2015 rok – od początku…

  Rok 2014 był dla mnie bardzo ciężki. Od maja walczyłam z kontuzją achillesa (o czym już wkrótce napiszę, obiecuję! - I mam nadzieję pomogę innym zmagającym się z tym problemem). W połowie listopada zaczęłam truchtać, ale w grudniu niefortunnie skręciłam kostkę oraz naderwałam więzadła. Na szczęście szybka rehabilitacja i fachowa pomoc (fizjoperfekt.pl) umożliwiła mi powrót do biegania juz po 2! tygodniach (choć lekarz znanego centrum medycznego chciał mi wkładać nogę na 3 tygodnie w gips... nie słuchajcie ortopedów!, którzy o sporcie nie mają pojęcia. Medycyna sportowa jest w tej chwili tak zaawansowana, że pozwala niezwykle zminimalizować czas wychodzenia z kontuzji. Trzeba tylko wiedzieć do jakiego lekarza, czy fizjoterapeuty się udać. Osobiście polecam w Warszawie Szczapana Figata, Michała Dachowskiego, a w Poznaniu Marszałka. W Łodzi oczywiście dr Domżalski - the best!) fotAdrianKrawczyk_025_IMG_6475 Okres, gdy nie mogłam biegać dłużył się, ale musiałam "polubić się" z innymi formami aktywności. Przeznaczyłam ten czas na ćwiczenia wzmacniające, core stability, rozciąganie. Nie czułam endorfin towarzyszących bieganiu, ale udało się przetrwać... wytrwać w "niebieganiu" - bo to najważniejsze w leczeniu kontuzji. Teraz, aż mnie serce boli, jak widzę jak inni lekceważą zalecenia rehabilitacyjne, a potem męczą się kolejne tygodnie. Nie tędy droga. Trzeba się wyleczyć do końca. Biegać zaczęłam 28 grudnia. Pierwszego dnia były to 3 km - ledwo dałam radę...! Z dnia na dzień udawało się jednak dokładać dystans i w Biegu Sylwestrowym zaskoczyłam samą siebie! Biegłam bez zegarka... sylwester Od stycznia trenuję, to znaczy buduję bazę. Po 7 tygodniach mogę uznać, że zakończyłam ten etap.
  1. tydzień - 90,0 km
  2. tydzień - 79,9 km
  3. tydzień - 75,4 km (start na 5km - 18,39)
  4. tydzień - 75,1 km
  5. tydzień - 91,4 km
  6. tydzień - 67,7 km
  7. tydzień - 90,9 km (start na 10km w lesie - 38,08 z upadkiem)
Dodatkowo 1-2 razy w tygodniu chodzę na spinning (stacjonarne przygotowania do tri...). Po każdym treningu krótkie core stability, rolowanie. 2 razy w tygodniu sauna. Raz yoga. Połowę kilometrów przebiegam w weekend, w ciągu tygodnia nie mam za wiele czasu. Standardowy schemat:
  • - sobota/ niedziela 24 + 16 km
  • - poniedziałek-piątek - 4  treningi 8-12 km
Trzymajcie kciuki!

Pierwsza wygrana w tym roku. Forma rośnie… za szybko?

