JAK TO SIĘ ZACZĘŁO… I JAK UDAŁO MI SIĘ PRZEBIEC 100 KM

Przygodę z bieganiem długodystansowym rozpoczęłam w 2004 roku (choć jeżeli chodzi o samo „bieganie” moja mama twierdzi, że najpierw opanowałam tę sztukę, a dopiero później nauczyłam się chodzić. W wieku 9 miesięcy na krzywych nóżkach pokonywałam ogromne przestrzenie gierkowskiego pokoju w łódzkim bloku z wielkiej płyty. Na szczęście tak wczesna inicjacja w tym zakresie nie niosła skutków ubocznych. Kończyny się wyprostowały i nawet zaryzykuję stwierdzenie, że prezentują się nie najgorzej. Otóż był maj. Maj jakich mało. Lało i było cholernie zimno. Był to jednak pamiętny dla mnie miesiąc, bo wtedy zaczęła się moja przygoda z bieganiem długodystansowym. Po dwóch tygodniach od zakupu butów do biegania ukończyłam swój pierwszy półmaraton. Jakież to było szczęście. Pamiętam też rozczarowanie – „q…, mogłam od razu ukończyć maraton…Toż to wcale tak bardzo nie bolało”. Ból miał jednak przyjść miesiąc później, gdy gnana młodzieńczym entuzjazmem postanowiłam zmierzyć się z setką (sudecką). W dzisiejszych czasach pewnie byłoby to nie do pomyślenia, ale wtedy kalendarz biegów był tak ubogi, że decyzja o setce zapadła w związku z pasującym mi terminem. Inne definitywnie odpadały (sesja). Nic to, że musiałam przejechać pociągiem pół Polski (bagatela 3 przesiadki), że wybierałam się na spotkanie przygody sama. Jak się ma dwadzieścia lat wszystko wydaje się proste. A czy było proste? Cofnijmy się w czasie… Godzina dwudziesta druga, start biegu. Wszyscy zawodnicy mają latarki-czołówki na głowach (cóż, przecież niebo gwiaździste nade mną…). Jak się wcześniej dowiedziałam, każdy posiadał ze sobą jakieś odżywki (wtedy to słowo było dla mnie nowe, ale na wszelki wypadek zakupiłam dwa snicersy). I na sygnał startera pobiegłam za grupką mężczyzn. Na początku było naprawdę przyjemnie – tempo jakieś takie niespieszne, choć truchcik to był – piękna górska noc dookoła, zapach wczesnego lata. Problemy zaczęły się po jakiś 10 km, gdy zaczęłam zostawać sama w lesie. bez tej cholernej latarki, szit! Widziałam tylko przed sobą znikające punkciki. Migały jak świetliki (a w końcu była to noc świętojańska). Adrenalina wywołana strachem (podświadomie widziałam już stado atakujących mnie wilków – czy w Górach Kamiennych żyją wilki???) kazała mi przyspieszyć. Byle widzieć te punkciki, te latarkowe światełka… Nie wiem jak dotrwałam do czterdziestego kilometra… Nie pamiętam, a może nie chcę pamiętać. Strach, podniecenie, ból – te uczucia mieszały się ze sobą, z każdym kilometrem potęgując postanowienie – „ukończę ten cholerny bieg!” (oficjalnie nazwany Sudecką Setką, Marszobiegiem Górskim; dobra nazwa, bo w górach w biegach ultra praktycznie nie da się cały czas biec – ale o tym innym razem). Gdy zaczęło świtać (dzięki Ci Panie, że to najkrótsza noc w roku!) dołączył do  mnie jakiś chłopak. Nie wiem, czy ja go dogoniłam, czy on dogonił mnie. Pamiętam, że powiedział, że zna te góry jak własną kieszeń i że z nim się nie zgubię. Było mi wszystko jedno, ale przyznaję, że z wielką ulgą przyjęłam tę deklarację. Nie muszę zatem rozpisywać się, jaka była moja frustracja (zrozpaczenie!), gdy nagle kolega przyznał, że chyba jednak coś mu się pomyliło… musieliśmy wrócić w poszukiwaniu trasy biegu… na szczęście tylko 2-3 kilometry, ale po 70 kilometrach na nogach to BOLI!!! A myśl, że byłoby się o te kilka kilometrów bliżej mety jest tak cholernie dołująca. Na szczęście była to nasza jedyna „zguba”. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie, choć nie wiem, który to był kilometr. Niespodziewanie za moimi plecami pojawił się starszy pan (na oko po sześćdziesiątce). „Co on robi?”. Że mnie wyprzedzał to było jasne (ale wtedy moją jedyną ambicją było ukończenie tego biegu, a nie ściganie się); starszy pan wyciągnął piersiówkę pachnącą mocnym alkoholem i próbował mnie przekonać do łyknięcia (nie to żeby stroniła od alkoholu, ale…). Pan wyjaśnił mi, że zawsze ma przy sobie piersióweczkę, bo to mu pomaga, a serce już niemłode. Wychylił ze dwa spore łyki i pognał. Przede mną… Ja doczłapałam. Do mety. jako pierwsza z kobiet. 13 godzin i bodajże 50 minut. Szok, radość. Byłam pierwszą kobietą na mecie. Pobiłam rekord trasy kobiet. Wygrałam pierwszą w życiu nagrodę pieniężną! Całe tysiąc złotych (co niektórzy od razu przeliczyli jako 10 zł za kilometr). Byłam taka szczęśliwa. Ale na dekorację nie dałam rady sama dojść. Nie mogłam chodzić przez najbliższe dwa tygodnie. I nie mogłam biegać… przez jakiś czas. Bardzo żałuję, że nie mam żadnych zdjęć z tej imprezy 🙁

BIEGI GÓRSKIE

Bieganie po górach, czyli nie takie hop-siup…

Dwa lata temu nie wiedziałam jeszcze, że istnieje coś takiego jak biegi górskie (choć byłam Mistrzynią Warszawy w Zimowych Biegach Górskich… jednak ganianie po falenickiej wydmie z górami ma niewiele wspólnego…) Zdarzyło mi się też w 2004 roku wygrać Sudecką Setkę (100 km po Górach Kamiennych – o czym w pierwszym wpisie), ale nie traktowałam tego biegu jako wyzwania górskiego. W mojej pamięci pozostał jedynie ból związany z pokonaniem stu kilometrów… Pamiętam, że jakoś tak, jeszcze w czasach studenckich, w Bieszczadach natrafiłam na grupę „pomyleńców”, którzy biegli po połoninach. Pomyślałam , że też bym tak chciała (choć w grupie znajomych raczej pobłażliwie komentowaliśmy tych szaleńców). Ale na myśleniu się skończyło. Wtedy bardziej kręciło mnie posiadanie 20-kilowego plecaka na grzbiecie i bycie „niezależnym” w górach (czytaj: piwo na każdym postoju) niż bieganie. Właściwie biegania jeszcze nie odkryłam, za to bardzo chciałam zostać przewodnikiem górskim. Życie jednak weryfikuje marzenia (co za szczęście, że tak mało z tego, co sobie wyśnimy spełnia się!) Na „prawdziwy” bieg górski po raz pierwszy trafiłam dwa lata temu (dopiero!). W sumie zupełnie przypadkiem, bo akurat byliśmy w górach „na wypoczynku”. O tym, że kompletnie nie miałam pojęcia z czym to się je może świadczyć fakt, że mój mąż wystartował w tym biegu z babyjoggerem… Tak, tak! I dotarł do mety na Magurkę… gdy już zwijano metę… Przez większość dystansu pchał wózek pod górę, a 7 miesięczny Bartek siedział w nosidle – z bieganiem nie miało to nic wspólnego. Ja jednak zajęłam medalowe 3 miejsce i bardzo spodobała mi się taka odmiana w bieganiu. Mimo to przez kolejne pół roku w góry nie wybraliśmy się. Dopiero w maju, znowu przy okazji urlopu w górach, wystartowałam w biegu na Grojec. Wtedy  dowiedziałam się, że biegi górskie dzielą się na kilka typów, że nie wszystkie są bezpieczne, że jest w Polsce tak wiele imprez górskich! Właściwie w ciągu sezonu, co tydzień mamy przynajmniej jeden bieg, a są weekendy, gdy imprez jest 7-8. Jest w czym wybierać. Są też oficjalne Mistrzostwa Polski, rozgrywane corocznie w 4 konkurencjach: - bieg alpejski (klasyczny bieg górski pod górkę, czyli meta znajduje się na szczycie, a start u podnóża góry. Zazwyczaj dystans u kobiet to ok. 9km, u mężczyzn 12. Oczywiście są szczegółowe wytyczne federacji na temat obowiązkowego przewyższenia i dystansu). Biegi anglosaskie są teoretycznie najbezpieczniejsze i stanowią doskonały środek treningowy, ale… bieganie pod górę niestety szkodzi naszym Achillesom; także jeżeli ktoś ma problemy z tym ścięgnem, lepiej wystrzegać się długich podbiegów. Także osoby, które nie do końca pewne są swojego serca nie powinny porywać się na wielkie przewyższenia. Tętno potrafi tu bardzo gwałtownie wzrosnąć. Rada dla debiutantów – nie zaczynać za szybko (choć pewnie każdy musi przez to przejść – za szybkie zakwaszenie już na pierwszych kilometrach! Zupełnie inaczej niż na płaskich dystansach). - bieg na krótkim dystansie (bieg alpejski, ale na krótszym odcinku, zazwyczaj 5 kilometrowym. Tu nie ma co kalkulować, trzeba od początku biec szybko. Ale nie za szybko… najlepiej przekonać się osobiście, choć to boli. I bywa frustrujące, gdy w wynikach widzisz, że niektórzy pokonują dystans pod górę w tempie twoich biegów po płaskim…) - bieg anglosaski [czyli wbiegasz i zbiegasz; lub na odwrót. Biegi anglosaskie nazwałabym biegami dla osób o stalowych nerwach i mocnych kolanach… W tej konkurencji liczy się odwaga i szybkość zbiegu. Najlepsi osiągają tu naprawdę zawrotne prędkości! Mnie na zbiegu z Kasprowego Garmin pokazał średnią jednego z kilometrów 2,35 min/km… ale na tym samym biegu jeden z trzydziestolatków wybił sobie wszystkie przednie zęby, kolejny złamał rękę, a i organizator nie obył się bez szycia głowy… Straty i kontuzje niestety nie należą do rzadkości – dlatego odradzam ten typ biegów osobom ze zbyt bujną wyobraźnią. Zbiegać kategorycznie nie powinny osoby zmagające się z kontuzjami kolan i stóp (pod szczególna ochroną powinien być staw skokowy). Dla kręgosłupa to również duże wyzwanie. Jeżeli jednak jesteśmy miłośnikami prędkości, a na płaskim za nic nie możemy zbliżyć się do wyników Bolta, to zbieganie dostarczy nam niesamowitej frajdy. I pozwoli poprawić swoje osiągi, przyzwyczajając mięśnie do większej kadencji. No i ten ból w mięśniu czworogłowym -  nie do przecenienia!] - bieg na długim dystansie (bieg na trasie przekraczającej długość półmaratonu. Mistrzostwa Polski to zazwyczaj trasa ok. 30km, ale na Mistrzostwach Świata mamy już dystanse zbliżone do maratonu. Trasa ma różny profil, od alpejskiego, poprzez typowy anglosaski. 3 sierpnia 2013 roku w Polsce odbędą się Mistrzostwa Świata, w formule otwartej, rozgrywane podczas Maratonu Karkonoskiego. Otwarta formuła pozwala na start każdego, kto zmieści się w limicie startujących, czyli zdąży zapisać się w odpowiednim czasie. To bardzo dobra okazja, by pościgać się z najlepszymi biegaczami górskimi. Ale do takiego biegu powinniśmy być naprawdę dobrze przygotowani. Odradzam debiutowanie w górach na takim dystansie! To naprawdę skrajna nieodpowiedzialność; nawet jeżeli mamy za sobą już płaskie maratony. Gór powinniśmy „nauczyć się” najpierw na krótszych trasach. Wtedy też będziemy w stanie lepiej ocenić, czy jesteśmy w stanie zmieścić się w limitach wyznaczonych przez organizatorów na poszczególnych punktach trasy). W 2011 w Biegu na Długim Dystansie zostałam Mistrzynią Polski… ale o tym innym razem. bieg Biegi w górach to także ultra-dystanse lecz to zupełnie inna bajka i kolejny poziom wtajemniczenia. Uważam, że biegów ultra nie powinniśmy zaczynać za wcześnie, bo to jednak wyzwanie dla dojrzałych biegaczy (i nie chodzi mi tylko o przeciwwskazania zdrowotne, ale także o dojrzałość potrzebną do tego, by mierzyć się z dziesiątkami, czy setkami kilometrów). Fajnie jednak mieć taki cel, bo już kilkadziesiąt minut biegu górskiego to uczta dla ciała i ducha, a co dopiero kilka, kilkanaście godzin… czy więcej. Są też i inne biegi pod górę – jak choćby biegi po schodach, czy też robiące ostatnio furorę biegi po skoczniach mamucich. Najwięcej w Polsce może na ten temat powiedzieć Piotr Łobodziński, który należy do ścisłej światowej czołówki. Ale to kolejna opowieść… Również fascynująca. Ten tekst ma trochę przewrotny tytuł, bo tak naprawdę chciałabym, żeby jak najwięcej osób zakochało się w bieganiu po górach. Ja, mieszkanka wielkiego miasta, odnajduję w górach emocje, które nie są dostępne na nizinach. Góry to także zupełnie nowe wyzwania, odkrywanie siebie na nowo. To doskonały sposób, by przełamać rutynę biegania po asfalcie. A że trzeba przejechać pół Polski… W perspektywie tego roku, gdy w Polsce rozegrane zostaną Mistrzostwa Świata w Długodystansowych Biegach Górskich (sierpień 2013) oraz w Biegach Anglosaskich (wrzesień, Krynica – formuła zamknięta) to szansa na pojawienie się nowych talentów. Eliminacje do kadry Polski odbywają się w bardzo jasnej formule – najlepsi z Mistrzostw Polski reprezentują kraj. Gdy ktoś z jakiś powodów nie może wystartować, na Mistrzostwa Świata czy Europy jedzie kolejna osoba ze stawki. Żeby jednak nie było tak pięknie, to trzeba za wyjazd samemu zapłacić… Organizatorzy zapewniają jednak reprezentantom poszczególnych krajów noclegi i wyżywienie podczas Mistrzostw, zawodnicy są zwolnieni z opłaty startowej (dla przeciętnych śmiertelników to ok. 150 zł, 50 EUR). Frajda z reprezentowania kraju i sam udział w imprezie takiej rangi warte są jednak swoich kosztów. Szczególnie, że biegacze górscy to amatorzy… w 99 procentach… Biegają, bo lubią. IMG_1374   Kalendarz biegów górskich znajdziecie na portalu biegigorskie.pl. Do zobaczenia w górach, choć mnie pewnie ominą przyszłoroczne starty… …. …. PS. Przyznaję bez bicia, że dzisiaj zapisałam się na sierpniowy MARATON KARKONOSKI…. A co tam, 3 miesiące po porodzie z formą może już być dobrze;) W najgorszym razie czeka mnie długa wycieczka w góry;):)  

