na ich tempo. Czołg potrafi w tym stałym tempie pokonać spory dystans. Pasuje jak ulał! Pan Grzegorz na pewno nie śledzi moich powtarzalnych wyników sportowych, ale kilka wspólnych przebieżek doprowadziło go do niecodziennej oceny mojegu stylu.  Faktem jest, że trzy ostanie półmaratony przebiegłem w czasie 1:55:50! No, dobrze. Ten ostatni 1:55:47 ale to wina mojej żony, bo zaczęła mnie dopingować na finiszu i wybiło mnie to z rytmu. Poza tym biegłem bez zegarka. IMG_0686 Przebiegłość (ależ się z pokonanym dystansem kojarzy) mojej żony pozwala tak sprytnie planować wolny czas by, niby tak przypadkiem, wplatać nasze wyjazdy w biegi przeróżnej maści. Nie odwrotnie. Biegi są priorytetem. I jeżdżę. Często nieświadomie. W obawie o bezpieczeństwo i budżet rodzinny, uszczuplany regularnymi naprawami blacharskimi, zawszę prowadzę samochód podczas naszych podróży. Jak już jesteśmy na miejscu to biorę udział w biegach choć mam z tym problem, że z dojazdem, oczekiwaniem na dekorację, losowaniem, przebiegnięcie 10km zajmuje efektywnie kilka, kilkanaście godzin. Kobiecy spryt spowodował, że początkowo obstawiane 10-ki ewoluowały do 15-ek, półmaratonów by w pewnym momencie doprowadzić mnie na Mistrzostwa Polski w Długodystansowych Biegach Górskich. Startować mógł każdy, co tłumaczy moje uczestnictwo. W pewnych sprawach rozumiemy się z żoną bez słów. Znamy swoje miejsca. Taktyka zespołowa biegu na 28km została szybko ustalona. Ona – avangarda, ja zabezpieczam tyły w ariergardzie. Ustalenie takiej taktyki w bieganiu ma sens! Ja swoje zadanie wykonałem w 110% więc ona wygrała Mistrzostwa. Zdobycie mistrzostwa Polski w biegu górskim to istotne wydarzenie w życiu sportowca. Lukratywne kontrakty reklamowe, sponsorzy, prasa, telewizja, przyjęcia, apanaże, wizyta u Prezydenta RP oraz wszystko pozostałe, co też się nie pojawia powoduje, że jedyne wyróżnienie w postaci zaproszenie przez PZLA na zagraniczne zawody (bez opłacenia kosztów transportu) jawi się bardzo cennym benefitem. Dwa miesiące później jechaliśmy do Słowenii, w Alpy Julijskie, na Mistrzostwa Świata. Dobry hotel, piękne góry, krystaliczne jeziora. Jak przebiegłem w Polsce 28 to może i w Alpach dam radę pokonać 5.300m różnicy wzniesień na 38,5 kilometrach?  Z resztą, co będę robił innego? Pójdę w góry na spacer? W najgorszym wypadku i tak się na tym skończy. Zapisałem się. Na starcie okazało się, że mam identyczny strój jak pozostali, zaproszeni reprezentanci Polski! PZLA sprytnie zadbał o komfort swoich podopiecznych i, w przeciwieństwie do ekip z innych państw obdarowanych przez swoje związki i ubranych pod linijkę, każdy z Polaków mógł ubrać się dowolnie, we własne ciuchy więc i ja miałem przypadkowo dobrany zestaw. Pasowałem tak idealnie, że PZLA postanowił wciągnąć mnie na listę reprezentantów Polski i do dziś występuję w jego annałach.  Co więcej, byłem siódmy. Od końca licząc. Sześć osób się połamało. Teraz trochę się boję i mam nadzieję, że żadna organizacja, nawet zapewniając nieodpłatny transport, jednolite stroje i ekwipunek, nie będzie zmuszona niebawem wzywać bym reprezentował Polskę także na innym froncie.....bo się też zapiszę. Tam przyda się każdy „czołg”.

Żona na kontuzjowanym. Czyli czego nie życzę nikomu.