Lubię wygrywać. Nie będę ściemniać... lubię być pierwsza, lubię pokonywać kolejne bariery. To mnie nakręca, motywuje. Lubię szybkie bieganie, uwielbiam czuć, że forma rośnie, że z każdym tygodniem jestem coraz silniejsza, coraz mniej energii potrzebuję by zdobywać kolejne kilometry. No ale... już w tamtym roku zbyt szybki wzrost formy okupiłam kilkumiesięczną kontuzją. Czy zatem zbyt szybki wzrost formy nie jest przypadkiem zagrożeniem? Czy powinnam ustalić sobie limity...? Hm, ciężka sprawa. I pewnie nie ma złotego środka. Lepiej jednak nie spieszyć się... za bardzo. 14 lutego wygrałam pierwszy bieg w 2015 roku. GP Warszawy, 10km po lesie  Kabackim. Przy okazji okazało się, że ostatni raz na tej trasie biegłam w 2011 roku. Szok! Wydawało mi się, jakby to było wczoraj. Przecież ten czas nie płynie tak szybko, nie aż tak! Przed biegiem celowo ustawiłam się z boku, żeby nie ryzykować kontuzji. Błocko na początku trasy i oblodzony zakręt nie nastrajały mnie pozytywnie. Nie biegłam jednak na czas, także postanowiłam "poświęcić" pierwszy kilometr. Okazało się, że to nie takie łatwe. Staram się unikać "hejtu", ale tym razem nie mogę się powstrzymać. Jakiś "MISZCZ PIERWSZEGO KILOMETYRA" popchnął mnie i podciął brutalnie, po czym obejrzał się i pobiegł dalej. Nie ma to jak na walentynki przewrócić kobietę, po co przepraszać, nie mówiąc już o zatrzymaniu się i sprawdzeniu, czy wszystko w porządku. Stanowcze NIE dla MISZCZÓW PIERWSZEGO KILOMETRA! Jakoś się podniosłam, wypuściłam kilka niecenzuralnych słów, za co przepraszam, sprawdziłam jak bardzo ucierpiałam, i pobiegłam dalej. Łokieć i kolano krwawiły, ręce obtarte, ale większych strat nie odnotowałam. Oczywiście za jakieś 600 metrów dogoniłam "sympatycznego pana". Ale nie martwcie się, nie odpłaciłam mu tym samym. I tak by nie zrozumiał... niestety. Trochę mnie ten początek wytrącił z równowagi, nie powiem. Na szczęście potem było już tylko lepiej. Lekko narastajęce tempo i wynik na mecie 38:08. Jest lepiej niż sądziłam, ale wciąż nie wiem, czy dam sobie radę z półmaratonem za 6 tygodni...! I-bieg-GPW-2015-58 I-bieg-GPW-2015-115 I-bieg-GPW-2015-254 Cieszę się, że spotkałam wielu znajowych. W tym niektórych, naprawdę dawno niewidzianych 🙂 Wieczorem spędziłam miły wieczór z mężusiem;), a dzisiaj naprawdę miłe wybieganie zakończone modnymi ostatnio skokami na trampolinie 🙂 11 abluty15_2

WRACAM!!!

fotAdrianKrawczyk_043_IMG_6585 Tak, udało się. Po ciężkim 2014 roku, spowrotem biegam. Historię walki z kontuzjami opiszę w kolejnym odcinku;) Nie było łatwo. Kosztowało mnie to dużo zdrowia, czasu i pieniędzy. Ale śmiało mogę powiedzieć, że stałam się specjalistką... od metod rehalibiltacji. Na pewno też zmądrzałam. Lekcja jaką przeszłam pozwoliła mi zauważyć, że przecież w bieganiu najważniejsze jest właśnie... bieganie. To by móc wyjść z domu, odstresować się w lesie, czy gdziekolwiek indziej. Wynki i sukcesy, starty w zawodach - to też wielka przyjemność, ale coś wtórnego. Chodzi o ten czas spędzony ze sobą w biegu! Jakże trudno było bez tego:( Zaczęłam 27 grudnia, zatem miesiąc za mną. Pierwszy trening to było "kulawe" 3 km. Dzisiaj pokonałam 24km w 1,55. I czuję, że wracam do gry. Proszę, trzymajcie kciuki! Do zobaczenia!  

Żona na kontuzjowanym. Czyli czego nie życzę nikomu.