DEBIUT W TRIATHLONIE… i reminescencje;)

NIEBEZPIECZNY TRAITHLON

Nie jestem triathlonistką (ani tym bardziej triathlonistą). Jeszcze nie, choć debiut w tej dyscyplinie mam za sobą. Emocjonujący debiut… W 2012 roku nie miałam w planach startu w tri. Chciałam skupić się na bieganiu, ale w lipcu mój małżonek przeczytał, że za dwa tygodnie ma się odbyć triathlon w Rawie Mazowieckiej i stwierdził, że chciałby spróbować swoich sił. Nie mogłam puścić biedaka samego.  Poza tym w bieganiu był to martwy sezon, a moje najbliższe cele dotyczyły jesieni. No i dystans olimpijski to tylko 1,5km pływania, 40 km roweru i 10 km biegu. Nie przewidywałam większych problemów.  Na rowerze w czerwcu jeździłam do pracy (sposób radzenia sobie z piłkarskim EURO), a kiedyś (10 lat temu?) zrobiłam kurs ratownika WOPR. Bieganie miało być największym atutem. Z mężem ustaliliśmy nieformalny zakład dotyczący tego, które z nas osiągnie na mecie lepszy czas. Było pewne, że dołożę mu w bieganiu, ale już kwestia roweru zdawała się świadczyć na korzyść Maćka. Nigdy nie byłam mu w stanie dorównać na naszych wycieczkach, nie potrafiłam obsługiwać przerzutek, a SPDy kupiłam na dwa dni przed triathlonem. W ramach testów zaliczyłam spektakularny upadek na skrzyżowaniu przy Puławskiej i na tym postanowiłam zakończyć eksperymenty. „Będzie, co ma być”. I tak najbardziej bałam się, że utonę… W myślach (jak się później okazało słusznie) zakładałam, że jak przetrwam pływanie, to już dalej sprawy potoczą się z górki. Jako zupełny świeżak i laik triathlonowy, z internetu i od znajomych zaczerpnęłam nieco informacji na temat niezbędnego sprzętu. Obowiązkowa wydawała się pianka (którą, kierując się głosem rozsądku pożyczyłam). Niestety (albo na szczęście, bo gumowej skóry nie próbowałam wcześniej, nie była ona dopasowana tak, jak powinna do mojeje osoby) temperatura wody w akwenie (jak to dumnie w brzmi!) przekroczyła 24 stopnie i i pianki były zabronione. Oznaczało to tyle, że zawodowcy poradzą sobie doskonale, a przepaść pomiędzy nimi, a amatorami będzie większa niż zazwyczaj. Jednak pianka pomaga (podobno, nie miałam okazji sprawdzić). W każdym razie mówią, że trudniej się w niej utopić…   gumowo PŁYWANIE Zgodnie z przewidywaniami pływanie okazało się dramatem… Zapomniałam okularków, nie włączyłam zegarka. Kilka razy myślałam, że umrę. A ja naprawdę nie pływam źle… tylko pięćdziesiątka na basenie różni się od pokonywania wód otwartych. Każda, nawet najmniejsza falka, wlewa ci się do uszu i nosa, co chwilę ktoś częstuje cię uderzeniem z łokcia lub kolana. Dopiero w połowie dystansu sytuacja stabilizuje się i jest mniej kontaktowo… Pływanie ukończyłam dokładnie w środku stawki, co uważam za duży sukces! Niestety w triathlonie olimpijskim jest go zdecydowanie za dużo, a to najbardziej premiuje dobrych pływaków. ROWER Rower okazał się dla mnie największą niespodzianką. Okazało się, że potrafię jeździć całkiem szybko (nawet na kilkunastoletnim rowerze, o którego dopuszczenie do startu musieliśmy wybłagać sędziów… miał rogi i ogólnie chyba cały był nieregulaminowy… Ale przecież sprzęt to tylko dodatek… przynajmniej na pewnym poziomie). Średnią miałam powyżej 30 km/h, a trasa miała 11 lub 13 agrafek. Od początku do końca prowadziłam sporą grupkę. I nikt nie chciał dać mi zmiany, albo wyprzedzali mnie i zwalniali, bez sensu - faceci(!). Od jednego dowiedziałam się, że strach mnie było wyprzedzać, a szczególnie niebezpiecznie wyglądałam na strefie zmian, gdzie wydawało się, że wykoszę wszystkie drzewa dookoła. Cóż… wypinanie się z pedałów nie jest takie łatwe… Dołożyłam mojemu mężowi (w co ledwie uwierzył;) BIEG Łatwy nie był, ale pierwsze koty za płoty. Moim największym błędem było to, że nie piłam podczas jazdy na rowerze (bo subiektywnie było mi chłodno) i potem cierpiałam odwodnienie do pierwszego punktu z wodą na biegu. Poza tym wyprzedzałam. Jakie to przyjemne:):) Bieg i po raz pierwszy wyprzedzam tyle osób Ostatecznie zajęłam 8 miejsce wśród kobiet, pierwsze z tych nieco starszych (nie wiedziałam, że w tej dyscyplinie tak bardzo liczy się młodość, skrajna młodość). Co ciekawe, na przydługiej ceremonii prowadzonej przez Cezarego Pazurę (nie wiem jak was, ale mnie ten pan dawno przestał śmieszyć), otrzymałam bon na 200 zł, do wymiany na pieniążki w biurze zawodów. W biurze poinformowali mnie, że jednak pieniądze prześlą na konto, a po miesiącu okazało się, że zmienili zdanie i postanowili nagrodzić tylko 5 zawodniczek. Cóż… pozostawię to bez komentarza, bo raczej takie postępowanie z prawem niewiele ma wspólnego. Szczególnie, że w regulaminie do końca stało, że nagrody są dla 8 kobiet. Ale może tylko do zdjęcia...;) Sam start przeżyliśmy w niezłej formie. Niebezpieczeństwo wyjazdu triathlonowego zaczęło się później, w Spale (gdzie nocowaliśmy razem z kilkoma osobami z klubu Entre.pl Team. Dziecko pozostało pod opieką dziadków). Najpierw złamałam sobie palca stopy… Szit! Historia, jak z nagród Darwina. Po trudnym dniu niosłam piwo do stolika. W klapkach. I zawadziłam o wystającą metalową część… Żeby tego było mało, już po czasie, okazało się, że wyjazd okazał się bardzo twórczy:):) Jego pokłosie noszę teraz w sobie, hodując wytrwale. W kwietniu ma nam się pokazać, co takiego wytriathlonowaliśmy… UWAŻAJCIE NA TRIATHLONY 😉   Po starcie, czyli niebezpieczeństwo nadchodzi;)

MUST READ. Beletrystyka biegowa dostępna w języku polskim.