Żona na kontuzjowanym. Czyli czego nie życzę nikomu. Jedna z istotnych różnic między mną, a moją żoną Dominiką, poza oczywistymi wizualnymi, zawiera się  w podejściu do życia. Moja żona żyje po to, by lepiej-szybciej biegać. Ja, po to, by żyć lepiej, co czytać można jako „znaleźć więcej usprawiedliwionych okazji do nawodnienia się piwem”. Po długim wybieganiu piwo pije się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Mniam, jak wtedy smakuje! W kontekście mojego podejścia dyskutować można stwierdzenie, że sport to zdrowie. Z drugiej strony, staropolskie przysłowie mówi, że piwa beczułka lepsza niźli ampułka. I tego się będe trzymał, bo ja mogę biegać, a moja żona zmaga się z kontuzją ścięgna Achillesa. Nie, nie. Wbrew pozorom daleki jestem od brawurowego stwierdzenia, że picie piwa zapewnia zdrowe ścięgna! Nomen omen, piję do tego jak mogę zrozumieć żonę. Jak ja bym się czuł, gdyby pozbawiono mnie możliwości raczenia się bursztynowym trunkiem! Dominika nie może biegać, nie może za dużo chodzić. Dobrze, że kontuzja nie objawia się jakimś wielkim bólem fizycznym (chyba?). Tak czy inaczej: tragedia i to w rodzinnym wydaniu, bo dyskomfort odczuwam i ja. Całe szczęście, że dzieci nie są dotknięte. Na pewno półtoraroczny Kacper  zakceptował i zrozumiał poważny stan mamy, bo gryzie ją ostatnio wyłącznie powyżej łydek... Składową mojego dyskomfortu jest ulubione, a często powtarzane ostatnio przez moją lekko nadopiekuńczą mamę stwierdzenie „przez sport do kalectwa”. Brrr, jak ja tego nie lubię! Zazwyczaj takie opinie wygłaszane są przez ludzi, którzy w ten sposób próbują uzasadnić swoje stronienie od sportu. Tak jest też w tym przypadku, choć pies rozjechany rowerem przez moją mamę może mieć inne zdanie na ten temat. W końcu mama jadąc na rowerze uprawiała sport (chyba?). Nie wiem jak się ma ten pies, ale „przez sport do kalectwa” to on pojmuje inaczej. Nie wierzę, by w małżeństwach z kilkuletnim stażem nigdy nie padła wieczorna wymówka związana z bólem głowy, byciem zmęczoną, przejedzeniem, poczuciem nieatrakcyjności, z (dla facetów niewidzialnym do momentu wskazania: „o, tu, patrz”) celullitem czy zwyczajnym brakiem ochoty. Oczywiście, moje małżeństwo jest wyjątkowe i wszystkie te wymówki powtarzam za internetowymi forami ale ostatnio, niestety, mogę coś wnieść do tematu. Piętą achillesową naszego małżeńskiego pożycia stało się ścięgno Achillesa. Konkretnie lewe. Mam nieśmiałą hipotezę, że problem ma swoje źródło w szumnej, rozpalającej wyobraźnię nazwie... Bo przecież z drugiej strony (stopy), mały palec u nogi, nie ma takiej mitologicznej nazwy. Złamanie tego palca też wyklucza na jakiś czas z biegania, a kontuzja ta głębokiej frustracji u mojej żony nie wywołała, prawda Kacperku??? Mam nadzieję, że moja hipoteza jest błędna, bo wybujałe nazwanie trywialnych dolegliwśći, np. odcisku „śladem Neptuna”, siniaka „efektem Mjöllnira” a delikatnego oparzenia „piętnem Hefajstosa” mogłoby mieć nieobliczalne konsekwencje dla przyrostu naturalengo ludzkości.  No, ale zapalenia ścięgna Achillesa trywialną kontuzją nie jest. Zdarza się jak, ktoś przesadza. Przypadłość leczy się zastrzykami i falą uderzeniową i Bóg wie czym jeszcze. Brzmi poważnie. Jestem jednak dobrej myśli, bo powaga takiej kontuzji, choć to nie jest pocieszające, też jest względna. Po złamaniu 2, 3 i 4 kości w stopie, po wyroku lekarzy „pan już biegać nie będzie” przebiegłem dwa maratony; z czego jeden górski. Motyla noga, muszę być dobrej myśli, bo mieć niebiegającą Dominikę w domu to jak patrzeć na zwierzęta w zoo. Kręci się i nie może sobie znaleźć miejsca. Czekam na moment kiedy ruszy radośnie do lasu i własnonożnie (można tak napisać?) wyprodukuje endorfiny. Proszę Was bardzo, jak biegacie to dbajcie o biegowe BHP. Rozciągajcie się jak specjaliści rekomendują. Omijajcie betonowe nawierzchnie, o ile możliwe. Nie przesadzajcie, jeśli czujecie, że możecie więcej, mocniej i szybciej. Stan Waszych ścięgien i stawów może wpływać na dobre samopoczucie najbliższych a nawet na ich liczbę!!! Mogę stwierdzić na koniec: „co za dużo to nie zdrowo”.....ale na wszelki wypadek się ze sobą nie zgodzę, bo musiałbym rozważyć odłożenie stojącego obok piwa do lodówki. Wystarczy, że Dominika jest sfrustrowana. Poza tym głupio by brzmiało „kochanie, dzisiaj nie, bo musiałem odstawić piwo do lodówki”...     DSC_0657