Żona na kontuzjowanym. Czyli czego nie życzę nikomu. Jedna z istotnych różnic między mną, a moją żoną Dominiką, poza oczywistymi wizualnymi, zawiera się  w podejściu do życia. Moja żona żyje po to, by lepiej-szybciej biegać. Ja, po to, by żyć lepiej, co czytać można jako „znaleźć więcej usprawiedliwionych okazji do nawodnienia się piwem”. Po długim wybieganiu piwo pije się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Mniam, jak wtedy smakuje! W kontekście mojego podejścia dyskutować można stwierdzenie, że sport to zdrowie. Z drugiej strony, staropolskie przysłowie mówi, że piwa beczułka lepsza niźli ampułka. I tego się będe trzymał, bo ja mogę biegać, a moja żona zmaga się z kontuzją ścięgna Achillesa. Nie, nie. Wbrew pozorom daleki jestem od brawurowego stwierdzenia, że picie piwa zapewnia zdrowe ścięgna! Nomen omen, piję do tego jak mogę zrozumieć żonę. Jak ja bym się czuł, gdyby pozbawiono mnie możliwości raczenia się bursztynowym trunkiem! Dominika nie może biegać, nie może za dużo chodzić. Dobrze, że kontuzja nie objawia się jakimś wielkim bólem fizycznym (chyba?). Tak czy inaczej: tragedia i to w rodzinnym wydaniu, bo dyskomfort odczuwam i ja. Całe szczęście, że dzieci nie są dotknięte. Na pewno półtoraroczny Kacper  zakceptował i zrozumiał poważny stan mamy, bo gryzie ją ostatnio wyłącznie powyżej łydek... Składową mojego dyskomfortu jest ulubione, a często powtarzane ostatnio przez moją lekko nadopiekuńczą mamę stwierdzenie „przez sport do kalectwa”. Brrr, jak ja tego nie lubię! Zazwyczaj takie opinie wygłaszane są przez ludzi, którzy w ten sposób próbują uzasadnić swoje stronienie od sportu. Tak jest też w tym przypadku, choć pies rozjechany rowerem przez moją mamę może mieć inne zdanie na ten temat. W końcu mama jadąc na rowerze uprawiała sport (chyba?). Nie wiem jak się ma ten pies, ale „przez sport do kalectwa” to on pojmuje inaczej. Nie wierzę, by w małżeństwach z kilkuletnim stażem nigdy nie padła wieczorna wymówka związana z bólem głowy, byciem zmęczoną, przejedzeniem, poczuciem nieatrakcyjności, z (dla facetów niewidzialnym do momentu wskazania: „o, tu, patrz”) celullitem czy zwyczajnym brakiem ochoty. Oczywiście, moje małżeństwo jest wyjątkowe i wszystkie te wymówki powtarzam za internetowymi forami ale ostatnio, niestety, mogę coś wnieść do tematu. Piętą achillesową naszego małżeńskiego pożycia stało się ścięgno Achillesa. Konkretnie lewe. Mam nieśmiałą hipotezę, że problem ma swoje źródło w szumnej, rozpalającej wyobraźnię nazwie... Bo przecież z drugiej strony (stopy), mały palec u nogi, nie ma takiej mitologicznej nazwy. Złamanie tego palca też wyklucza na jakiś czas z biegania, a kontuzja ta głębokiej frustracji u mojej żony nie wywołała, prawda Kacperku??? Mam nadzieję, że moja hipoteza jest błędna, bo wybujałe nazwanie trywialnych dolegliwśći, np. odcisku „śladem Neptuna”, siniaka „efektem Mjöllnira” a delikatnego oparzenia „piętnem Hefajstosa” mogłoby mieć nieobliczalne konsekwencje dla przyrostu naturalengo ludzkości.  No, ale zapalenia ścięgna Achillesa trywialną kontuzją nie jest. Zdarza się jak, ktoś przesadza. Przypadłość leczy się zastrzykami i falą uderzeniową i Bóg wie czym jeszcze. Brzmi poważnie. Jestem jednak dobrej myśli, bo powaga takiej kontuzji, choć to nie jest pocieszające, też jest względna. Po złamaniu 2, 3 i 4 kości w stopie, po wyroku lekarzy „pan już biegać nie będzie” przebiegłem dwa maratony; z czego jeden górski. Motyla noga, muszę być dobrej myśli, bo mieć niebiegającą Dominikę w domu to jak patrzeć na zwierzęta w zoo. Kręci się i nie może sobie znaleźć miejsca. Czekam na moment kiedy ruszy radośnie do lasu i własnonożnie (można tak napisać?) wyprodukuje endorfiny. Proszę Was bardzo, jak biegacie to dbajcie o biegowe BHP. Rozciągajcie się jak specjaliści rekomendują. Omijajcie betonowe nawierzchnie, o ile możliwe. Nie przesadzajcie, jeśli czujecie, że możecie więcej, mocniej i szybciej. Stan Waszych ścięgien i stawów może wpływać na dobre samopoczucie najbliższych a nawet na ich liczbę!!! Mogę stwierdzić na koniec: „co za dużo to nie zdrowo”.....ale na wszelki wypadek się ze sobą nie zgodzę, bo musiałbym rozważyć odłożenie stojącego obok piwa do lodówki. Wystarczy, że Dominika jest sfrustrowana. Poza tym głupio by brzmiało „kochanie, dzisiaj nie, bo musiałem odstawić piwo do lodówki”...     DSC_0657

Mistrzostwa Polski w Półmaratonie.PIŁA. W roli fotoreportera….