MUST READ. Literatura biegowa dostępna w języku polskim.

W ostatnim czasie na polskim rynku pojawiło się kilka książek o tematyce biegowej. Nie chcę jednak  pisać o podręcznikach traktujących o tym, jak biegać. Zamierzam przybliżyć pozycje z szeroko pojętej beletrystyki biegowej. Subiektywnie. Na wstępie zaznaczam, że każdą z tych książek warto przeczytać. Jest ich tak niewiele, są krótkie i każda niesie za sobą jakieś przesłanie. Mniejsze lub większe. Inna sprawa to, czy warto te książki posiadać? Cóż, niech każdy sam zdecyduję. Ja za wartościowe pozycje uważam te lektury, po które sięgam co najmniej dwa razy. Czy do poniższych zamierzam powrócić?… Hmm…Oceńcie sami. URODZENI BIEGACZE, Christopher McDougall,  Galaktyka 2009 Klasyka, chciałoby się rzec. Entuzjastyczne recenzje,  szum marketingowy. Tymczasem przez pierwsze 60 stron czytelnik zastanawia się, jak to możliwe, że świat biegowy dał tej książce takie noty. A jest trochę, jak w polskim filmie… Składnia średnia, treść dość ciężkawa, amerykanizacja przesłania na każdym kroku. Nic nie wskazuje, by autor miał się wznieść na wyżyny. A jednak… rozpoczyna się wyścig w Leadville i akcja przyspiesza. Teraz, nareszcie!, jesteśmy częścią historii, która z każdą stroną (kilometrem) mknie szybciej i coraz bardzie wartko. W tym miejscu każdy biegacz układa plany startowe na kolejny sezon, koniecznie uwzględniając wyścigi ultra. W całość wkrada się jakaś metafizyka, przestrzeń, endorfiny (tak, tak!). I nagle… znowu nędza. Hitchcock nie byłby zadowolony… Niektóre dłużyzny i wychwalanie amerykańskich dupereli (przepraszam za język) sprawiają, że masz ochotę opuścić kilka stron (bo wciąż wierzysz, że całość wróci na właściwy nurt). Autor jest niestety niekonsekwentny, mocno nieobiektywny i … wciąż chwali Armstronga… Pomimo tych mankamentów – chociażby dla niektórych fragmentów – naprawdę warto! Ogólnie lektura jest mocno motywująca. Ale ostrzegam – jeżeli ktoś nie planuje startów w długich biegach, lepiej nie ryzykować lektury :):)
  JEDZ I BIEGAJ, Scott Jurek, Steve Friedman, Galaktyka 2012 (…) współzawodnictwo jest w stanie przemienić nawet najbanalniejsze zadanie w coś ekscytującego” Specjalnie zaczynam od cytatu (nota bene dobrego), by zakwestionować sensowność takich operacji. Książka Jurka to 250 stron, z czego znaczna część to cytaty (posiadające specjalne strony, chyba po to, by całość prezentowała się bardziej imponująco… Nie lubię książek napisanych w tak amerykańskim stylu, przy których masz wrażenie, że bardziej niż autorowi zależało wydawcy. Tymczasem Jurek na pewno ma o czym opowiadać. Jego życie pełne jest ciekawych przygód, ciekawych ludzi. Nie brakuje mu też poczucia humoru i optymizmu, choć niestety z wielu stron widać kompleksy, które autor wyniósł z dzieciństwa. Nieśmiało mogę postawić hipotezę, że to z tych kompleksów wzięła się jego siła i determinacja (coś, jakby syndrom bitego chłopca). Ale ad rem. „Jedz i biegaj” to pełna inspiracji lektura uzasadniająca nieludzki wysiłek potrzebny do pokonania biegów ultra. Ultramaraton przedstawiony jest jako szukanie krawędzi, granicy wytrzymałości ciała. Szkoda, że prawdziwej treści jest tak mało. Szkoda, że to nie powieść… PS. I nie wiem czemu, ale po tej lekturze ludzie masowo przechodzą na weganizm… Mnie, owszem, zachciało się wegańskiego jedzonka, ale sama postać Jurka (ze znamionami lekkiej paranoi;) raczej odstraszyła od całkowitej rezygnacji z mięsa.  
  O CZYM MÓWIĘ, KIEDY MÓWIĘ O BIEGANIU, Haruki Murakami, Muza 2010 Pierwsze co sobie pomyślałam po przeczytaniu tej książki to: „Boże, żeby nigdy nie przyszło mi do głowy napisać książki o tym dlaczego biegam…”. Niestety wypocimy Haruki są słabe. To coś, jakby posklejany z różnych części pamiętnik na temat pasji pisarza. Pisarza, który przecież potrafi ciekawie pisać. Niestety, tym razem mu nie wyszło. Murakami nie odkrywa nic. Pisze po to, żeby przekonać, że fajnie, że biega (nie mylić z pisaniem o tym, że fajnie jest biegać). W recenzjach tej pozycji znajdziemy, że „widziany przez pryzmat biegania świat M. jest zabawny, radosny i filozoficznie zadumany”. Chyba czytałam inną książkę….   OSTATNI MARATON, Piotr Kuryło, Helion 2012 Książka inna, bo polska. Ciekawa historia, niestety słabo opowiedziana. Szkoda, że do przygotowania tej pozycji nie został zatrudniony redaktor, który wygładziłby całość stylistycznie i estetycznie. Mogłoby powstać coś naprawdę dobrego. A tak mamy pamiętnik z niezwykłego wyzwania – z biegowej wyprawy dookoła świata. Trochę kulawo, choć ogólnie interesująco. I co niezwykle ważne – książka daje natchnienie do spełniania marzeń. Pokazuje, że każdy może.   TRZY MĄDRE MAŁPY, Łukasz Grass, Warszawa 2012 Nie zupełnie o bieganiu. Ale że bieganie wchodzi w skład triathlonu to postanowiłam uwzględnić i tę pozycję. Zaraz wyjdzie, że nie potrafię pochwalić żadnej książki… ale taka jest, na razie dość uboga, ta literatura sportowo-biegowa… Grass napisał książkę dobrym dziennikarskim językiem, ale jakby trochę na siłę, jakby za wcześnie (bo ktoś mu doradził, że to już czas, by podzielić się swoimi odczuciami?…) Moim zdaniem trzeba było poczekać, zebrać więcej historii do przeczytania. A tak, mamy krótki tekst wprowadzający w świat tri. Bez większych emocji, za to bardzo czytelnie.

