Rodzić po polsku

29 kwietnia na świat przyszedł mój drugi syn - Kacper. Pojawił się w dniu urodzin mojego męża, także teraz będziemy świętować podwójnie:) Drugi poród miał być łatwiejszy i szybszy niż pierwszy... Cóż, takie informacje trzeba raczej między bajki włożyć. Było dłużej, boleśniej i mniej sympatycznie. Choć tym razem nie musieliśmy czekać 3 godzin na zwolnienie się łóżka na porodówce... Do szpitala pojechaliśmy o północy (wcześniej odwożąc Bartka do teściów; od momentu rozpoczęcia się regularnych i bolesnych skurczów minęły 4 godziny w trakcie których umyłam głowę i odkurzyłam mieszkanie). Tym razem wybór padł na Szpital Madalińskiego (bo taką ładną mają stronę internetową, tak się chwalą wyremontowanymi pojedynczymi salami porodowymi, tyle osób rekomendowało...). Na porodówkę przyjęli mnie, pomimo że poza skurczami nic się nie działo, bo byłam już długo po terminie (niestety lekarze uparli się, żeby za wiarygodny termin uznawać ten z pierwszego USG... tym czasem, jak się potem okazało, prawdopodobnie termin z OM był najbardziej wiarygodny - a minęło już 16 dni). Miałam szczęście, bo nie było tłoku, dostałam wolne łóżko. Oczywiście w sali dwuosobowej! Zainteresowanie moją osobą nie było wielkie. Nie wiem czemu od razu nie podano mi oksytocyny, zwlekając z tym 12 godzin. A wtedy już naprawdę z bólu nie byłam w stanie wytrzymać. No ale do znieczulenia potrzebne jest rozwarcie oraz współpraca położnej (która powinna "załatwić" anestezjologa" - lecz ci zajęci byli trzema cesarskimi cięciami odbywającymi się równocześnie; poza tym szpital każde takie znieczulenie kosztuje...). Potem było przebijanie wód i... nic. Nic się nie posuwało, ale chyba tak się darłam o znieczulenie, że w końcu po 15 godzinach dostałam PP (obiecałam, że jak dostanę znieczulenie to w godzinę urodzę. Położna nie wierzyła, ale PP jest tańsze od wewnątrzoponowego, więc nie protestowała za bardzo). Od razu zrobiło się rozwarcie 10cm i poczułam parcie. Ale... to nie takie proste... wszak jedna położna jest na 2 -3 porody (a może więcej? Nie wiem, trzy na pewno odbywały się w tym samym czasie - mówię o końcowej fazie). Słyszałam tylko, że muszę poczekać, aż skończy z moją sąsiadką zza parawanu... Nie jest to łatwe. Gdy znowu zaczęłam krzyczeć pani się pojawiła. I urodziłam w 10 minut. To była najprzyjemniejsza część tego przedsięwzięcia. Ale nie koniec... Malutki już mi leżał na piersi, ale zaczęło się szycie. Nie krocza, z tym nie było problemu, ale szyjki macicy, która nie chciała się do końca skrócić. Nie jestem lekarzem, ale ponoć wystarczył specjalny zastrzyk. I wszystko byłoby prostsze. A tak, szyła mnie młodziutka pani doktor, której ręce się trzęsły. Bolało, w głowie miałam już wizję leżenia plackiem przez najbliższe dwa tygodnie... Szycie trwało godzinę (oszczędzę szczegółów, bo zaczyna mnie mdlić). W końcu zostaliśmy porzuceni. Dosłownie. Jeszcze 4 godziny leżeliśmy na sali porodowej. Bo tłok się skończył, bo zmiana lekarzy i położnych, bo ciężko z miejscami. W końcu przewieźli nas do sali 4 osobowej. Z dostawką, bo takie obłożenie. Już na wstępie pani poinformowały, że podkłady na łóżko powinniśmy kupić sami (oni mają przydziały i na dziś już się skończyły), najlepiej kupić też sól fizjologiczną, gaziki, generalnie wszystko... bo w szpitalu jest reglamentacja... Reglamentacja dotyczy także personelu... zainteresowanie kobietami minimalne (śmiałyśmy się, że chyba 90% personelu pracuje za karę), mnie położna powiedziała, że skoro to moje drugie dziecko to powinnam wiedzieć, co robić... jakie to polskie, jakie miłe. Gdy pani neonatolog oceniła Kacpra na ok. 2 tygodnie po terminie i zaleciła kąpiel w emolientach, położne kąpiące maluchy tylko się uśmiechnęły. Jak sobie kupię to będę miała... Noce w szpitalu, w którym jest tłok, w przepełnionych salach z wiecznie krzyczącymi maluchami chyba nie wymagają opisywania. Mogłam oczywiście zapłacić 600zł za noc w jedynce, ale to jak w najlepszym hotelu, a standard... jakby  nie hotelowy... 1500 za "własną" położną (co chyba powinno być standardem, szczególnie, gdy się płaci abstrakcyjne sumy na NFZ... nie należy się dziwić, że Polski uciekają rodzić za granicę). Tymczasem rząd nawołuje do walki o dzietność... Gdzie? Jeżeli jeden z lepszych szpitali nie jest sobie w stanie poradzić z 20 porodami dziennie... Nie chcę wiedzieć, jak jest w tych gorszych placówkach... Na koniec optymistycznie. Mały i ja jesteśmy zdrowi. Szybko przyszliśmy do siebie (chyba natychmiast po przekroczeniu progu domu). Moje obrażenia okazały się nie wpływać na powrót do normalności, już tydzień po porodzie poszłam delikatnie pobiegać. Taka mała 20 minutowa przebieżka:) Od trzeciego dnia chodzimy na 10-15 kilometrowe spacery. Jest fajnie 😀  
Dodaj do zakładek Link.

4 odpowiedzi na „Rodzić po polsku

  1. wariatkm mówi:

    Gratulację dla obojga małżonków i zdrowia życzę 🙂 .

  2. Kanas78 mówi:

    Straszne, ale dobrze, że się dobrze skończyło…Dużo zdrówka dla Was!

  3. Renatrix mówi:

    Gratulacje. I powodzenia w powrocie do biegania 🙂

  4. malvina-pe.pl mówi:

    To, o czym piszesz, to jakiś absurd! Nie życzyłabym najgorszemu wrogowi porodu w takich warunkach, a wygląda na to, że taki jest standard… Chore… Zwłaszcza, że – jak piszesz – rząd zachęca kobiety do rodzenia dzieci. W Polsce? Śmiać się, czy płakać?

Odpowiedz na „RenatrixAnuluj pisanie odpowiedzi