Mistrzostwa Polski w Półmaratonie Kobiet i Mężczyzn zakończyły się dość niespodziewanie. U kobiet zwyciężyła "wydłużająca się" Sylwia Ejdys (zgłosiła się w ostatniej chwili), druga była Iza Trzaskalska, a trzecia Aleksandra Lisowska. Pod nieobecność najlepszych (Iwona Lewandowska i Olga Ochal walczyły w Libanie o Mistrzostwo Świata Wojskowych - i zdobyły odpowiednio pierwsze i drugie miejsce; Karolina Jarzyńska ma swój cykl przygotowań, podobnie Agnieszka Mierzejewska, która startowała w Życiowej Dziesiątce) łatwo było o medal (brąz to zaledwie 19,55). U mężczyzn zwyciężył Adam Nowicki, który pewnie miałby lepszy czas, gdyby nie stanął na pierwszej bramie na 21 km;) Drugi był powracający do świetnej dyspozycji Paweł Ochal (wczoraj zrobił dwa treningi, traktując Piłę jako bodziec przed Maratonem w Poznaniu). Trzecie miejsce zdobył Wojciech Kopeć. Tradycyjnie w klasyfikiacji generalniej zwyciężył Kenijczyk - tym razem Daniel Muteti - ukończył on bieg z rekordem trasy (poprawionym o 14 sekund). Cóż, niektórym wysoka temperatura nie przeszkadza. A ciepło było, karetka musiała kursować kilka razy.  

Zaczynamy trening 2014… i wierzę, że jesień będzie moja

Niestety początek roku nie ułożył się dla mnie pomyślnie. Najpierw kontuzja, potem choroba. Zatem zaczynam od zera, a nawet od poziomu minusowego - po 10 dniach antybiotykoterapi. Teraz muszę być szczególnie ostrożna. Mój organizm jest osłabiony, do pełni zdrowia wiele brakuje (uroki posiadania małych dzieci - one chorują dwa-trzy dni, a my-mamy nie możemy dać wirusom rady:( ) Niestety zaatakowało mnie kilka paskudztw, do tego doszło zapalenie zatok i problemy żołądkowe. Masakra... delikatnie mówiąc (bo kilka dni temu chciałam umierać...). Dzisiaj 7 km, tempo 5,07 min/km. Ciężko. Ale biegłam! I to wcale nie tak wolno, jak mi się wydawało.  

Emocje w sportowym wózku

Emocje w sportowym wózku.

Mam 175 cm wzrostu i wagę oscylującą wokół  90 kg. Częściej powyżej tej wartości. Uwarunkowania fizyczne nie pozwalają mi szybko biegać. Z takimi parametrami na zawodach biegowych zajmuję miejsca zazwyczaj w 50-70 centylu. Nie ma szans by walczyć o jakiekolwiek budzące podziw lokaty i dostać gromkie brawa na mecie.

Jest jednak wyjątek. Mogę wziąć sportowy wózek – baby jogger - i zapakować do niego dziecko (ja używam swojego).  Żeńska część publiczności na widok pana biegnącego z dzieckiem popada w zachwyt i pokazuje sobie, ten ciągle niecodzienny, widok palcami. „Dawaj, super tata!”  i podobny doping towarzyszy przez cały dystans. Gromkie brawa na mecie zapewnione. Ot, przykładowo Półmaratonu Śląski to trzy pętle. Zdarzyło się, że kończąc drugie kółko zostałem minięty przez Dominikę, która finiszowała na pierwszym miejscu wśród Pań. Takie tam, oklaski dostała... Szału nie było. Pętelkę później kończyłem bieg ja z Bartkiem. Publiczność wiwatowała!
Emocje w sportowym wózku