BIEGANIE i TRENING W CIĄŻY

BIEGANIE i TRENING W CIĄŻY – porady praktyczne Mam za sobą dwie aktywne (choć zupełnie różne) ciąże, a mimo to zamierzam „euforycznie” przekonywać kobiet do biegania w stanie błogosławionym. Za dużo znam dziewczyn, którym nie wyszło to na dobre. Niestety. Ciąża to nie choroba, ale odmienny stan,  w którym bierzemy bezwzględną odpowiedzialność za siebie i małą, rozwijającą się istotkę. Za błędy nie zapłacą osoby doradzające, czy wręcz przekonujące, żeby biegać (bo taki mamy ostatnio trend). Za błędy odpowiesz tylko Ty. Spokojnie jednak – nie chcę straszyć, a jedynie skłonić do rozważnego podejścia do sportu w tym czasie.  Dobrze dobrane obciążenia treningowe, przy prawidłowo rozwijającej się ciąży, pomogą przetrwać ten trudny okres (szczególnie trudny dla osoby regularnie uprawiającej sport o wysokiej intensywności). Aktywne 9 miesięcy to doskonały moment, by zmodyfikować nieco trening, tak by po porodzie wykorzystać nowe atuty. To wspaniały okres, by wyleczyć wszystkie kontuzje, wzmocnić zaniedbywane mięśnie i poświęcić więcej czasu na rozciąganie. A odpoczynek od mocnego biegania w dłuższej perspektywie wyjdzie nam na dobre. Ale zacznijmy od początku. Większość kobiet dowiaduje się o ciąży między 4, a 6 tygodniem (czyli 2-4 tygodnie po poczęciu). Często przez ten pierwszy okres w ogóle nie występują dolegliwości ciążowe, a wręcz następuje poprawa wydolności. Aż przychodzi taki dzień, gdy NAGLE (dokładnie tak: nagle) nadchodzi znaczący spadek formy i możliwości adaptacji do wysiłku. To znak od organizmu, że zaczyna się czas, gdy nie wszystko będzie już takie samo, nie wszystko będzie łatwe. Ciało potrafi doskonale poinformować o nowych ograniczeniach, a głowa musi się z tym pogodzić. Trzeba przestawić się na nowy rozkład zajęć;) PIERWSZY TRYMESTR Przyjmuje się, że pierwszy trymestr trwa 14 tygodni (choć są zwolennicy zaliczania do tego etapu tylko 12, czy 13 tygodni). To w tym okresie następuje najwięcej poronień (90%). Na większość z nich przyszła mama nie ma wpływu – to ciało odrzuca genetycznie upośledzone zarodki. Jednakże dość często do poronienia przyczynia się nieodpowiedni do sytuacji styl życia kobiety, w tym zbyt intensywny wysiłek fizyczny. Wiele szkół jogi, czy fitness klubów nie pozwala kobietom na uczestnictwo w zorganizowanych zajęciach dla kobiet w ciąży do momentu ukończenia 14 tygodnia. Nie bez powodu! Szczególnie niebezpieczny jest okres pomiędzy 8, a 12 tygodniem. W organizmie dochodzi wówczas do wielu rewolucyjnych zmian, często ciało kobiety nie chce zaakceptować nowego życia, pojawiają się mdłości i wymioty. Następuje gwałtowany spadek odporności (pod koniec 3 miesiąca kobiety bardzo łatwo zapadają na różnego rodzaju infekcje). Dopiero w 12 tygodniu zaczyna funkcjonować łożysko i sytuacja stabilizuje się (uspakajają się też hormony;) Ten pierwszy trymestr bywa najtrudniejszy z całej ciąży. U kobiet-sportowców dość często dochodzi do niekontrolowanego przyrostu wagi (związanego ze zmniejszeniem obciążeń treningowych, z problemem do obniżenia! kaloryczności spożywanych posiłków. Bo dla sportowców ciąża to często porcja mniej, a nie więcej…), ale przede wszystkim ciało się zmienia, nawet jeżeli długo nie widać brzuszka. Zazwyczaj u osób z małą ilością tkanki tłuszczowej następuje znaczny jej przyrost (ale to konieczne, by ciąża prawidłowo się rozwijała). Gdy przybywa do 4, a nawet 5 kilogramów nie ma się czym martwić. Aczkolwiek przez całą ciążę waga powinna być pod kontrolą. Za najlepszy dla kobiety i dziecka przyrost wagi uznaje się 10-14 kg. Taką dodatkową masę, statystycznie, traci się do 6 tygodni po porodzie (bo nigdy chudnięcie nie jest tak łatwe jak w połogu, gdy karmimy maleństwo). Są oczywiście kobiety, które chudną na początku ciąży (zazwyczaj z powodu silnych wymiotów), ale nie jest to korzystne, bo łatwo o spadek odporności. Przyszła mama nie ma jednak na to wpływu, lecz tym bardziej w takiej sytuacji należy z umiarem dozować sobie wszelkie ćwiczenia do momentu, aż dolegliwości nie ustaną. Organizm dziecka nie potrzebuje w pierwszym  trymestrze wielu kalorii, ale ciało mamy powinno pozostać dobrze odżywione – w pełnym zdrowiu. Przygotowane na kolejne etapy ciąży. Czy zatem ćwiczyć, czy biegać i jak intensywnie??? Po pierwsze należy uzyskać informacje od lekarza ginekologa na temat ciąży. Jeżeli ocenia ją jako prawidłową można kontynuować trening. Spróbujmy zapytać o pozwolenie na bieganie, ale mało który lekarz w Polsce wyrazi na to zgodę. Na ćwiczenia – owszem, ale już z oficjalnym przyzwoleniem na bieganie będzie problem. Moje doświadczenie (potwierdzone przez wiele biegaczek) mówi, że należy w tym okresie bardzo dokładnie słuchać organizmu i ograniczyć bieganie do ok. 60% (najczęściej w 3 miesiącu organizm sam się zbuntuje, jeżeli będziemy go za bardzo forsować). Pozostały czas dobrze przeznaczyć na wzmacnianie mięśni i streching. Nie zaleca się rozpoczynania przygody z bieganiem w tym okresie. Biegać najlepiej z pulsometrem, nie przekraczając 140 bpm. Kwas mlekowy może mieć negatywny wpływ na dziecko (choć nie można tego uzasadnić, bo po prostu na kobietach w ciąży nie przeprowadza się testów mogących szkodzić). Najlepiej zrezygnować z biegów w trudnym terenie i interwałów, a pozostać przy wybieganiach od 30 do 90 minut (na ponad godzinne biegi mogą sobie pozwolić kobiety, którym taki trening nie sprawiał kłopotu przed ciążą). DRUGI TRYMEST – NAJBEZPIECZNIEJSZY CZAS Czwarty i piąty miesiąc to moment, gdy możemy pozwolić sobie na nieco więcej, o ile nie przeszkadza nam już zbyt duży brzuszek (a ten rośnie różnie u każdej pani) i mamy czas na regenerację. Teraz jest ona znacznie ważniejsza niż przed ciążą. REGENERACJA- czyli sen minimum 8 godzin dziennie, zbilansowana dieta, odpoczynek. Można sobie pozwolić na masaż, ale warto udać się do osoby, która wie, jak masować kobiety w ciąży. Niektóre techniki są niewskazane w tym okresie, poza tym kobieta nie powinna leżeć na brzuchu podczas masażu. Co do sauny i gorących kąpieli opinie są podzielone. Ja w obu ciążach regularnie kąpałam się w bardzo gorącej wodzie, pozwalało mi się to rozluźnić. Z sauny nie korzystałam, bo nie czułam takiej potrzeby. Jednak w wielu krajach widzi się w saunie kobiety w drugim trymestrze ciąży i nie jest to coś niezwykłego (sesje powinny być jedna znacznie krótsze niż zazwyczaj, nie można dopuścić do przegrzania). BIEGANIE i TRENING W CIĄŻY W drugim trymestrze to ciało wyznaczy nam granice. W czwartym miesiącu nie będzie problemu z pokonywaniem kilometrów, ale już w szóstym większość kobiet nie będzie w stanie biegać, a jedynie truchtać (ze względu na coraz większy brzuszek).  Ok. 20-22 tygodnia odczuwalne zaczynają być ruchy dziecka – one też będą dodatkowym sygnałem ze strony maluszka, czy wszystko jest w porządku. Przy umiarkowanym tempie i niskim tętnie dziecko zazwyczaj będzie spało podczas treningu. Jeżeli jednak nagle zacznie wykonywać niespokojne harce – to znak, że coś mu się nie podoba i należy przestać. Odradzam bieganie w samotności – jednak różne nieprzewidziane rzeczy mogą się zdarzyć i najlepiej na przebieżki wybrać się z osobą towarzyszącą lub korzystać z bieżni w fitness klubie (ja osobiście gorąco polecam takie rozwiązanie, szczególnie w zimie). Podczas biegu (w drugiej połowie ciąży)należy bardzo uważać, bo łatwo o upadek. Ciało traci swoją grację, trudniej o stabilizację, ścięgna, stawy i więzadła są luźniejsze. No i w pewnym momencie środek ciężkości zmienia się z dnia na dzień. Do tego mogą dojść problemy z oddychaniem. Znacznie bezpieczniejsze od biegania będzie korzystanie z orbitreku czy roweru stacjonarnego (polecam spinning). Bieganie może być doskonałą rozgrzewką, czy dodatkiem do treningu. Ale oczywiście każda ciąża jest inna i niektórym paniom prawie do końca bieg nie będzie sprawiał problemów. 3 TRYMESTR – NIC NA SIŁĘ Dla mnie trzeci trymestr to moment, gdy bieganie zastępuje trucht trwający do 20 minut (do 3 kilometrów), 2-3 razy w tygodniu. Radzę znacznie więcej czasu przeznaczyć na ćwiczenia przygotowujące do porodu, stabilizujące i rozciągające. Miednica w tym czasie może zacząć się rozchodzić i tym samym bieganie staje się ryzykowne. W przypadku skrócenia szyjki macicy należy natychmiast zaprzestać jakiegokolwiek joggingu. Również rozwijające się żylaki stanowią przeciwwskazanie do biegania. Po co ryzykować, szczególnie gdy bieganie przestaje być przyjemne. A na pewno każda z mam znajdzie alternatywne rozwiązanie: marsze, pływanie, gimnastykę dla kobiet w ciąży, jogę. Ważne, by się ruszać, by regularnie ćwiczyć. Już niedługo znowu pobiegniecie. Prawdopodobnie po nowe rekordy;) BIEGANIE i TRENING W CIĄŻY BIEGANIE i TRENING W CIĄŻY Może się też zdarzyć tak, że to przerwa od aktywności fizycznej posłuży Wam najlepiej, szczególnie w 8-9 miesiącu. Nie brońcie się przed odpoczynkiem, gdy tego chce Wasz organizm. Musicie być silne na powitanie małego człowieka.   SŁUCHAJMY SWOJEGO ORGANIZMU, TO NIECZAS NA BICIE REKORDÓW. BIEGANIE W CIĄŻY MA POPRAWIĆ NASZ NASTRÓJ, POZWOLIĆ NA ZACHOWANIE FORMY, POWINNO ZAPEWNIĆ ODPOWIEDNI PRZYROST MASY I POMÓC W ŁATWIEJSZYM ZNIESIENIU DOLEGLIWOŚCI CIĄŻOWYCH.   Przykładowy plan treningów w ciąży (dla osoby zaawansowanej i średniozaawansowanej biegowo – biegającej przed ciążą 250-350 km  miesięcznie): 2 MIESIĄC:  200-250* KM; 4-6 treningów tygodniowo (zmniejszenie objętości o ok. 25%) 3 MIESIĄC: 100-200 KM; 3-4 treningi tygodniowo (gdy dręczą nas silne nudności lepiej zrezygnować w tym miesiącu z treningu) 4 MIESIĄC: 120 -220 KM; 4-5 treningów tygodniowo 5 MIESIĄC: 100 – 200 KM; 4-5 treningów tygodniowo 6 MIESIĄC: 75 – 120 KM; 3-4 treningi tygodniowo 7 MIESIĄC: 20 – 80 KM; 2-3 treningi tygodniowo (tylko trucht) 8-9 MIESIĄC: odradzam bieganie, ewentualnie trucht do 2 km 2-3 razy w tygodniu *UWAGA: Wartości maksymalne dotyczą TYLKO bardzo zaawansowanych biegaczek, których ciąża przebiega bez żadnych komplikacji. Najlepiej przy tak intensywnym treningu być pod stałą kontrolą lekarza (lekarza, który wie, że biegacie).