Półmaraton Śląski

Jeżdżąc po Polsce z Dominiką i Bartkiem startowaliśmy w różnych zawodach. Raz postanowiłem wziąć udział z wózkiem w biegu górskim. Bieg na Magurkę w Bielsku Białej. Początek był w porządku, bo po drodze gruntowej. Ta jednak szybko przeszła w kamienisty szlak. Wózek strasznie podskakiwał. W efekcie Bartuś wylądował w nosidełku a ja pchałem pusty pojazd. Niby można sobie tłumaczyć, że jest się obciążonym dzieckiem i wózkiem ale wyprzedzający mnie siedemdziesięcioparolatek wzbudził mieszane emocje. Trasę zamknięto zanim dotarłem na metę. Publiki już nie było.... Zauważyłem, że ojców biegnących z wózkiem słabo wspierają Panowie. Może trochę im nie w smak, że stoją z boku a nie biegną. Może nawet trochę wstyd. Postanowiłem rozwiązać problem. Wymyśliłem, że ocieplę swój wizerunek i stanę się jednym z nich. Bliższy. Rozwiązaniem okazała się puszka piwa. Piwo, dobrze widoczne, bo postawione na konsolce wózka zmienia postrzeganie. Już nie jestem super-tatą tylko przeciętnym facetem, który lubi piwo i się z tym nie kryje. Widoczna puszka nie odbiera animuszu Paniom a Panowie-widzowie się zauważalnie aktywizują. Nie da się z taką puszką uniknąć żartobliwych oskarżeń o doping, ale to o doping właśnie chodzi.  Tyle, że dozwolony. Teraz serio. Nie polecam picia piwa w trakcie biegu. Przed też nie. Próbowałem.
Emocje w sportowym wózku

Półmaraton w Sochaczewie '2010

Jak tata czy mama ma ochotę pobiegać z wózkiem to odradzam biegi górskie. 😉 Trzeba mieć też świadomość, że pchanie wózka dokłada 20-35 sekund na każdym kilometrze. Zmorą są wzniesienia i wiatr. Nie, z górki się nie nadrabia a wiatr jakoś zawsze wieje z przodu. Tatom polecam opanowanie przewijania dziecka, bo maluch w trakcie półmaratonu może wymagać suchej pieluchy.
Emocje w sportowym wózku

Półmaraton w Sochaczewie '2010

Ciekawostka: życiówkę w półmaratonie z wózkiem i bez mam identyczną: 1:55:50., a jedyny puchar jaki dostałem , to właśnie w kategorii „Rodzinny udział”. Oczywiście razem z Dominiką i Bartkiem (więcej tutaj).
Emocje w wózku

Wizyta w Warszawskim ZOO . Kwiecień'2013

Jednocześnie wózek biegowy jest najwygodniejszym wózkiem na świecie. Polecam!

Wózek do biegania

Wózek do biegania.

Zostałem ojcem. Fajnie. Czekałem na trzęsienie ziemi, ale żaden kataklizm się nie pojawił. Żona nie zmieniła się.... po tygodniu od porodu poszła biegać i tak codziennie... Ja miałem wtedy pielęgnować więzy z Młodym. Tymczasem pojawiło się światełko w tunelu...

Poszedłem z żoną na targi „Mother & Care”. Wpadliśmy na stoisko firmy 3koła zajmującej się sprzedażą wózków biegowych. „Maćku, kupmy taki wózek. Będę z nim biegać!” zachęcała Dominika. Będzie nam łatwiej... Podekscytowany wizją długich wybiegań żony pchającej wózek z trudem ukrywałem ekscytację zakupem. Dużo biega , może i dużo będzie biegać z wózkiem. Nie pustym, rzecz jasna. W konsekwencji zostawałbym sam. Sam w domu! Bez piszczącego, wyjącego i srającego Paszczypiszcza. 1.300PLN na zakup wózka wydawało się wówczas inwestycją dekady. Ale, jak to z inwestycjami bywa, efekt gospodarczy odbiega często od oczekiwanej wizji. Nie dość, że żona zawsze znajduje wymówki (czas teraźniejszy, bo wózek służy drugiemu potworowi również), by nie biegać z dzieckiem, to biegam z wózkiem JA.... Byłbym niesprawiedliwy twierdząc, że wyłącznie ja. Dominika biegała z wózkiem cztery razy. Raz, jak przyszedł fotograf z Wyborczej. Raz, jak przyjechał Polsat. Raz, jak było oberwanie chmury i raz, jak nie widziałem, ale ma zapisane w dzienniczku biegowym, że biegała z wózkiem... Godne podkreślenia jest to, że wycieczki z wózkiem zakończyć się mogły tragicznie. Dominisia powiedziała mi pewnego czerwcowego dnia, że bierze joggera i pędzi biegać, żeby zdążyć przed burzą. Pioruny słychać było coraz głośniej. Po pół godzinie dostałem telefon z nieznanego numeru (padało, lało cholernie!) - Jesteśmy cali u pewnej pani w domu obok lasu... Deszcz nas zaskoczył. Oberwanie chmury i towarzysząca wichura zmusiły Dominikę do poszukiwania schronienia u obcych ludzi w domu. Potem miał być lans w Polsacie ....a skończyło się dowodem usiłowania zabójstwa 😉    Polecam uwadze lewe kółko wózka w 3:19 i 4:20 materiału Polsatu: http://www.ipla.tv/Magazyn-atleci-odcinek-24/vod-5311928 Szczęście, że źle włożone kółko nie odpadło! Nie mam pretensji za ten wózek. Nie jestem mściwy. Ja się zwyczajnie uczę. Dwa lata temu wypatrzyłem sportowe cabrio: „Kochanie, choć kupimy sobie sportowy wózek. Będziesz jeździć super kabrioletem do pracy!”.   No, to cztery razy już jechała i niech sobie wpisze do dzienniczka.... Dominika z Bartkiem podczas sesji do Wyborczej                             Z drugiej strony ponętne spojrzenia pań i głosy podziwu motywują mnie, by z tym wózkiem zasuwać 😉 O czym tutaj. 1:55:50 Półmaraton w Sochaczewie  

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Matka Polka biegająca

Są Matki Polki feministki, są i te biegające. I jedne i drugie potrafią wzbudzać kontrowersje. W naszym oceniającym (czytaj: komentującym i zawsze lepiej wiedzącym) społeczeństwie nikt nie ma łatwo;) Ale w moim przekonaniu  młode mamy mają szczególnie przechlapane. Po pierwsze dlatego, że urodziły dziecko i nie zachowują się tak jak powinny. Zapytacie jak? No właśnie… Jak za bardzo przejmują się dzieckiem, dezynfekują każdy przedmiot, starannie ważą i mierzą każdą porcję jedzenia przygotowywaną dla dziecka - to są nadgorliwe. Gdy pozwalają maleństwu samemu decydować, zgodnie z hasłem, że brudne dzieci to szczęśliwe dzieci, - to pewnie nic je maluch nie obchodzi. Gdy wracają szybko do pracy - to są wyrodne. Gdy siedzą na macierzyńskim - to wykorzystują innych podatników, a najbardziej pracodawcę. Gdy kupują wszystko nowiusieńkie, ubierają dzieciaka zgodnie z najnowszymi trendami - to są snobkami i pozerkami. Gdy zbierają rzeczy od rodziny i znajomych - to może są za mało zaradne na to, żeby mieć dzieci. Etc…

Gdy biegają…

To może nikt im tego wprost nie powie, ale za plecami słychać, że bieganie/sport jest dla nich ważniejszy od dziecka. No pewnie, w końcu 23 h vs 1h to… ale zostawmy cyferki. W normalnej rodzinie dziecko ma mamę i tatę. Tatusia nie zabije kilkadziesiąt minut spędzone z maluchem, nawet gdy mowa o noworodku. Gdy dziecko ma więcej niż 6 miesięcy tatuś może z korzyścią dla całej rodziny zabierać na bieganie latorośl w babyjoggerze. Oczywiście mama też może, ale jakoś tatusiom z wózkiem bardziej do twarzy;) Sytuacja komplikuje się przy dwójce, czy większej liczbie dzieci. Ale i to logistycznie jest do przeskoczenia, tylko cała rodzina musi zrozumieć, że bieganie jest ważne. Ba, jest bardzo ważne. W żadnym wypadku nie ważniejsze od dziecka, ale działa jak dobra psychoterapia. Wzmacnia psychicznie. Pozwala naładować akumulatory na bezsenne noce (wiem, co piszę – od 9 miesięcy nie przespałam całej nocy!). Pozwala na chwilę samotności, na chwilę dla siebie. Nie zastąpi tego kosmetyczka czy fryzjer. Szczęśliwa mama to biegająca mama – taka teza byłaby zbyt brawurowa. Ale zaryzykuje stwierdzenie, że biegająca mama to szczęśliwa mama. To uśmiechnięta, cierpliwa mama. To silna kobieta. Biegajcie zatem drogie mamy, w żadnym przypadku nie czując z tego powodu wyrzutów sumienia. Macie być wzorem dla dzieci, macie dla nich być zadowolone i pełne energii. Jak do tego dodamy poprawę sylwetki, wolniejsze starzenie się… to i oszczędności znajdą się w koszyczku korzyści.   A gdy dzieci są już trochę starsze to biegajcie razem z nimi. Może wychowacie przyszłego Mistrza Olimpijskiego, albo przynajmniej zdrowego, normalnego człowieka. A o to w dzisiejszym świecie technologii cyfrowych ciężko… zatem zmykam od komputera boksować ze starszym, siłować się z młodszym 😀