MOJA BIEGOWA HISTORIA cz.8

8.     OPTYMALIZACJA TRENINGU I 2:46 W MARATONIE Już na początku zimy 2011/12 podjęłam decyzję o starcie w maratonie Łódź Dbam o Zdrowie. Pasował mi termin wypadający 3 tygodnie po półmaratonie warszawskim, pasowała lokalizacja, bo przecież jestem łodzianką z urodzenia i w tym mieście mieszkają moi rodzice. W Łodzi mam większość znajomych, także tych biegowych. A zawsze lepiej na maratonie mieć jakieś wsparcie. Od początku przygotowań nastawiałam się na atak na 2,40. Nie widziałam potrzeby, żeby postawić sobie poprzeczkę niżej. Miałam już spore doświadczenie maratońskie, byłam w życiowej formie. Trzeba było tylko odpowiednio przepracować zimę. A to wymagało ode mnie bardzo wielu poświęceń i maksymalnej optymalizacji czasu poświęcanego na trening. Nie chciałam, żeby przez moją pasję Bartuś nie widywał mamy. A pracowałam od 8.30 do 17.00. Doliczając do tego prawie godzinne dojazdy nie wyglądało to wszystko różowo. Podjęliśmy z mężem decyzję, że muszę się przemóc (choć bardzo tego nie lubię) i zacząć trenować wcześnie rano. Bartuś spał zimą prawie do 9-tej, zatem i tak rano mnie nie widywał. Na szczęście mógł być odprowadzany do przedszkola przez tatusia. Dzięki takiemu układowi dnia popołudnia i wieczory mogłam przeznaczyć dla synka. Oczywiście nie starczało już czasu na wiele więcej, bo o 10-tej, najpóźniej 11-tej padałam zmęczona spać. Do sezonu wiosennego 2012 zaczęłam przygotowywać się pod koniec listopada, po dwutygodniowym roztrenowaniu. Sezon startowy zakończyłam życiówką na 10 km, nie taką jaka mi się marzyła, ale zawsze miło się poprawić. W trakcie roztrenowania praktycznie nie biegałam, chodziłam za to na rehabilitację, na basen i aerobik. Strasznie nie lubię tego okresu, kiedy nie powinno się biegać 😉 Niestety najczęściej ten czas wypada, gdy jest piękna jesień i strasznie żal nie korzystać z ostatnich dni sprzyjającej aury. Ale uważam, że roztrenowanie jest bardzo ważne, także  po to, by zatęsknić za bieganiem. Kolejny już raz, ważnym elementem moich przygotowań były starty na wydmie w Falenicy (dla niewtajemniczonych napiszę, że trasa ma 3 pętle po 3,33 km, na każdej jest 6 wbiegów i zbiegów; podłoże jest piaszczyste, ale zimą najczęściej skute lodem lub zaśnieżone, choć bywają i takie biegi, podczas których zawodnicy taplają się w błocie po kolana). dsc00649 Zazwyczaj ciężko porównywać poszczególne biegi do siebie ze względu na skrajnie różne warunki atmosferyczne, ale w podczas przygotowań do maratonu 2012 z każdym startem biłam swój rekord życiowy na tej trasie, ostatecznie uzyskując czas o ponad dwie minuty lepszy niż rok wcześnie (38,44). Zaczęłam swobodnie wygrywać z osobami, które dotychczas pozwalały mi tylko swoje plecy. Do treningu włączyłam nowe elementy – Jacobs Ladder, czyli wspinanie się po „ruchomej drabinie” symulującej strome górskie podejście oraz interwały wykonywane na bieżni mechanicznej na nachyleniu 5-8%. Drabina pozwalała na bardzo efektywne wykorzystanie nawet niewielkiej ilości czasu – angażując mięśnie rąk i nóg, przy bardzo wysokiej intensywności stanowiła też niezastąpioną rozgrzewkę. Już 10 minut ćwiczeń powodowało mocne zmęczenie i puls zahaczający o 90% max (także w zależności od planu mogłam wykonywać trening aerobowy lub anaerobowy). Jeżeli chodzi o bieganie pod górkę to były to zazwyczaj 3 lub 4 minutówki (odpowiednio 750 metrów lub kilometr) wykonywane w tempie 4 min/km na przerwie 2 minuty biegu po płaskim (tempo ok. 4,25 min/km). Dodatkowo po treningach szybkościowych robiłam 3 serie po 15 dynamicznych powtórzeń na suwnicy (urządzenie na siłowni, które pozwala w pozycji półleżącej wypychać ciężar do góry). Wspomniane elementy pozwoliły mi poprawić szybkość i siłę. Poza tym, tak jak w roku poprzednim, regularnie prowadziłam zajęcia na hali lekkoatletycznej – w tym sezonie skupiając się głównie na sile biegowej i core stability (mniej było ćwiczeń na płotkach, mniej biegania). Starałam się też 2 razy w tygodniu korzystać z sauny (2-3 sesje po 8 minut, na odpoczynku 5 minutowym) oraz przynajmniej raz w tygodniu po treningu pływać (bardziej regeneracyjnie niż treningowo, maksymalnie 25 minut). Na więcej niestety nie miałam czasu. Na szczęście dość szybko udało mi się zaadoptować do porannego wysiłku (choć naprawdę strasznie nie lubię trenować rano!). Pakowałam torbę z rzeczami na ćwiczenia wieczorem i przez 5 dni w tygodniu wstawałam o 5-5.30 rano, by po 15 minutach od przebudzenia (bez śniadania, jedynie na kawie z mlekiem) przemknąć przez śpiące o tej godzinie miasto i o 6-6.30 zacząć ćwiczenia. 0 8.30 zaczynałam pracę. Weekendy przeznaczałam na dłuższe wybiegania, w tym roku dochodzące już do 28 km w tempie ok.4,40 - 4,20 min/km. W okresie świąteczno-sylwestrowym wybraliśmy się całą rodziną na obóz biegowy, niestety ja już pierwszego dnia wylądowałam na antybiotyku (parszywe zapalenie krtani) i niewiele skorzystałam z tego okresu. Wydaje mi się, że tak bardzo czekałam na ten wyjazd i tak liczyłam na jego pozytywny wpływ (sportowy jak i psycho-fizyczny), że organizm przestał się mobilizować i łatwo złapałam infekcję. Ponoć jest to dość powszechne u osób, które mocno obciążają swój organizm. Szkoda. Na szczęście pod koniec stycznia udało mi się na 5 dni wyskoczyć do Zakopanego. Wyjazd był służbowy, ale czas na bieganie się znalazł. Było cudownie – prawdziwa śnieżna zima z mroźnym wyżowym powietrzem. Dwa razy udało mi się pobiec prawie 30 kilometrów Ścieżką pod Reglami, a potem na Ornak. Dzięki temu w styczniu przebiegłam najwięcej kilometrów w ciągu miesiąca w życiu – 390!. Dla porównania w grudniu było to 280 km. Przykładowy tydzień treningowy (luty 2012):
  1. Poniedziałek – 15 km: 25 minut BC1 (tempo 4,50 min/km), 5 x 5 minut (tempo 3,45 a ostatnia 3,40 min/km), p:2' (4,40min/km). Potem 2 x 2,5' drabinki i 3 x 16 powtórzeń na suwnicy.
  2. Wtorek – 5 minut rozgrzewki na drabince 7,5 km biegu pod górkę z narastającym nachyleniem (od 1 do 7%). Spokojnie.
  3. Środa – rano 9,5 km na nachyleniu 2%; wieczorem hala lekkoatletyczna
  4. Czwartek – 13,2 km biegu z narastającą prędkością (ale bez szaleństw)
  5. Piątek - 14,6 km wariacji - 30' pod górkę, 6 x 2' (3,36min/km, p: 1' 4,36 min/km), 10 minut pod górkę;  basen 15’ i 2 x sauna po 8’.
  6. Sobota – 27,5 km; średnia 4,40 min/km (tempo narastające do 4,50 min/km do 4,20).
  7. Niedziela – wolne
W lutym przebiegłam 408 kilometrów, co było kolejnym rekordem objętości. Dodatkowo zaczęłam chodzić profilaktycznie na rehabilitację do kliniki Ewy Witek-Piotrowskiej (Ortoreh). Polecam wszystkim taką formę regeneracji (szczególnie, gdy rehabilitantami są biegacze). Ja panicznie boje się kontuzji, także chucham na zimne. 11 marca wystartowałam po raz pierwszy w Mistrzostwach Polski w Biegach Przełajowych. IMG_0851 Był to też mój pierwszy poważniejszy start w tym sezonie. Pobiegłam dobrze, choć zabrakło mi doświadczenia (ale jak się tak późno debiutuje;…). Zajęłam 6 miejsce, niewiele zabrakło do podium. Nie wiem czemu na ostatnim kilometrze odpuściłam, trochę tak, jak bym się bała walczyć do końca. Cóż, mówi się trudno, ważne że przetarcie miałam za sobą. Tydzień później chciałam spektakularnie pobić życiówkę na 10 km w Maniackiej Dziesiątce. Czułam się silna i mocna, pogoda zrobiła się wiosenna… Niestety coś złego zaczęło  się ze mną dziać tuż przed startem. Zauważyłam, że żołądek zaczyna się buntować (ale takie rzeczy się zdarzają, także starałam się to zbagatelizować). Do tego przytrafiło mi się masakryczne gapiostwo – zamiast swoich skarpetek wzięłam skarpety męża (6 rozmiarów za duże…). Ostatecznie zdecydowałam się na start w nich, choć pewnie lepiej dla moich stóp byłoby pobiec w samych butach. Mimo tych przeciwności zaczęłam mocno, wierząc że dobry czas jest do osiągnięcia. Na piątce jeszcze prowadziłam, z życiówką poprawioną o ponad pół minuty (17:21), ale problemy zaczęły się już od czwartego kilometra. Feralne skarpetki zaczęły się zwijać, uciskać, szkodzić. Brzuch też nie był obojętny… Ostatecznie ukończyłam z czasem 36,18. Jakoś dociągnęłam do mety. Tuż za nią mogłam zdjąć buty i rozwiązać choć problem stóp. Niestety problem z żołądkiem dopiero się zaczynał. Niedługo po biegu z całą swoją mocą uaktywniła się grypa żołądkowa i ledwo przetrwałam wieczór i noc. Paskudztwo nie chciało przejść i do środy trapiły mnie wymioty. Byłam zrozpaczona, bo w niedzielę startował Półmaraton Warszawski. Gdy w czwartek rano wyszłam potruchtać byłam gotowa poddać ten bieg. Ledwo żyłam, organizm wyprany był z węglowodanów. Po dwóch kilometrach musiałam zawrócić do domu. Jako deskę ostatniego ratunku potraktowałam wizytę o u dietetyka. Zalecił wykluczenie z diety wszystkiego poza węglowodanami plus oczywiście picie dużej ilości wody. Poskutkowało. Myślę, że ten mój niechciany epizod z  żołądkówką wywołał podobny efekt jak stosowane przez wielu zawodników z Europy Wschodniej (choć na całym świecie stosuje się modyfikacje) diety białkowo-węglowodanowej. Najpierw organizm doprowadzony został do skrajnego wyczerpania (pomimo przerwy w bieganiu), a potem otrzymał bardzo duży zastrzyk skondensowanego glikogenu. W tygodniu przed połówką zrobiłam tylko dwa treningi – w piątek 5 x 2’ (3,28 min/km), p: 1’ (4,30min/km), a w sobotę luźne sześciokilometrowe wybieganie. Byłam głodna biegania. Półmaraton Warszawski: pmw 1,17,10 Życiówka poprawiona o dwie minuty. Szóste miejsce na Mistrzostwach Polski Kobiet. W 90% udany bieg. Zabrakło finiszu, ale może to przez zatrucie. Albo znowu głowa się przestraszyła, że będzie za dobrze… Nie obyło się oczywiście bez stresujących sytuacji przed startem. Przede wszystkim prawie spóźniłam się na bieg, źle pokierowana przez wolontariuszy (a Stadion Narodowy mały nie jest) wylądowałam gdzieś po drugiej stronie obiektu. Gdy wreszcie dotarłam na miejsce odprawy zawodniczek startujących w MP, nikogo już tam nie było. Na gwałt leciałam na linię startu. Tam dotarłam na pięć minut przed planowanym początkiem biegu. Oczywiście o rozgrzewce mogłam zapomnieć. Ledwo się rozebrałam pad wystrzał startera – nie było wcześniej żadnej komendy, żadnego zwrócenia się do zawodników z prośbą o ustawienie się na miejscach. Był rozgardiasz i większość osób, podobnie jaka ja, nie mogła uwierzyć, że bieg już ruszył. Chyba dlatego pierwszy kilometr cała grupa kobiet pokonała wspólnie w czasie 4,15 min/km. Jednak tempo rozkręcało się wraz z dystansem. Na 10 km miałam czas 35,57 (nareszcie złamane 36 minut!). Ze względu na profil trasy (znacznie bardziej wymagający w drugiej części, ze sporym podbiegiem na Agrykolę), a pewnie także z powodu zmęczenia nie udało mi się tego tempa utrzymać do końca. Mimo to było naprawdę dobrze. Mogłam z optymizmem czekać na maraton. Jednak tym razem przekombinowałam. Ponieważ po półmaratonie czułam się doskonale, i od razu mogłam wziąć się za treściwy trening, to postanowiłam kolejny niedzielny trening zaplanowany na 15 kilometrów tempie maratonu zamienić na półmaraton… Pomyślałam, że skoro odwiedzam rodziców w weekend, a bieg mam pod nosem to żal nie skorzystać. Układałam sobie, że po piętnastce po prostu zwolnię i dotruchtam do mety. Ale gdy w grę wchodzi adrenalina, nie tak łatwo dotrzymać postanowień. W sypiącym śniegu (kwiecień-plecień) przy minusowej temperaturze i silnym wietrze pobiegłam tydzień po Półmaratonie Warszawskim 1,20 w Pabianicach. Negatywne skutki tej decyzji zaczęłam odczuwać w kolejnych dniach. Byłam po prostu zmęczona. Wielkanoc, która w 2012 wypadała na tydzień przed Maratonem Łódzkim nie pomogła zregenerować sił (a mam wrażenie, że skutek był wręcz odwrotny). W pracy musiałam siedzieć po godzinach, mąż pojechał w kilkudniową delegację i w rezultacie przed najważniejszym startem sezonu byłam wykończona. Niby przygotowana, silna, ale jednak niewyspana i podenerwowana (i nie chodziło o przedstartową tremę). Ostatnie dwa dni przed biegiem odpuściłam z treningami – nie miało to najmniejszego sensu, a była szansa, że choć trochę się zregeneruję. Spałam po 10 godzin, walczyłam z przeziębieniem. Wpis z pamiętnika przed biegiem: „Bilans mało optymistyczny, ale... RYZYKUJEMY Nie mam nic do stracenia, najwyżej zejdę z trasy - to nie Mistrzostwa Świata. Numer 17... cokolwiek  oznacza...niby nie jestem przesądna, ale mam nadzieję, że Włosi nie mieli racji: Liczba 17 we Włoszech uważana za pechową na zasadzie: 17 = XVII = vixi = "żyłem" = "już nie żyję". Martwi mnie też prognoza - na tę godzinę, to już chyba aktualna: deszcz i silny wiatr, ale przynajmniej temperatura sprzyja - ma być 8-10 stopni. Trochę dziwnie czuję się należąc do elity, gdzie jednak inne dziewczyny mają życiówki poniżej 2:40 - nawet jeżeli kilka sekund poniżej, to jednak jakoś to wygląda... a moje 2:48... No, mocny wynik amatorski                         ” Po raz pierwszy w maratonie startowałam, jako ELITA. Co to oznacza? Dostałam dwa numery startowe - na tył i przód, z imieniem i nazwiskiem, miałam prawo do ustawienia na specjalnych stolikach swoich odżywek, no i start ze strefy zero, czyli pierwszej linii. Mieliśmy też zapewniony namiot przy strefie startu oraz wolontariusza, który zabierał nasze rzeczy do hali Atlas Arena, gdzie mieściły się szatnie. W deszczowej aurze bardzo się to przydało. Szczególnie, że start opóźnił się o 10 minut, a temperatura oscylowała wokół 5-7 stopni. Wiał silny wiatr. Jak silny?... o tym przekonałam się na trasie. lodzmaraton Nie czułam się dobrze. Brak było luzu, wypoczęcia. Dodatkowo zatkany nos i postępująca infekcja gardła. Mimo wszystko postanowiłam zaryzykować i trzymać się Ukrainki i Białorusinki, które przed biegiem deklarowały atak na złamanie 2:40. Trzymałam się z nimi 14 km, ale tak szarpały tempo, że stwierdziłam, że dla mnie taki bieg nie ma sensu. Rozsądek podpowiadał mi, że umrę… jeżeli dalej będę tak biec (14-ty kilometr wyszedł 3,28) . Odpuściłam. Niestety wiedziałam też, że ambicje trzeba włożyć w kieszeń, bo w samotnym biegu, przy takim wietrze i nienajlepszej dyspozycji nie dam rady spełnić założeń (marzeń?). Korciło mnie nawet zejście z trasy, żeby spróbować przy innej okazji, może za tydzień… Ale przecież nie po to napychałam się tymi wszystkimi węglowodanami, żeby teraz schodzić. Trzeba to spalić… no i tak jakoś głupio byłoby się poddać. Połówka wyszła mi w 1,22. Potem do 32 kilometra umierałam, właściwie człapiąc sobie bezmyślnie. To był taki bardzo długi kryzys psychiczny, bo fizycznie nic strasznego się ze mną nie działo. Byłam jednak wkurzona, że nie pobiegnę tak, jak bym chciała. Nie miałam też zająca, za którym mogłabym się schować. Na 10 kilometrów przed metą odżyłam i zaczęło mi się dobrze biec. Znowu było poniżej 4 min/km. Na 41 doszłam Białorusinkę, ostro finiszowałam. Wynik 2,46,44. Bez bólu mięśni, bez wycieńczenia, a mimo to nie byłam w stanie pobiec lepiej. Ambicje były większe, ale to maraton. Różnie się układa, nawet gdy nie boli. Zdobytego doświadczenia nikt mi nie zabierze. A respekt przed tym królewskim dystansem warto mieć. To był mój szósty maraton i szósta życiówka. Nie ma co narzekać. Trzeba mieć nadzieję, że będzie jeszcze okazji do poprawy. Z bardzo wielu bodźców jeszcze nie korzystałam w moim treningu, także jest co zmieniać i dodawać.  

MOJA BIEGOWA HISTORIA cz. 7

7.       MARATON POD LINIJKĘ,

CZYLI 4 MINUTY NA KILOMETR

Chciałam już jesienią 2011 roku zaatakować wynik 2:45. Czułam, że stać mnie na to, pomimo że chyba wszyscy biegowi znajomi próbowali wybić mi ten pomysł z głowy. Szczególnie mężczyźni. Tak jakby z moich biegów nie wynikało, że jestem w stanie biec szybko. Nie wiem czemu, ale wielu osobom wydaje się, że w maratonie należy poprawiać się stopniowo. Po co? Jeżeli można od razu pobiec dobrze… Bardzo dużo zależy od naszego nastawienia, sukces siedzi w głowie. Nigdy nie wiemy przecież, czy zdarzy się kolejna szansa.

Tradycyjnie już 3 tygodnie przed zaplanowanym maratonem wystartowałam w „połówce”. Dotychczas jednak starałam się biec jak najszybciej, a teraz postanowiłam spróbować tempa maratońskiego. Ponieważ wyjazd do Piły byłby zbyt skomplikowany logistycznie, to po raz kolejny postanowiliśmy z mężem wystartować „rodzinnie” w Sochaczewie. Rodzinnie, bo Maciek z babyjoggerem. Niestety dla mnie bieg rozpoczął się dość feralnie, bo gdy już cała grupa zawodników (około 400 osób) została wywieziona autobusami 21 km na miejsce startu, nie zdążyłam uporać się ze wszystkimi przedstartowymi sprawami. A w moim przypadku  było to zadbanie o Bartka, jego wózek i sprawdzenie, czy nic nie będzie moim chłopakom brakować. Nasz autokar dotarł na miejsce jako ostatni, ale organizatorzy nie przejęli się tym, że znaczna grupa zawodników nie znajduje się we właściwym miejscu. Sygnał do startu padł w zupełnie niespodziewanym momencie. Zanim zdążyłam się ogarnąć i dobiec do linii początku wyścigu upłynęła dobra minuta. Także od początku musiałam gonić. Niestety przez tą sytuację początek biegu był mocno chaotyczny, za wszelką cenę chciałam dogonić stawkę. W szybkim bieganiu nie pomagał ponad 30 stopniowy upał (a start tradycyjnie o bardzo komfortowej godzinie trzynastej…). Niemniej udało się do 5 km objąć prowadzenie wśród kobiet i wyrównać tempo. Gdy już się uspokoiłam biegło mi się bardzo fajnie, tempo wydawało się wręcz ślamazarne. Ale biec szybciej nie zamierzałam. Sądzę też, że walcząc ambitniej przy tej pogodzie, mogłabym skończyć jak wielu wyprzedzanych przeze mnie panów, czyli nienajlepiej;) A tak, finiszowałam z czasem nieco poniżej 1,24, z dużym zapasem sił. I potwierdziłam, że do maratonu jestem przygotowana. W nawiasie nadmienię, że mój mąż wyrównał swoją półmaratońską życiówkę, ale tym razem z Bartusiem:) Przez najbliższe 3 tygodnie plan startów miałam jeszcze bardzo napięty, ale były to już krótkie dystanse. Tydzień później Mistrzostwa Świata w Biegach Górskich w Stylu Anglosaskim w Albanii (co ciekawe, na miejsce dotarłam szybciej niż niejeden raz w polskie góry). Dystans 8 km, ale bieg rzeźniczy. MARATON POD LINIJKĘ, CZYLI 4 MINUTY NA KILOMETR MARATON POD LINIJKĘ, CZYLI 4 MINUTY NA KILOMETR Dwa wbiegi i dwa bardzo strome zbiegi na piaszczystej górze u podnóża Tirany. Tylko dla osób o mocnych nerwach, no ale takie są biegi górskie. Interesujące, z dreszczykiem emocji. Na Mistrzostwa zakwalifikowałam się, bo zrezygnowała najbardziej utytułowana polska zawodniczka Iza Zatorska. Zdecydowałam się zatem w ostatniej chwili i właściwie w ogóle nie przygotowywałam się do tej imprezy, ale zmieściłam się w pierwszej połowie stawki, także nie było źle (byłam chyba 27). Uznałam, że ten start nie przeszkodzi mi w ostatnich już przygotowaniach do 42 km. A maraton zbliżał się wielkimi krokami. Maraton po długiej przerwie. Maraton, w którym nie zamierzałam odczarowywać „trójki”, bo w ogóle trzema godzinami nie zaprzątałam sobie głowy. Zdziwieniem i lekkim rozdrażnieniem reagowałam, gdy ktoś życzył mi połamania „trójki”. Ja byłam pewna, że nie będę miała z tym najmniejszego problemu. Dotychczas nigdy nie spotkałam się ze ścianą w maratonie i nie zamierzałam dobiegać do niej tym razem. Usilnie próbowałam zebrać grupę chętnych na wynik 2,45. Kilku chłopaków się zgłosiło. Tydzień przed maratonem: W sobotę start treningowy na 10 km (Kabaty, przełaj), czas 38 minut. W niedzielę start na 5 km (kluczenie po bemowskiej pętli, zakręty i agrafki), czas 18,04. W poniedziałek wolne. We wtorek 8,8 km nad ranem, bardzo wolno. W środę 14,6 km, też wolno. W czwartek 9 km w 40’ w tym 6 x 1’ p:1’ (tempo 3,38 min/km) W piątek i w sobotę odpuszczam bieganie. Czuję niestety, że jestem ciężka…   Wpis z mojego pamiętnika na dzień przed maratonem wyglądał tak:   „A teraz KILKA FAKTÓW PRZEDMARATOŃSKICH (można czytać parzyste lub nie-): 1. Nie jestem dobrze przygotowana do maratonu, nie zrobiłam wszystkiego, co sobie zaplanowałam. 2. Nigdy nie byłam tak dobrze przygotowana do maratonu... 3. Przebiegłam za mało kilometrów (ani razu nie przekroczyłam 100 km w tygodniu) 4. Nigdy nie przebiegłam, aż tak dużo kilometrów...(regularnie biegałam po 70-80 km/tygodniowo) 5. Za dużo startowałam w zawodach. 6. Nigdy nie startowałam tak mało... 7. Jestem za ciężka o kilogram w stosunku do idealnej (moim zdaniem) wagi maratońskiej. 8. Nigdy nie byłam tak lekka przed maratonem... 9. Mam zbyt ambitne marzenia:)”   Maraton Warszawski 2011 zaczęłam ze strefy „normalnej”, czyli razem ze wszystkimi. Mogłam być w „elicie kobiet”, ale to by oznaczało start kilkanaście minut przed wszystkimi i prawdopodobnie samotny bieg. Na to nie byłam gotowa, a poza tym jestem realistką;) Oddzielny start kobiet odbywał się ze względu na formułę biegu, według której nagrodę główną mógł wygrać mężczyzna lub kobieta. Stąd handicap dla pań. W strefie zaraz za linią startu zaczęłam szukać panów, którzy deklarowali bieg na 2,45. Niestety okazało się, że żaden z nich nie wytrwał w postanowieniu. Była natomiast bardzo liczna ekipa (ponad 30 osób!) planująca bieg po 4 minuty na kilometr. Wahałam się, ale ostatecznie nie zaryzykowałam i zabrałam się z peletonem. Pierwsze dziesięć kilometrów przebiegliśmy w bardzo dużej grupie  w czasie 40:02, a zatem idealnie. Na każdym punkcie z wodą piłam po dwa-trzy łyki wody (nauczona doświadczeniem, by z izotoników nie korzystać, bo w połączeniu z żelami tworzą mieszankę wybuchową…). Na śniadanie wypiłam kawę z mlekiem o 5:30 i o 7:00 zjadłam batona energetycznego, a przed samym startem żel. Potrzebne kalorie wchłonęłam dzień wcześniej;) Ten dzień poprzedzający był dal mnie niezwykle optymistyczny, bo z rąk Ministra Sportu odebrałam nagrodę dla najlepszej studentki marketingu sportu na SGH, były też życzenia udanego biegu… Trzeba było dobrze pobiec… MARATON POD LINIJKĘ, CZYLI 4 MINUTY NA KILOMETR Półmaraton w 1:24:22 – zatem grupa szła pod linijkę. Spokojnie, równiutko – dopisywały dobre nastroje, trochę rozmawialiśmy. Robiło się jednak coraz cieplej. Ja na 17-tym kilometrze miałam bardzo niemiłą przygodę, która prawie zakończyła moje marzenia. Otóż zbyt łapczywie „wciągnęłam” żel i prawie się udusiłam, przez kilka sekund nie byłam w stanie oddychać, a do punktu z wodą było daleko. Przez chwilę miałam gwiazdki przed oczami… Oj, źle było. Na szczęście pomogła woda, którą dostałam od jakiegoś przypadkowego rowerzysty. Dziękuję. Pomiędzy dwudziestym, a trzydziestym kilometrem pamiętam przede wszystkim… NUDĘ. Wielką NUDĘ. Biegłam za placami innego zawodnika i nic się nie działo. Po prostu mijały minuty i kilometry. Imperare sibi maximum est imperium – starałam się panować nad sobą, nie walczyć z tą nudą, nie przyspieszać. Nie zauważam co się dzieje wokół mnie, bo byłam tak skupiona i skoncentrowana na utrzymywaniu tempa. Usłyszałam od jednego z kibiców komentarz, że „biegłam dostojnie, z niezwykłą pewnością siebie”. Z mojej grupy została jeszcze tylko jedna osoba, pozostali zniknęli gdzieś z tyłu. Ale ja się nie oglądałam za siebie... W pewnym momencie słyszę, że "maraton zaczyna się po trzydziestce." Uffff.... to mam jeszcze pół roku” pomyślałam. Po 35 km upał już mocno dał się we znaki. Kilometry czułam już w nogach. Coraz trudniej było trzymać tempo. Na szczęście wybrałam WARSZAWĘ – wszędzie pojawiali się znajomi, dopingowali, pomagali jak mogli. Podjeżdżali rowerzyści, zagadywali i dodawali otuchy (gdy się biegnie na początku stawki cykliści w ogóle nie przeszkadzają i organizatorzy nieszczególnie starają się ich przepędzać). Dobiegam do mety w czasie 2:48:47 Może mogłam szybciej. Może mogłam lepiej. Może… wiem, że wykonałam kawał dobrej roboty. I miałam motywację, by dalej się starać.