Mama 3 miesięcznego Malca sprawdza się w Maratonie Karkonoskim

Wyzwanie było niemałe. Maraton Karkonoski, czyli 44 km (ostatecznie skrócone do 42 wg. Garmina) w 3 miesiące po urodzeniu drugiego dziecka. Wyzwanie dla ciała, ducha i sprawdzian umiejętności logistycznych (całej rodziny)... ale po kolei. Jakoś tak w siódmym miesiącu ciąży, gdy najdłuższa zima mojego życia zdawała się nie mieć końca, przeczytałam "niusa" o kończących się zapisach na sierpniowy Maraton Karkonoski. Jak mi się marzył ten bieg! Nie biegałam już od stycznia, brzuch był coraz większy, ale gdzieś z tyłu głowy czaiło się pragnienie i myśl, że może uda się przygotować, choć tyle, by ukończyć. Przecież to jedyna szansa, by w Polsce wystartować w Mistrzostwach Świata (bo taką rangę miał tegoroczny Maraton Karkonoski). Zapisałam się. Ze świadomością, że prawdopodobnie jednak nie uda się pojawić w Szklarskiej. Liczyłam na to, że urodzę "planowo" - w połowie kwietnia, ale Kacper kazał na siebie czekać do końca miesiąca. Poród był ciężki i długi, lecz mimo to szybko zaczęłam wracać do siebie. Już tydzień po porodzie wybrałam się na pierwszą przebieżkę. Nie wyobrażałam sobie, że za niecałe 3 miesiące będę w stanie pokonać maraton. Maraton górski??? To przecież jeszcze większe wyzwanie. Dopiero, gdy w lipcu wybraliśmy się na 3 tygodniowy urlop do Wysowej (nasza ukochana miejscowość w Beskidzie Niskim) i udało mi sie pokonać ponad 400 km zaczęłam układać plan wyprawy w Karkonosze. Wiedziałam, że do pełnego przygotowania dużo jeszcze brakuje, że ciążą dwa nadprogramowe kilogramy (doskwiera przede wszystkim brzuch), że nie mam szybkości, że ciężko marzyć o jakimkolwiek dobrym wyniku. Ale ukończyć? Jestem w stanie. Tydzień przed maratonem wystartowałam w Biegu Powstania Warszawskiego - czas 40,58 na dychę nie nastrajał mnie optymistycznie, ale warunki były trudne, za szybko zaczęłam. "Może zatem jakoś to będzie?". Jeszcze tylko trzeba było przekonać rodzinę i wszystko dobrze zaplanować... W pewnym momencie śmieliśmy się z mężem, że na Śnieżce zrobię sobie przerwę na karmienie Kacperka;) Ostatecznie starszy syn został odtransportowany do dziadków do Łodzi, a ja z Kacprem i mężem udaliśmy się w czwartek do Szklarskiej. Tam kochana Edzia (uczestnicząca w obozie bieganie.pl) obiecała pomóc Maćkowi w piastowaniu Malucha. Dzięki wielkie!! Bez Ciebie nie zdecydowałabym się pobiec (i nie chodzi o to, że nie ufam mężowi, ale jednak 5-6 godzin z 3 miesięcznym Szkrabem przerosłoby go;). Nocowaliśmy w hotelu Kryształ, ale pierwszy wieczór spędziliśmy w Bornicie (spotykając wielu znajomych:)))- jeszcze raz pozdrawiam). Przypomniał się zeszłoroczny obóz (spędzony bez dzieci - ach, kiedy będzie kolejna taka możliwość? raczej nieprędko;). Dzień przed biegiem niestety zdecydowałam się na konsumpcję Vitargo i dopadły mnie problemy żołądkowe. Dość poważne, aż zaczęłam obawiać się o start. Ledwo dotarłam na ceremonię rozpoczęcia Mistrzostw Świata. Tak się złożyło, że dostałam się do Reprezentacji Polski (co w sumie było dość stresujące, bo "musiałam" dobiec jako 4 Polka do mety, inaczej moja obecnośc w kadrze okazałaby się nietrafiona). maraton karkonoski Rano w dzień startu nastawiłam budzik na piątą - musiałam coś zjeść. Niestety z "rozwalonym" żołądkiem wybór był ograniczony. Żadne syntetyczne specyfiki nie wchodziły w grę. Skończyło