MOJA BIEGOWA HISTORIA cz. 6

6.       GÓRSKI WKŁAD W PRZYGOTOWANIA MARATOŃSKIE Maratonów nie biega się szybko. Relatywnie oczywiście. Bo wiadomo, że to co dla jednego jest wolnym tempem dla drugiego stanowi szczyt sprintu. Niemniej każdy, kto biega maratony robi to znacznie wolniej niż 5, czy 10 km. Wyszłam zatem z założenia, że nie będzie mi już potrzebna szczególna szybkość w tym sezonie i należałoby skupić się na wytrzymałości. Stwierdziłam, że długie biegi górskie mogą stanowić idealny sposób na przygotowania do maratonu płaskiego. Nie pomyliłam się. Zaczęłam od startu w majowych Mistrzostwach Polski w Biegach Górskich na Długim Dystansie (2011 rok). W połowie maja udało mi się wywalczyć  tytuł Mistrzyni Polski. Choć w duchu liczyłam, że to jest możliwe, to jednak nie byłam w gronie faworytek. Nie miałam praktycznie żadnego doświadczenia górskiego, mieszkałam w „płaskim”  mieście. Na szczęście okazało się, że w górach liczy się też dyspozycja dnia (a ta przytrafiła mi się idealnie) i chęć walki do końca. Bieg wygrałam na ostatnich metrach. Sprawdziła się maksyma, że w sporcie nic nie jest pewne do końca. Na szczęście dla mnie trasa pozwalała na bieg przez cały czas. Co to znaczy? Niestety zazwyczaj w górach są momenty, w których nie da się nie iść (i to „nie da się” dotyczy także ścisłej czołówki), a ja podchodzić nie umiałam i wciąż nie umiem. Na 28 km usytuowane były dwie pętle, których pokonanie polegało na wbiegnięciu na Wielką Sowę i zbiegu. Najtrudniejszym momentem był początek drugiego podbiegu, gdy nogi już mocno dawały się we znaki (obciążone bardzo szybkim zbiegiem po kamiennych płytach). Jakoś jednak udało się dojść do siebie i nie poddać. Przy okazji tego biegu zaobserwowałam, że zbieganie stanowi moją bardzo mocną stronę (miałam już takie przypuszczenie po biegach falenickich, ale teraz ostatecznie potwierdziłam je). Pomimo, że nigdy nie ćwiczyłam tego elementu to potrafię naturalnie „puścić się” z góry, ufając, że nogi same mnie poniosą. Nie ma we mnie strachu przed szybkością, czy upadkiem. Po prostu biegnę w dół, na łeb, na szyję. Bez kalkulacji, bez włączania w ten proces wyobraźni. Bez wyobraźni były niestety również moje kolejne starty. Chyba przez euforię po tak udanym dla mnie biegu zupełnie zapomniałam o regeneracji. Od razu zaczęłam trening na wysokich obrotach i zdecydowałam się na kilka mało ważnych (ale jednak obciążających) startów. Było to tym bardziej głupie, że zakwalifikowałam się na czerwcowe Mistrzostwa Świata w Maratonie Górskim na Słowenii. Sądziłam, że jestem niezniszczalna, a okazało się, że o kontuzję bardzo łatwo. Szczególnie, gdy ma się za dużo na głowie. Albo gdy człowiek decyduje się na start na drugim końcu Polski i spędza w samochodzie dwadzieścia godzin… Nie będę ukrywać, że dla pracującej młodej mamy znalezienie czasu na trening nie jest łatwe. Wymaga to kompromisów z innymi członkami rodziny, podporządkowania się silnemu rygorowi. Oczywiście – chcieć to móc – ale zazwyczaj w takich przypadkach, gdy doba jest za krótka, brakuje czasu na odpowiednią regenerację. Człowiek za krótko śpi (roczne, ciekawe świata dziecko w tym nie pomaga), nawet nie pomyśli o masażu, a stretching ogranicza do minimum. Gdy do tego dojdzie zarwana całkowicie noc  (bo wesele znajomych, czy jakaś ważna impreza) to robi się mały dramat. A organizm w końcu upomni się o swoje. Ja miałam to szczęście, że jednak zazwyczaj dogadywałam się z moim ciałem. Nawet, gdy na początku nie chciałam właściwie interpretować wysyłanych sygnałów, to w końcu ulegałam. Za bardzo kocham moje ciało… Tymczasem kilka słów o Mistrzostwach  Świata w Maratonie Górskim: Cóż, od czego by tu zacząć...ukończyłam i nie zrobiłam sobie krzywdy...poza tym, niewiele miało to wspólnego z bieganiem... Na mecie zameldowałam się 21 z kobiet  z czasem 4:47:21. Strasznie szybko się zakwasiłam i nie byłam w stanie podnosić nóg. Nie wiem, czy to tylko brak wytrenowania i przemęczenie organizmu, czy za szybkie tempo na początku (bo ambitnie nie chciałam odpuścić najlepszym), a może brak aklimatyzacji, czy burzowa pogoda i deszcz. Miałam zejść w połowie, ale skoro nigdy nie schodzę i przejechałam ponad dwa tysiące kilometrów, to byłoby to bez sensu. Postanowiłam potraktować drugą (morderczą) część trasy jako spacer po górach. Przy okazji zgubiłam buta po którego musiałam się wracać, wzywałam pomoc dla człowieka, który na moich oczach skręcił sobie nogę (dokładnie nie wiem co mu się stało, ale wyglądało dramatycznie). I człapałam. Z bólem, ale... na szczycie ukazał mi się taki widok, że przestałam mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że pojechałam na te zawody. Gdybym biegła i walczyła, nigdy nie zwróciłabym uwagi na to, co mijam po drodze. A tak? Miałam czas i okazję popodziwiać. Oczywiście wolałabym biec... Ale nie było sensu ryzykować kontuzji (a zmęczone mięśnie łatwo ulegają), bo 15 czy 25 pozycja - to już bez znaczenia. Po Mistrzostwach odpoczęłam. A na urlop na dwa tygodnie udaliśmy się znowu do Wysowej. Pomimo kilku dni chorowania (przyplątał mi się jakiś dziwny wirus) zregenerowałam organizm. Mogłam wreszcie pobiegać dłużej lecz wolniej. Mogłam bezkarnie leniuchować (bo w opiece nad Bartusiem pomagali nam teściowie). Znów były bicze szkockie i uzdrowiskowe kąpiele. Były wakacje takie, jak lubię. Na zakończenie pobytu w dobrym stylu wygrałam Bieg pod Radziejową (25 km biegu górskiego, bez znacznych przewyższeń). Byłam gotowa na ostatni etap przygotowań przedmaratońskich. Obraz 061

MOJA BIEGOWA HISTORIA cz. 5

5.  CEL PIERWSZY: POPRAWA SZYBKOŚCI I DOBRY WYNIK W PÓŁMARATONIE Za cel na wiosnę 2011 roku postawiłam sobie przebiegnięcie półmaratonu w czasie poniżej 1:20. W założeniach zrezygnowałam z maratonu (studiowałam w weekendy na SGH na podyplomowych studiach marketingu sportu i niestety nie miałam czasu na długie wybiegania). W tym momencie już nie interesował mnie wynik powyżej 2:50. Przewartościowałam podejście do wyników – wiedziałam, że moja głowa jest już gotowa na szybkie bieganie. I że mam ten komfort, że nic nie ryzykuję. Nie jestem zawodowym sportowcem, spełniam się w życiu. W bieganiu mogę pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Najwyżej nie wyjdzie. W przygotowaniach do półmaratonu regularnie startowałam w cyklu Warszawskich Biegów Górskich w Falenicy. Ten trudny przełaj (bo jednak z górami falenickie wydmy niewiele mają wspólnego nawet gdy zsumuje przewyższenia) był doskonałym sprawdzianem wzrostu formy i pokazywał, że przygotowania idą w dobrym kierunku. W okresie zimowym wystartowałam 3 razy w Falenicy oraz raz na 5 km (18,12 w trudnych zimowych warunkach). Na szczęście nie miałam czasu na więcej imprez biegowych i mogłam „na świeżości” zmierzyć się z półmaratonem. Do treningu dodałam zajęcia na hali lekkoatletycznej (raz w tygodniu – prowadziłam je dla przemiłej grupy T-Mobile) oraz fitness (to bardziej z lenistwa, bo nie chciało mi się ćwiczyć na siłowni). Dodatkowo dużo nosiłam synka, podrzucałam go (chyba wszystkie dzieci to uwielbiają) i bawiłam się z nim, często dość intensywnie angażując się fizycznie. Zaczęliśmy też z mężem, co najmniej 3 razy w tygodniu, grać w XBOX Kinect. To było niejednokrotnie bardziej forsowne niż najmocniejszy trening biegowy… Przykładowy tydzień (w dwóch wariantach):
Poniedziałek Rano: 9 km w lekko narastającym   tempieWieczorem: hala, czyli siła   biegowa, ćwiczenia wzmacniające, rozciąganie. Hala
Wtorek 11 km w tempie 4,50   min/km 12 km po 4,54 min/km
Środa 14 km: 30’ biegu   ciągłego na rozgrzewkę + 10x1’(p:1’). Tempo minutówek 3,40 min/km. 13,6 km: 30’ rozgrzewki   + 3’,3’,2’,2’,1’,1’ p: 1’
Czwartek 18 km w tempie 4,48   min/km 8 km po 4,48 min/km,   TBC (zajęcie z fitness z ciężarkami).
Piątek wolne wolne
Sobota Start 10 km, wydma   falenicka Start 10 km, wydma   falenicka
Niedziela 23 km po 5 min/km 21 km po 4,30 min/km

Suma   kilometrów:

85 km

65 km

  Średnio biegałam 70 km tygodniowo, choć zdarzyło się kilka tygodni z przebiegiem po 90 km. Aplikowany trening nie był bardzo wyczerpujący. Dzięki bodźcom (też raczej łagodnym) udało się poprawić wytrzymałość szybkościową. Udało się pozostawić jeszcze wiele możliwości treningowych „na później”. W tym miejscu nadmienię, że za największy błąd wielu amatorów uważam sięganie po wszystko, co możliwe w treningu od razu. Bez dozowania sobie doznań. Tymczasem organizm, któremu już na początku biegowej drogi zaaplikuje się większość środków nie będzie później chciał na nie odpowiednio reagować. Trzeba spokojnie, po kolei… Półmaraton, który wybrałam to oczywiście ( z racji zamieszkania i doskonałego terminu) Półmaraton Warszawski. Nie zamierzałam kalkulować, postanowiłam od początku „biec na żywioł”, kierując się samopoczuciem. Pogoda była wietrzna, ale ogólnie sprzyjająca dobrym wynikom. Niestety na starcie stawiłam się po nieprzespanej nocy, bo Bartuś zaczął chorować (także jak najszybszy powrót do domu był kolejną motywacją do przyspieszenia), bolał mnie też brzuch (ale może to nerwy, nie wiem – w każdym razie wyszukana naprędce No Spa zadziałała, albo był to efekt placebo; mniejsza z tym). Wystartowałam. Pierwsze 5 km (18,17 – życiówka), 10 km (36,37 – kolejny rekord), 15 km (55,18 – wow!). Niestety na końcu lekko zwolniłam przez znany większości warszawskim, ale i przyjezdnym biegaczom, podbieg na Sanguszki. Mimo to poprawiłam się o ponad 4 minuty – oficjalnie uzyskałam czas 1,19,15. To już było coś. Z takim wynikiem w portfolio mogłam myśleć o szybkim maratonie. Zamierzałam solidnie przygotować się do jesiennego startu. Nie sądziłam jednak, że w międzyczasie odkryję trochę inne bieganie J Pod koniec kwietnia wybraliśmy się rodzinnie w góry do Wisły. Łaziliśmy z Małym (już nie takim małym, bo rocznym zaczynającym chodzić chłopczykiem) po okolicznych szczytach, biegaliśmy. Jakoś tak zupełnie przypadkiem dowiedziałam się, że ostatniego dnia naszego pobytu w Beskidach będzie miał miejsce Bieg na Grojec – pięciokilometrowy bieg górski w stylu alpejskim (czyli od początku biegnie się pod górkę, a meta usytuowana jest na szczycie). Pomimo solidnego zmęczenia i zakwaszenia (bo biegając po Wiśle i jej wzniesieniach nie oszczędzałam się) zdecydowałam się na start. Pomyślałam, że będzie to doskonały trening. Popełniłam bardzo wiele błędów początkującego w górach biegacza – zaczynając od niedostatecznego nawodnienia przed biegiem, poprzez zbyt forsowne podejście do początkowej fazy biegu, zły dobór butów (w biegach pod górę najlepiej sprawdzają się leciutkie startówki), a kończąc na kompletnym braku doświadczenia w podchodzeniu (a niestety inaczej nie dało się na ostatnim fragmencie trasy). To właśnie na końcówce zostałam wyprzedzona przez dwie zawodniczki (jak one mogły tak szybko iść pod górę!). Ostatecznie zakończyłam na trzecim miejscu z solennym postanowieniem, że już wkrótce w góry powrócę. 4 dni po tym starcie udało mi się uzyskać, niezwykłą jak dla mnie, życiówkę na milę. Pobiegłam 4,59 i sądzę, że był to jeden z szybszych biegów w moim życiu na dystansie, na którym kompletnie się  nie odnajduję 😉 Jednak dzięki mocnemu bieganiu po górach czułam niezwykłą siłę i moc. I nie przeraziłam się, że większość rywalek była prawie połowę młodsza ode mnie.

MOJA BIEGOWA HISTORIA cz. 4

4. ZMIANY, ZMIANY I ŻYCIÓWKI Latem 2009 roku zaszłam w ciążę. 27 lat to doskonały czas, by sprawdzić się w roli mamy. Mimo to bardzo się bałam, bo nie miałam pojęcia jakich zmian mogę się spodziewać. Zanim jednak Maleństwo przyszło na świat musiałam „przetrwać” trudne 9 miesięcy. Dla mnie był to czas, który wymusił radykalne zmiany w stylu życia i na początku nie było wcale łatwo. Trzeba  było zadbać o regularny rozkład dnia, ograniczyć stresy, zrezygnować z alkoholu i imprez, regularnie sypiać i nie forsować się. Nie zrezygnowałam z treningu lecz znacznie zmniejszyłam jego objętość. Biegałam do końca drugiego trymestru. Przez ostatnie 3 miesiące chodziłam na gimnastykę dla kobiet w ciąży i jogę. Do końca byłam aktywna, ale dużo odpoczywałam, nie robiłam nic ponad siły. Przytyłam 11 kilogramów, co wydaje mi się idealnym przyrostem masy w ciąży. I nareszcie (kilka dni po terminie) pojawił się mój synek Bartek. Zaczynała się wiosna. Już tydzień po porodzie wyszłam na pierwszą przebieżkę – ot, takie wolniutkie 15 minut. Z dnia na dzień wydłużałam dystans, ale przez pierwsze cztery miesiące nie wprowadzałam żadnego planu. Biegałam systematycznie, coraz dłużej i szybciej, ale „na żywioł”. Pamiętam ten czas jako coś niesamowitego – czułam jak forma rośnie z dnia na dzień, jak staję się sprawniejsza i silniejsza. I przychodziło to tak łatwo! Bez zbędnego forsowania się, bez żadnego reżimu. W dojściu do przyzwoitej formy (jak się wkrótce okazało – życiowej) pomogły mi 3 tygodnie spędzone w górach w Beskidzie Niskim. Polecam te tereny wszystkim biegaczom, którzy nie tęsknią za zgiełkiem większych miejscowości. Ukryte pomiędzy górami w lasach jodłowo-bukowych uzdrowisko – Wysowa ma wszystko, czego potrzebuje miłośnik aktywnego trybu życia. Jest basen, są korty tenisowe, ujeżdżalnie, a przede wszystkim szlaki idealne na piesze wędrówki i doskonałe do biegania. Można znaleźć trasy łagodne, niemalże płaskie oraz pofałdowane. Bardziej i mniej dzikie. To naprawdę doskonałe miejsce, by złapać formę. Dodatkowo w sanatorium można zapisać się na zabiegi krioterapii, bicze szkockie, czy też kąpiele lecznicze. Korzystałam ze wszystkiego i szczególnie pozytywnie oceniam poranne przebudzanie biczami szkockimi. Ten 5 minutowy zabieg potrafi zdziałać cuda, aktywując mięśnie do całodziennego wysiłku. A nie oszczędzałam się – biegałam (raz dziennie), chodziłam na długie spacery z Bartkiem w wózku lub w nosidle, ćwiczyłam ogólnorozwojowo (uważam, że okres letni to doskonały czas, by wprowadzić dodatkowe dyscypliny sportowe, by wzmocnić zaniedbywane zazwyczaj partie ciała). bieg Pół roku po porodzie miałam już nowe życiówki na 5, 10 i 21 km. Nie poprawiłam się znacząco, ale czułam, że mam jeszcze bardzo duży potencjał. Wiedziałam też, że nadszedł czas, by poważniej zainteresować się treningiem długodystansowym (pomimo że na studiach wydawało mi się, że już jestem ekspertem;), by poukładać zdobytą dotąd wiedzę i doświadczenie. Zaczęłam regularnie biegać i ćwiczyć. Ponieważ musiałam swoją pasję dzielić z pracą zawodową (na szczęście na początku na pół etatu) i wychowywaniem małego dziecka to w zimie 2010/11 zdecydowałam się na trening późną wieczorową porą. Gdy tylko Bartuś zasypiał, a zatem po 20-tej (czasem i po 21-szej) ruszałam do boju 🙂