się na bułce z miodem i suszonych bananach. Plus woda, dużo wody (temperatura już o świcie przekraczała 20 stopni, na południe prognozowano 37; w pełnym słońcu!). Bałam się cholernie odwodnienia (mój organizm jeszcze nie był w stanie dobrze radzić sobie z termoregulacją, gospodarka wodna przez karmienie była zaburzona). Po raz pierwszy w życiu zdecydowałm się biec z pasem na wodę. To oczywiście dodatkowy balast, ale "wycieczka w góry" coraz bardziej jawiła mi się jako sztuka przetrwania. maraton karkonoski Przed startem spotkałam wielu znajomych, choć nie wszystkich udało się odszukać. Zrezygnowałam z rozgrzewki, wychodząc z założenia, że wbieg na Szrenicę (6,5 km) będzie wystarczająco "rozgrzewający". Wiedziałam, że muszę zacząć bardzo spokojnie, bo tak naprawdę walka zacznie się na górze. Postanowiłam trzymać się Magdy Łączak. Tak też zrobiłam i przyznam, że podbieg okazał się całkiem przyjemny. Potem jednak, jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy Magda dołożyła mi chyba ze dwie minuty na zbiegu. Mnie! która przed ciążą uważała się za mistrzynie zbiegania. Ale nie tym razem... nie dawałam sobie rady z drgającymi kamieniami. O dziwo, doskonale radziłam sobie z podbiegami. Mniej więcej na 14-15 km wyprzedziłam Magdę i na połówce miałam nad nią całkiem sporą przewagę. A biegłam spokojnie, korzystając z każdej możliwości napicia się wody. Zaryzykowałam też żel energetyczny (niestety! bo brzuch szybko dał się we znaki i nie było już tak fajnie). Brzuch, odwodnienie, pełne słońce i zmęczenie powoli dawały się we znaki. Przewróciłam się raz i drugi. Ale dobiero trzeci upadek na zbiegu okazał się groźny. Upadłam dość spektakularnie, koziołkując po kamieniach. I leżałam... nie wiedziałam, czy coś mi jest, ale cholernie nie chciało mi się wstawać. Ale ktoś mi pomógł. I pobiegłam dalej. Krwawiłam, bolało kolano. Na szczęście punkt odświeżania był blisko. Pozdzierałam sobie skórę z łokci, kolan, ud i... piersi. No, cóż. maraton karkonoski (zdjęcie wykonane dziś, 2 dni po biegu - goi się :):) Wyglądam jak dziewczynka po nauce jazdy na wrotkach. Na szczęście obrażenia okazały się tylko powierzchowne (choć sińce, które wyszły na jaw następnego dnia mogłyby wskazywać na poważną rodzinną utarczkę;) Upadek zaliczyłam ok. 12 km przed metą. Od tamtej pory zablokowałam się psychicznie i zbiegi nie szły mi już w ogóle. To znaczy SZŁY... z bieganiem było gorzej. Na koniec nie miałam już ochoty ani zbiegać, ani wbiegać. Słońce paliło rany, miałam dość. Około 2 kilometrów przed finiszem wyprzedziła mnie Magda. Nie podjęłam walki. Brzuch bolał, ciało bolało - chciałam już skończyć. Po prostu skończyć. Ostatecznie dobiegłam na 101 miejscu, 25 z kobiet, 4 z Polek. Startowało ponad 600 osób. maraton karkonoski Nie był to szczyt moich aktualnych możliwości, straciłam ok. 10 minut. Z drugiej strony, nie upadłabym, gdybym była w formie. Zabrakło dobrego balansu ciała, pewności siebie. Jednym słowem - czas na trening. A wyzwanie? Ogólnie zakończyło się sukcesem. Dobiegłam, jestem cała. Czas 4,30 nie powala, ale niejedna osoba w płaskim maratnie chciałaby taki wynik osiągnąć. Do czołówki zabrakło baaardzo dużo, ale wiedziałam, że tak będzie. A walczyłam sama ze sobą. Bo młoda mama też może przebiec maraton 🙂 jeżeli tylko ma takie marzenie. Chcieć to móc. maraton karkonoski maraton karkonoski